niedziela, 27 lutego 2022

Od Hugona cd. Ayrenn

Co mogła dla niego zrobić?
Hugo przechylił głowę, zapatrzył się na ścianę lasu, odruchowa odpowiedź zamarła na wargach, nim zdążyła z nich spłynąć choćby litera krótkiego nic. Bo właściwie niczego nie oczekiwał; ot, właściwie wystarczyło mu, że porozmawiali, że przekonał się, że wtedy, w lesie, nie uderzył się zbyt mocno kamieniem w głowę i nie śnił o elficy gubiącej swój notatnik. Nie przemyślał właściwie nawet zbyt dobrze całego procederu oddawania zguby, czego najlepszym dowodem była wciąż spoczywająca na pniaku elfka. Czasu jednak cofnąć nie mógł, zamiast tego wypalił więc równie wdzięcznie pierwszy pomysł, który przyszedł mu na myśl:
— Grzybobranie.
W pierwszym odruchu chciał jeszcze dopytać raczej o opowieści, prosić o wyjaśnienie punktów, które były niejasne, zastanawiały go. Ale nie zrobił tego. To nie twoja tajemnica. Pewnym rzeczom było przeznaczone, by pozostać w sferze niedookreśloności, i Hugo to akceptował. Sam najpewniej — a właściwie zupełnie pewnie — czułby się nieswojo, gdyby ktoś ot tak, podejrzał jego notatki.
— Słucham? — elfka przechyliła głowę, w turkusie zamigotało powątpiewanie.
— Grzybobranie — powtórzył, choć miał przecież pewność, że Ayrenn usłyszała już za pierwszym razem. — Nie żartuję, naprawdę. W towarzystwie jest od razu inaczej.
 Połacie lasu zdawały się być idealną przestrzenią odosobnienia; wszechobecna natura, cisza zakłócana tylko świergotem ptaków, szumem liści czy innymi sielankowymi odgłosami. W gruncie rzeczy jednak człowiek przecież nigdy nie był sam, gdy miał choć znikomy kontakt z naturą. Najmniejsze źdźbło trawy tętniło życiem, gdziekolwiek by nie spojrzeć, coś się przemieszczało. Był przekonany, że ludzkie zmysły pozostawały i tak nieczułe na zdecydowaną większość bodźców, umysł naukowca podpowiadał mu, że gdyby tylko jego oko zechciałoby bardziej współpracować, byłby w stanie dostrzec o wiele, wiele więcej żyjątek. Las był zaprzeczeniem samotności już z samej swojej definicji: był zespołem drzew i innej roślinności. Pnie rosły tuż obok siebie, ich korony miękko kołysały się nad ich głowami, tworząc schronienie dla niezliczonej liczby zwierzyny.
— Rozumiem, że to przysługa z długim czasem odbioru?
— Przecież na grzyby każda pora jest dobra — Hugo parsknął śmiechem. Być może zimowy krajobraz nie zachęcał do dłuższych wędrówek, a twarda ziemia nie była przychylna dłoniom próbującym sięgnąć wgłąb gleby, ale las nigdy nie odrzucał wystarczająco wytrwałego poszukiwacza. — Ale to nie musi być ani dziś, ani nawet jutro. Czasem lepiej nawet nie zebrać nic, ale mieć przy tym miłą kompanię. Gdybyś miała chęci, zapraszam.
— Będę pamiętać — Ayrenn z powagą skinęła głową, na wargach wciąż jednak błąkał się cień uśmiechu. — Wygląda na to, że dużo czasu spędzasz w lesie.
— Taka praca — wzruszył ramionami. Zerknął na Bambiego, i dałby słowo, że w czarnych oczkach dalej dostrzegał niechęć. — Ale chyba nie na tyle, żeby zyskać przychylność leśnej gawiedzi. Masz jakiś sekretny sposób?
Jeleń, jak na zawołanie, znów podszedł i wsunął ciekawsko pyszczek pod łokieć elfki, przedarł się przez płaszcz. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Hugo był przekonany, że gdyby spróbował, podobnie jak Ayrenn, musnąć palcem miękki i nad wyraz uroczy pyszczek, zwierz udowodniłby, że przeżuwacze gryzą nie tylko trawę.
— Nie wiem, czy nazwałabym to sekretem — kobieta przechyliła lekko głowę, blond pasmo opadło na ramię. — Jestem w stanie się z nimi porozumieć, wysłuchać. Powiedziałabym, że to bywa przydatne przy nawiązywaniu kontaktów.
— Zgodziłbym się — parsknął śmiechem. — Mam pewne trudności z wytłumaczeniem koledze, że mam pokojowe zamiary.
— Och, rozumie.
— A mogę? — wyciągnął dłoń, jak pełne nadziei dziecko pytająco uniósł brew i spojrzał najpierw na Ayrenn, później na jelonka.
Krótko później jelonek najwyraźniej zdecydował się wybaczyć zielarzowi jego jawną niedelikatność, palce ostrożnie musnęły sierść.
— Trochę bardziej szorstka niż myślałem — mruknął, gdy Bambi zmrużył oczy pod wpływem pieszczoty. — Ale bardzo przyjemna.
Znów usiadł, spojrzał na ledwo wydeptaną ścieżkę, nieśmiało unoszące się źdźbła, które dochodziły wreszcie do siebie, uwolnione spod nacisku depczących je stóp. Faktura pniaka była nierówna, niezbyt wdzięczna do siedzenia; we trójkę pogrążyli się w milczeniu.
— Szukałeś kiedyś właściciela? — tym razem to Ayrenn przełamała ciszę. Powoli zbierający się do odejścia jadownik zadumał się na chwilę, znów przytwierdzony do siedziska. Jego wzrok odruchowo powędrował znów w kierunku dziennika, teraz bezpiecznie spoczywającego w dłoniach prawowitej właścicielki. Smukłe palce muskały wypłowiałą okładkę, od czasu do czasu przewracały z szelestem strony, a Hugo nie mógł powstrzymać myśli, że notatnik zdaje się cieszyć z tego powrotu.
— Nawet znalazłem — zaśmiał się krótko, zaraz jednak pozwolił, by dźwięk umilkł, raptem tylko kilka razy podchwycony przez knieję. — Ale... nie, nie szukałem, a nawet jeśli, to raczej bez przekonania.
 — Dlaczego?
— 1680, 1685, 1689 — wymienił bez zająknięcia zapamiętane z dziennika daty roczne. — Byłem dzieckiem, dla którego raptem rok był wiecznością. Liczby mnie utwierdziły w przeświadczeniu, że... cóż, mam małe szanse.
Nagle zreflektował się, urwał. Długowieczność nie była tylko darem, niosła też ogromne brzemię. Poza tym jednak Hugo popełnił w tym momencie faux pas nie tylko egzystencjalne, ile towarzyskie. Zasugerowanie damie choćby w sposób najsubtelniejszy jej wieku było czynem, za który nawet borowiki pewnie będą się go wstydzić. Ale przecież wtedy między innymi dlatego tak beztrosko zabrał notatnik.
— Nie bałeś się, gdy poczułeś magię?
Bał się, że ktoś go znajdzie, tak jak znaleźli księgę Nany.
— Nie. Moja babka była wiedźmą — wyjaśnił. — Późno zaczęła pielęgnować swój dar, a jeszcze później ja się o nim dowiedziałem, ale można powiedzieć, że zdążyłem przejść swój chrzest bojowy. Dlaczego akurat takie zaklęcie na notatniku? To była forma wskazówki dla ewentualnego znalazcy?

sobota, 26 lutego 2022

Od Calithy, CD. Tallulah

— Nigdy nie odmawiam darmowego pokazu. — Uśmiechnęła się z satysfakcją, obserwując kolejne ruchy kobiety, zanim ta czmychnęła z pokoju gnana własnym smrodem. Cóż, nawet jeżeli Calitha nie mogła odmówić jej uroku, nic tak mocno nie zniechęcało człowieka do wykazania właściwego dla kobiety, pełnego zainteresowania niż nieciekawe zapaszki. Co prawda sama zwykle rzadko spotykała się z ciepłą czy zimną balią, ale miała swoją godność. I najwyraźniej kończyła się ona na systemie miejskiej kanalizacji. Przeleżała sobie kilka minut w ciepłej pościeli, próbując sobie przypomnieć, po co w ogóle przybyła do tego miasta i może nawet zdążyła się kimnąć przez kilka błogich minut, otoczona przyjemnym zapachem lawendy, wszytej w kołdrę.
Obudził ją dopiero głos współpracowniczki, który przebił się przez zamglony drzemką umysł.
— Tallulah Barbeau, dawniej nadworna czarodziejka ethijskiego władcy, Olivera I, obecnie wróg publiczny numer jeden, o nielichej nagrodzie na swojej głowie, wciąż przez króla poszukiwana za szkody, których nigdy nie wyrządziła.
Zamrugała, uważnie obserwując kobietę. Przełknęła głośno ślinę, przymykając na moment oczy. I nawet stanowcze „do usług” wybrzmiało w jej głowie jak plan na skazanie kogoś na społecznik.
— Kochanie, zapewniam cię, że można mi zaimponować bez takich ładnych tytułów w zanadrzu — rzuciła szorstkim głosem (i może kurwą, gdy poczuła rozluźnione snem mięśnie), podnosząc się z oporem z miękkiego łóżka.
Znowu wplątać się miała w jakieś bagno, a nie zapowiadało się na łatwą, przyjemną przeprawę, tylko prędzej na jedną wielką aferę. Nie żeby Cala nie miała doświadczenia w ich wywoływaniu, ale zastanawiała się, na ile pakowanie się w taką sytuację mogło zaszkodzić jej własnej pozycji. Bądź co bądź, również była poszukiwana i sercem stała przy kobiecie, która mimo swojego hardego wzroku wydawała się lekko stłamszona własną wypowiedzią.
Tallulah zdawała się mieć coś do powiedzenia, zapewne ostrego i czającego się tuż na końcu języka, ale Calitha uniosła w górę dłonie, kręcąc głową.
— Nawet nie próbuj tłumaczyć, nie chcę wiedzieć, o co chodzi. Mów mi lepiej, co trzeba z tym faktem zrobić, a nie jak to wszystko się zaczęło. Swoją historię możesz mi sprzedać kiedyś przy piwie, a nie tak o suchym pysku, przecież nie wypada. — Mrugnęła do niej filuternie.
— Mam cię odstawić do gildii, zapakować w kokardę i powiedzieć Cervanowi, żeby sam sobie z tym radził? Chyba że wolisz załatwiać problem samodzielnie — zastanowiła się przez chwilę na głos, mrucząc do siebie i drapiąc się lewą dłonią w kolano. — No, ewentualnie możemy pomyśleć, co z tym fantem zrobić.
Założyła, że strażnicy wykryli pewnie Tolkę i świsnęli bokiem próbą unicestwienia, jako wroga publicznego, ale kilka rzeczy jej się w głowie nie składało. Mogłyby upewnić się, że strażnicy znikną, zanim zaczną sprawiać więcej kłopotów, ale gdyby Cala była na ich miejscu, za pierwszy krok operacji wzięłaby rozruszanie linii komunikacyjnej. Pewnie wieści o przyuważeniu Talulli dotarły już do kolejnego posterunku, szpiega czy ktokolwiek wie czego, przez co można było przekazać informacje dalej.
— Dobra, masz wstępnie jakiś plany? Mamy gości zwinąć, ciebie wyprowadzić z miasta, coś podwędzić? — spytała w końcu, nie chcąc zbytnio popadać w spekulację.

Od Isidoro cd. Jamesa

Pan Hopecraft oddalił się na pewien czas, by porozmawiać z jednym ze swych znajomych, zaś Isidoro został u boku Serafina, ciesząc się z obecności czarnoksiężnika. Prawda, co poniektórzy zerkali w stronę Isidoro, jednak w jakiś cudowny sposób nikt nie ważył się podejść i zaczepić - obleczona w zwiewną czerń sylwetka księcia z dalekiego kraju skutecznie onieśmielała i przytłaczała, studząc wszelkie zapędy. Isidoro był tego rzecz jasna cudownie nieświadomy, Serafin zaś nie zaprzątał sobie głowy drobiazgami w rodzaju opinii i przemyśleń jakichś przypadkowych, pozbawionych magii bałwanów.
— Ta konferencja ma tyle paneli, a chyba żaden nie dotyczy w całości magii — powiedział, po raz kolejny przewracając strony niewielkiej książki konferencyjnej. — To czyni ponad połowę wykładów kompletnie niepotrzebnymi.
— Magia nie jest tak częsta w Iferii — odparł Isidoro.
— Sophie coś wspominała, trochę słuchałem — Serafin zamknął książeczkę, przedmiot zniknął gdzieś wraz z charakterystycznym, złotym błyskiem. — Przez to skupiacie się na wszystkim dookoła i tam szukacie dziury w całym.
— Można tak powiedzieć. — Astrolog nawet nieco się uśmiechnął. Niemrawo, ale nadal.
— To tutaj się uczyłeś, prawda? — Isidoro skinął głową. — Nie czujesz jakiejś nostalgii wracając do tego miejsca?
Isidoro przebiegł wzrokiem po auli, zawiesił go na chwilę na podium, potem znów wrócił do ścian i okien. Po pewnym czasie każda aula wyglądała podobnie, ze swoimi strzelistymi oknami, z coraz wyżej wznoszącymi się rzędami ławek i pulpitów. Te bliżej prowadzącego, które zajmowali zainteresowani wykładem studenci, te w środku, gdzie siedzieli całkiem zwyczajni i przeciętni studenci, znajdujący zdrowy balans między nauką, wychodzeniem na miasto i uwalaniem przedmiotów, a także ostatnie ławki, gdzie działo się wszystko, tylko nie robienie notatek z wykładów.
— Przypominają mi się pierwsze dni na uczelni — mruknął astrolog, zmarszczka przebiegła między jego brwiami. Nie umknęła Serafinowi.
— Odniosłem wrażenie, że jesteś typem, który lubi się uczyć.
— Lubię się uczyć, studiować - niekoniecznie. Dopasowanie się do wszystkiego tutaj zajęło mi nieco czasu…
Serafin prychnął coś o tym, jak bezsensowne jest dopasowywanie się do czegokolwiek, na co Isidoro ponownie przelotnie się uśmiechnął.
— Poza tym już pierwszego dnia postawiłem sobie takiego tarota, że wolałem spakować się i na piechotę wrócić do domu, niż iść na uczelnię.
Książę uniósł brwi, popatrzył na astrologa.
— Skoro ty wolałeś uciec, niż stawić czoła własnej wróżbie, dziwię się, że ten kurnik jeszcze stoi. Co tam zobaczyłeś? Deszcz meteorytów?
— Miałem wtedy szesnaście lat. Dużo rzeczy mnie przerażało. Teraz - to byłby po prostu kolejny wtorek.
Serafin roześmiał się, kilka siedzących gdzieś dalej osób odwróciło się.
— I czego ta wróżba dotyczyła?
— Mojej przyszłości — odpowiedział Isidoro, rozejrzał się nieco po sali. — Zostało jeszcze sporo czasu do wykładu. Może chciałbyś się kawałek przejść?
Serafin skinął głową - ostatnie dni spędzili przecież siedząc w powozie, zaś w najbliższej przyszłości mieli w perspektywie również siedzenie, tym razem na krzesłach, w ławkach i innych, podobnie wygodnych miejscach.
Mężczyźni ruszyli, zostawiając za sobą marmury audytorium i pana Hopecrafta rozmawiającego w ożywieniu z drugim, nieznanym Isidoro mężczyzną.
Korytarze gmachu stawały się coraz bardziej opustoszałe w miarę, jak Serafin i Isidoro oddalali się od miejsca, gdzie miała odbywać się konferencja. Po pewnym czasie ucichły też szmery rozmów, jedynie kroki dwójki mężczyzn odbijały się echem wśród jasnego kamienia murów. Milczące popiersia naukowców, zapomnianych rektorów i ważnych osobistości, których nazwiska pojawiały się w tekście wraz ze słowami „teoria", „twierdzenie" albo „lemat", obserwowały ich niewidzącymi oczami.
— Zobaczyłem, że w pierwszym dniu moich studiów poznam osoby, które staną się witalnym elementem mojego życia, zaś od tego, jak przebiegnie nasze pierwsze spotkanie, będzie zależało moje dalsze przeznaczenie.
Serafin kroczył dostojnie wśród marmurów, podkręcił wąsa w zamyśleniu.
— To faktycznie dość ciężka przepowiednia. Ale jak rozumiem, udało ci się wybrać tę najlepszą możliwą ścieżkę?
Prawie — Isidoro westchnął, wskazał dłonią, obaj mężczyźni skręcili w jakiś boczny korytarz. — Starałem się, ale to nie było takie proste. To znaczy - udało mi się w końcu poprowadzić wszystko tak, że nie było źle, ale nie było też zbyt dobrze. Bardziej tak… akceptowalnie.
— Nie miałeś jeszcze tyle doświadczenia.
— I nie miałem pojęcia, jak korzystać z własnej magii. Ani nie wiedziałem, że ją w ogóle posiadam.
Przez pewien czas panowała cisza, Isidoro znów skręcił, wzrok Serafina prześlizgnął się po węższych, mniej reprezentacyjnych korytarzach.
— Część z tych osób znasz — powiedział nagle Isidoro.
— Doprawdy?
— Tak. Chociażby Sophie i Małgorzatę.
Serafin zmarszczył brwi na dźwięk ostatniego imienia.
— I co ta złodziejka wyprawiała na Uniwersytecie? — Pogarda zadźwięczała w głosie księcia. — Już wtedy interesowało ją podkradanie cudzych rzeczy?
— Nie, wręcz przeciwnie. Ale nasze spotkanie było bardzo przelotne, wpadliśmy na siebie na korytarzu, i właściwie tyle się widzieliśmy. Trochę więcej czasu spędziłem z Sophie - zaprowadziła mnie do właściwej sali, zdziwiła się, że nie szukam profesora von Hohenheima.
— Tak, to brzmi jak Sophie. I przynajmniej ci jakoś pomogła. — Serafin zamilkł na chwilę. — I to były te osoby, które miały aż tak zaważyć na twojej przyszłości?
— Nie, spotkałem jeszcze Adę i Floriana, ale ich nie miałeś okazji poznać. — Isidoro skręcił po raz kolejny, pchnął jakieś drzwi. Chłodny wiatr uderzył mężczyzn, za drzwiami - ogród. — Wiesz, kogo jeszcze poznałem? Syna ówczesnego Sayida Wieży Wiatru. Nie wiem, na ile go kojarzysz…
— Nie jestem w stanie spamiętać każdego pośledniego bęcwała twierdzącego, że robi najlepsze sztuczki z wiatraczkami, czy co tam sobie nawymyślał — przyznał Serafin, jak zwykle pełen szacunku i uznania dla każdego maga niebędącego nim samym.
— To w tym ogrodzie się spotkaliśmy. I pierwsze co, to pomylił mnie z ogrodnikiem.
— Mówiłem - bęcwał.
Isidoro parsknął śmiechem. Złowił kątem oka ten charakterystyczny klomb kwiatów, przy którym wtedy się spotkali, te dziesięć lat temu. Teraz pora roku była inna, o wiele chłodniejsza, teraz wśród zielonych liści próżno było szukać kwiatów. Sam klomb zaś rozrósł się, zasłaniając okoliczne grządki. Zniknęło rosnące naprzeciwko drzewo, zastąpione jakimiś niebywale wysokimi trawami o dziwnym, stalowoszarym kolorze.
— Zabawne, że lata temu spotkałeś tu kogoś z Sallandiry, a teraz przyprowadzasz w to samo miejsce mnie.
— Los ma czasem ciekawe pomysły.
— Tak, dziwka Fortuna i jej pomysły…
Jesienią ogród miał w sobie jakiś odmienny rodzaj uroku, którego brakowało mu wiosną czy latem. Większość roślin szykowała się do snu, a wszechobecna zieleń zmieniła się w płomieniste oranże, pogodną żółć i intensywną czerwień. Wiszącą w wilgotnym powietrzu ciszę przerywał tylko szelest pojedynczych, opadających liści. Pochmurne niebo odbijało się w niewielkich kałużach, czających się między popękanymi ze starości płytkami ścieżek.
— Rzadko nosisz jakąkolwiek biżuterię — podjął Serafin, wskazując gestem pierścienie na dłoni Isidoro.
— Nie przepadam za tym, żeby mieć coś na dłoni, niewygodnie mi — przyznał astrolog, instynktownie podnosząc dłoń.
Resztki słonecznego światła odbiły się od szafiru pierścienia rodowego, przemknęły przez srebro pierścienia Kolegium Astrologii, utonęły w zimnej szarości prostej obrączki, którą dostał wraz z dyplomem doktora matematyki. Isidoro wyjaśnił, co oznacza każdy pierścień, zaś Serafin zmarszczył brwi, odgarnął z czoła włosy.
— Czyli mimo, że jesteś astrologiem i to astrologię studiowałeś, twój tytuł związany z matematyką jest wyższy? To nie ma sensu — podsumował, zaś Isidoro niemal usłyszał kontynuację - „jak większość rzeczy w tym kraju".
— Doktorat uzyskałem… trochę przypadkiem — przyznał próbując schować dłonie do kieszeni, zapominając, że jego szata ich nie posiada.
— I zgodziłeś się na to? Na uzyskanie tytułu przypadkiem? — Serafin prychnął, odwrócił wzrok w kierunku charakterystycznych, rozdętych kloszy miechunki. Egzotyczna roślina z dalekiego Yamato przyciągała wzrok intensywną czerwienią, jej kruche owoce szeleściły, kołysząc się na niewyczuwalnym niemal wietrze.
— Próbowałem się nie zgodzić, ale słabo mi wyszło.
— Za tym musi stać jakaś dłuższa historia.
Serafin się nie mylił, za całością stała dłuższa historia. Isidoro zaś wziął się za jej opowiadanie. Wrócił pamięcią do momentu, kiedy przez przypadek spisał nierozwiązany problem matematyczny jako pracę domową na święta, a następnie spędził dwa tygodnie, łamiąc sobie głowę nad rozwiązaniem. Które to rozwiązanie w końcu przedstawił profesorowi Cardano, wraz z objaśnieniem, jak do problemu nie należy podejść. Całość została przyjęta niezwykle entuzjastycznie przez surowego matematyka, potem zaś wszelkie opory ze strony Isidoro zostały skutecznie przełamane przez kolektyw złożony z profesora, Mattii, Ady i dziekana.
— Nim się obejrzałem, miałem już pierścień na palcu — zakończył Isidoro, wskazując prostą obrączkę.
Serafin roześmiał się tak, jak niewielu by podejrzewało, że potrafi, a jeszcze mniej - słyszało. Śmiech, zupełnie pogodny, szczery, rozbawiony, rozbrzmiał w ciszy ogrodu.
— Wiesz, gdybyś mi to opowiedział kiedyś, wcześniej, na pewno bym się zdziwił. Ale teraz? Teraz się nie dziwię. — Książę pokręcił głową. — Jesteś doprawdy niemożliwy.
Isidoro też się w końcu roześmiał, zaś Serafin kontynuował już nieco poważniejszym tonem.
— I na pewno nie powiedziałbym, że uzyskałeś tytuł przypadkiem. Dziwka Fortuna uśmiechnęła się do ciebie - jak zwykle, swoją drogą - dając ci szansę. Ale gdybyś nie miał wiedzy, przygotowania i samozaparcia, żeby poradzić sobie z tym problemem, nic by to nie dało. Niemniej jednak - wyobrażam sobie, jak to mogło wyglądać dla osób postronnych.
Moment, gdy trzeba było wrócić na wykład nieuchronnie się zbliżał. Isidoro wybrał ścieżkę, która poprowadziła ich obu łukiem wokół budynku, następnie zaś zakończyła się przy drzwiach w okolicach auli. Jeszcze tylko kilka pustych korytarzy i obaj mężczyźni dotarli z powrotem na wykład.
O dziwo, miejsca, które wcześniej zajmowali, wciąż pozostały puste, toteż obaj ponownie je zajęli. W auli było coraz więcej osób, lekki gwar otaczał ich z każdej strony. Isidoro rozejrzał się, próbując dostrzec charakterystyczne, jasne włosy pana Hopecrafta, jednak wokół było zbyt wiele osób, astrolog nie sięgał wzrokiem ponad tłumem. Na szczęście - nie musiał.
Wysoka sylwetka Serafina była niczym latarnia morska, zaś pan Hopecraft pojawił się niewiadomo skąd, szybko zajął miejsce u boku Isidoro.
— Wybaczcie, że tyle to trwało. Chciałem przywitać się ze starym znajomym — wyjaśnił pospiesznie. — Szukałem was potem, ale gdzieś mi umknęliście.
— Poszliśmy na mały spacer, odwiedziliśmy ogrody — odparł Serafin, rozsiadając się wygodniej, nie przejmując się tym, że część jego szaty zajmuje siedzenie obok.
— Ach, to dobrze. Ogrody są bardzo piękne, warto je zobaczyć, nawet o tej porze roku.
W sposobie mówienia i zachowania pana Hopecrafta czuć było jakiś rodzaj napięcia i niepokoju, który wcześniej udawało mu się lepiej maskować. Mężczyzna pocierał o siebie dłonie w rękawiczkach, nieco zbyt często zerkał w stronę Isidoro. Samemu astrologowi to umknęło, Serafin pozostał jednak czujny.
— I jak przebiegało spotkanie ze starym znajomym? — spytał książę, wsuwając dłonie głębiej w rękawy szaty.
— Dobrze, dziękuję. Dawno się nie widzieliśmy, nadrobiliśmy nieco…
— Dowiedziałeś się czegoś ciekawego?
Pan Hopecraft zamilkł na moment, popatrzył na Isidoro. Na dnie łagodnych oczu krył się jakiś rodzaj współczucia.
— Możliwe, że będą pewne problemy ze strony co poniektórych — powiedział dość oględnie.
Isidoro spuścił wzrok, pokiwał głową. Wiedział.
— Pojawiają się głosy, że Isidoro nie zdobył swojego tytułu legalnie i że przywłaszczył cudzą pracę, zaś pozostałe sukcesy zawdzięcza rodowemu nazwisku i bogactwu.
— Ale to nieprawda — zaprotestował słabo astrolog.
— Oczywiście, że to nieprawda — prychnął pogardliwie Serafin. — Pierdolenie żałosnych kmiotków, niemających dość ikry i rozumu, żeby samodzielnie coś osiągnąć.
— Zgaduję, że takie insynuacje mogą nie być ci obce — zaczął ostrożnie pan Hopecraft, zaś Serafin wzruszył ramionami, machnął od niechcenia dłonią. I zwrócił się do Isidoro:
— Na takie karaluchy jest tylko jeden sposób.
— Jaki?
Czarnoksiężnik uśmiechnął się. Tym razem chłodno, nieładnie, groźnie.
— Sprawić, by pożałowali każdego wypowiedzianego słowa.

Od Mattii cd. Małgorzaty

Małgorzata, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, dobrze pasowała też i do tego nieco biedniejszego, bardziej sfatygowanego stroju. Mattia początkowo zastanawiał się, czy zadbana, harmonijna twarz nie będzie z nim nieco kontrastować, jednak gdy Małgorzata wychynęła zza parawanu, w jakiś cudowny sposób te lekko potargane włosy i czające się w spojrzeniu zmęczenie przysłoniły jej szlachetniejsze cechy sprawiając, że kobieta bez problemu mogła uchodzić za kogoś niższego stanem.
Tymczasem zaś hrabia skorzystał z przygotowanych przez Małgorzatę ubrań. Haftowany wams zastąpiła wysiepana na ramieniu i załatana na łokciu koszula. Do tego doszły jeszcze wypchnięte na kolanach spodnie z nieco podejrzanie wyglądającymi, niedopranymi plamami pokrywającymi bok uda. Pękające w okolicach pięty buty, wytarty pasek i opończa, która widziała lepsze dni, dopełniły wizerunku, jednak gdy Małgorzata zobaczyła Mattię w przebraniu, zmarszczyła brwi.
— Przejdź się — powiedziała, na co astrolog uniósł brew, jednak wykonał polecenie.
Krok - miękki, swobodny, może nieco nonszalancki, był jak kwiatek do kożucha, przy całym biednym stroju Mattii. Hrabia niósł głowę wysoko, plecy miał wyprostowane, w każdym geście tkwiła swoboda właściwa tym, którzy nie muszą martwić się o sprawy doczesne. Mattia dotarł do końca pomieszczenia, odwrócił się. Tylko po to, by zobaczyć duszącą się ze śmiechu Małgorzatę.
— Zrobiłem coś zabawnego?
— Byłbyś najgorszym szpiegiem, jakiego widział świat — wydusiła kobieta, kręcąc głową ze zrezygnowaniem. — Musisz iść jak człowiek, nie jak hrabia.
— Przecież idę jak człowiek — burknął Mattia, opierając dłoń na biodrze i odrzucając opończę z ramienia w iście szlacheckim geście.
Kobieta podeszła, na twarz wypłynął pełen politowania uśmiech.
— Musisz trzymać plecy inaczej, pokaż się… Zgarb trochę ramiona.
— Proszę? — spytał uprzejmie astrolog, pozwalając Małgorzacie przygiąć własne ramiona.
— I głowa niżej. Nie zadzieraj tak brody, patrz pod nogi.
— Tak lepiej?
— Włóż jeszcze rękę do kieszeni.
— Uhh…
— Opończa ma wisieć. Zawiń się w nią bardziej. Udawaj, że jest ci zimno.
Mattia zmarszczył brwi, ale zawinął się, udawał. Na tyle, na ile dał radę.
Małgorzata popatrzyła na niego krytycznie, na dnie jadeitowego spojrzenia czaiło się coś pomiędzy zwątpieniem i rozbawieniem.
— Może ktoś się nabierze — powiedziała w końcu, podpierając dłonią podbródek.
— Może jakbym wybrudził czymś twarz…
Kobieta machnęła ręką.
— Obejdzie się. Jeśli będziesz mieć wystarczająco zbolałą minę, ludzie pomyślą, że przedwcześnie osiwiałeś.
Mattia musnął dłonią kosmyk włosów.
— Postaram się w takim razie myśleć o czymś… mało przyjemnym.


Port powitał ich charakterystycznym zapachem rzecznego mułu, starych desek, smoły, szczyn i zapomnianych rybich ości. Tu i tam kręciły się grupki mężczyzn - wysokich, silnych, nawykłych do ciężkiej, fizycznej pracy. Niektórzy szli gdzieś ciężkim krokiem, inni stali w okolicy magazynów, w niewielkich kółkach krążyły jakieś butelki. Czasem ktoś zerknął na idącą przez port dwójkę, czasem uniosła się jakaś brew, ktoś na dłużej zawiesił wzrok na Małgorzacie.
Mattia nie musiał myśleć o niczym mało przyjemnym. Sama atmosfera portu była na tyle mało przyjemna, że mężczyzna instynktownie kulił ramiona, wzrok uciekał mu w dół, w stronę rozjechanego błota pokrywającego nierówne uliczki. Gdzieś tam, w górę rzeki, też był port - tamta jego część była dla majętniejszych podróżnych. Nabrzeże było zadbane, trapy zbito z równych desek, nigdzie nie kręcili się żadni podejrzani ludzie, i na pewno aż tak nie śmierdziało. To był taki rodzaj portu, w którym mógłby pojawić się Mattia, gdyby kiedykolwiek zdarzyło mu się podróżować statkiem.
— Czego konkretnie szukamy? — spytał hrabia, nieznacznie odwracając się w kierunku Małgorzaty.
— Procentów — odparła Małgorzata, rozglądając się bystrym wzrokiem po okolicy. — Miejsca, gdzie najmocniej wali szczynami.
Mattia uniósł brwi, niepokój odmalował się na jego twarzy.
— Informacji o towarach najlepiej byłoby szukać w biurze…
— Nic nam tam nie powiedzą.
— Mogę spróbować uprzejmie spytać.
— To nie ten typ ludzi, Mattia — Jadowniczka zerknęła na niego spod oka. — Znajdziemy zaraz karczmę i zobaczysz, kogo trzeba spytać. I jak uprzejmie.
Małgorzata skręciła w jakiś zaułek, poprowadziła Mattię bardzo podejrzanie wyglądającą uliczką. Krzywe ściany okolicznych budynków wydawały się zamykać nad nimi, grożąc w każdej chwili, że zniszczone deski zwyczajnie puszczą i zawalą im się na głowy. Jadowniczka sprawnie nawigowała między niepokojąco wyglądającymi kleksami „dekorującymi" ich szlak, a następnie wskazała dłonią zblakły szyld.
— Oto i nasz cel. Pod Pierdolniętą Syreną.

piątek, 25 lutego 2022

Od Antaresa cd. Hugona

Gabinet burmistrza, podobnie jak i poczekalnia, oraz każdy korytarz i każdy mijany po drodze pokój, tchnął tym samym rodzajem surowości. Antares nie miał nic przeciwko takiemu wystrojowi pomieszczeń, w pewien sposób ich surowość do niego przemawiała i pozwalała jego umysłowi się oczyścić, odpocząć. Ale kiedy przebywanie w objęciach tego pustego minimalizmu stawało się koniecznością, rycerz czuł jedynie czającą się gdzieś w głębi irytację.
Mag ucichł, chyba z nudów poszedł spać. Gdy w pobliżu nie było Lei, ten drugi tracił zainteresowanie czymkolwiek, ograniczając się do rzucania swoich nieuprzejmych uwag, zaś namówienie go na współpracę graniczyło z cudem. Antares przeczuwał, że pomoc Murkymeadow będą musieli nieść z Hugonem sami.
Burmistrz obudził się, przyszła kolej na Antaresa i Hugona. Dziergająca szalik kobieta westchnęła tylko, machnęła ręką na próbę przepuszczenia jej w kolejce, zaś dziewczyna z mysim warkoczykiem przestąpiła z nogi na nogę, próbując wtrącić, że burmistrz prosi przedstawicieli Gildii, a nie kogokolwiek innego. Rycerz czuł się z tym źle, ale wyglądało na to, że rzeczywistość nie pozostawia im innego wyboru.
Gabinet przypominał bardziej celę. Szare ściany straszyły chropowatością zimnego kamienia, zakratowane okna przepuszczały niewiele światła. Nie pomagały ciężkie story przysłaniające częściowo widok, odgradzające pomieszczenie jeszcze bardziej od tego, co działo się na zewnątrz. Masywne biurko okupowało centralną część pokoju, a na jego blacie rozpierał się mocarny bastion dokumentów, teczek, listów i przeróżnych innych papierów, którymi burmistrz widać lubił się obkładać. Sam burmistrz obserwował wchodzących, rozsiadłszy się w miękkim wygodnym fotelu, swym gościom pozostawiając dwa proste krzesła.
— Zapraszam — powiedział Konstanty Salkauskas, wskazując władczym gestem niezbyt wygodne siedziska.
Obaj mężczyźni usiedli, zaś burmistrz zabębnił palcami po blacie, przesunął jakieś papiery, poprawił tkwiące w stojaku pióra.
— Tak, może przejdźmy do tej wydumanej sprawy, z którą zwrócili się do mnie ludzie… — zaczął leniwie. Hugo zmarszczył brwi.
— Wydumanej?
— Ach, widzą panowie, co poniektórzy wybierający się do lasu wspominali, że widzieli tam jakieś straszne monstra. Oczywiście, że jest to wyssana z palca bzdura - nietrudno zobaczyć potwora w pierwszym z brzegu przerośniętym dziku lub niedźwiedziu. Jeśli wypije się wystarczająco dużo, rzecz jasna. — Burmistrz wzruszył ramionami, wykonał jakiś niedbały gest, przebiegł niezbyt skupionym wzrokiem pomiędzy gildyjczykami.
— Czy dobrze rozumiem, że wezwał nas pan na próżno? — Głos mykologa nadal jeszcze pozostawał spokojny.
— Och, co to, to nie. Widzą panowie, Gildia ma nie najgorszą opinię. Jeśli przejdą się panowie do lasu i powiedzą, że zabili cokolwiek tam było, ludzie się uspokoją. O wiele bardziej, niż gdybym posłał tam straż miejską. — Konstanty jakby dopiero teraz zauważył wciąż stojącą przy drzwiach dziewczynę. — Salija, nie stój tak, zrób panom herbaty.
— Nie wiem, czy potrzebujemy jakiejkolwiek herbaty - marnuje pan tylko nasz czas — Antares zmarszczył brwi, uniósł się nieco na krześle, jakby miał zamiar wyjść, ale burmistrz powstrzymał go dłonią.
— Salija, idź po herbatę.
Dziewczyna dygnęła, jak duch czmychnęła jakimiś bocznymi drzwiami. Zawiasy skrzypnęły, zamek kliknął.
Konstantego jakby podmienili.
Pochylił się nagle nad stołem, zaś wodniste, rozmemłane spojrzenie, błysnęło nagle stalą.
— Mamy już dziewięć ofiar i to nie są żarty — powiedział głosem cichym, ale ostrym, twardym, niosącym w sobie jakąś stanowczość. — Cokolwiek jest w tym lesie, to nie są przelewki. Nie mogę sobie pozwolić na sianie paniki w mieście, ludzie momentalnie wzięliby się za rozwiązywanie tego na własną rękę i do liczby ofiar można byłoby śmiało dopisać jeszcze jedno zero.
Hugo otrząsnął się jako pierwszy.
— Proszę nam w takim razie wszystko opowiedzieć.
— Informacji mam niewiele. Niestety. Jeśli chodzi o tych, którzy przeżyli, to ich opisy mówią, że sam las ożył i postanowił ich pożreć. Że rośliny się na nich rzuciły, ale były dziwne, niepodobne do niczego, co kiedykolwiek widzieli. Miały ni to ludzkie, ni to zwierzęce kształty, przemieniały się na ich oczach.
„Słyszałeś? Jakieś pomysły, co to może być?"
„Spieprzaj i daj mi spać."
I tyle było z pomocy maga.
— Zrobili coś, żeby je sprowokować? W której części lasu się to wydarzyło? — dopytał Antares.
— W zachodniej części, w okolicy zakola w rzeki Skirmante. Właściwie to bardziej większy strumyk, niż pełnoprawna rzeka, ale miejsce jest charakterystyczne, łatwo tam trafić. Na szczęście znajduje się na uboczu, więc…
Burmistrz urwał, do pomieszczenia wróciła Salija, niosąc tackę z herbatą. Postawiła ją na tym niewielkim, wolnym skrawku biurka i zaczęła rozlewać herbatę do metalowych kubków. Przez pewien czas panowała cisza, burmistrz błądził nieobecnym wzrokiem po szarych, kamiennych ścianach swojego gabinetu.
— Więc panowie poszliby tylko do lasu, pokręcili się parę dni i tyle. Jeśli chodzi o to, co tam niby grasowało, to proszę coś przedyskutować między sobą. Nie wiem, pewnie zdarzyło się już panom wcześniej zabić jakąś dużą leśną bestię, prawda?
— Powiedzmy, że mamy w tej materii doświadczenie — Hugo w okamgnieniu dopasował się do sytuacji.
— Świetnie się składa — Burmistrz sięgnął po kubek z herbatą, wskazał mężczyznom, by też się poczęstowali. Antares wziął swój, wpatrzył się w ciemny płyn i pociągnął łyk. Herbata była wstrętna.
— Czy nie będzie problemem, jeśli hm… nie przyniesiemy żadnego „trofeum"? — dopytał mykolog.
— Ach, trofeum… — Burmistrz zamyślił się, zerknął znów na Saliję. — Donieś nam jeszcze ciasteczek. Jak to tak częstować ludzi herbatą, a nie przynieść żadnych ciastek?
Salija zaczerwieniła się, dygnęła i znów czmychnęła bocznymi drzwiami.
— Jeśli chodzi o to, co ludzie tam robili — bezzwłocznie podjął burmistrz — to nie mówili, żeby było to coś konkretnego. Ot, szli przez las. Nawet ognia nie palili. Bo też się nad tym zastanawiałem - czy nie zalągł się tam jakiś agresywny leszy. Ale chyba nie o to chodzi.
— Konsultował się pan z kimś zanim napisał pan do Gildii? — wtrącił Antares.
— Owszem. Nie jest tak, że nie próbowaliśmy tego rozwiązać na własną rękę — Burmistrz westchnął, zacisnął usta, spuścił wzrok. — Może gdybyśmy się za to nie brali, byłoby mniej ofiar… Ale tego już nie cofnę. — Znów spojrzał na gildyjczyków. — W mieście stacjonuje mag, Drasius. Najczęściej zajmuje się przeróżnymi zleceniami, za które ludzie mu płacą - to wolny strzelec. Ale nie odmawia pomocy miastu, jeśli się go o to poprosi. Widzą panowie, pochodzi stąd i po prostu wrócił po zakończeniu nauk.
— I czy to był jego pomysł, by hm… wysłać ludzi z miasta na poszukiwanie tego, co zalęgło się w lesie.
— Poniekąd. To znaczy - Drasius mówił, że dobrze byłoby to zrobić, pozbyć się problemu, ale jednocześnie nie wierzył w powodzenie tej misji. Nie wiem, jak mam to panom przekazać… Drasius zawsze był taki hm… niepochopny w wypowiadaniu swoich opinii i gdybym miał powiedzieć, jakie ma poglądy na różne kwestie, byłoby mi ciężko cokolwiek wywnioskować.
Tymczasem zawiasy znów skrzypnęły, w drzwiach pojawiła się Salija, niosąc tackę z ciastkami. Antares przeczuwał, że były równie niedobre, co i herbata.

środa, 23 lutego 2022

Od Calithy, CD. Asy

Calitha była niespokojna. Wszystko układało się zbyt dobrze, gdy ziemie przykryła kołderka z mroźnego, białego puchu, który przyjemnie skrzypiał pod jej ciężkimi krokami. Zbyt niskie temperatury wyciągnęły ją w końcu ze stajni, aż ulokowała większość swoich rzeczy w pokoju jednego z historyków, przy okazji nieco go odnawiając. Nudną drewnianą podłogę przykryło dużo więcej dywanów, bo doskonale znała skłonność Billy`ego do omijania normalnych mebli, jak fotele czy ławy, gdy zaczytał się w kolejnej książce. Okna ozdobiły nowe, świeże zasłony, które mogła podwędzić komuś z pralni, nawet jeżeli w życiu się do tego nie zamierzała przyznać. Cóż, potencjalny poprzedni właściciel jakoś do tej pory się nie skarżył, więc nie zawracała sobie tym zbyt długo głowy. Połowę niegdyś mocno pustawej szafy zapełniały teraz luźne tuniki i wyprasowane w kancik spodnie, gdy pedancik wyraził zdruzgotanie faktem, że Cala do tej pory łaziła głównie w pomiętych bryczesach. Wspólnie z Jamesem udawało im się nawet wyciągać niesfornego chłopca z kurnika na tyle, żeby zdążył usnąć w budynku gildii.
Życie było przyjemne. A gdy takie przyjemności trwały zbyt długo, nadchodziły kłopoty. To była największa waga Calithy, nienawykłej do stagnacji i trwania w dobrodziejstwie świata. Nogi uciekały jej w rytmiczne tany, dłonie zaciskały się w pięści lub zmarznięte palce wytaczały kształty na meblach, znacząc ich drogi zdartymi paznokciami. Połacie śniegu zmuszały większość gildyjczyków do zostania w środku, a Cala zdecydowanie nie lubiła czuć się przywiązana do jednego miejsca na siłę.
Zwinęła więc łuk ze zbrojowni, kołczan ze strzałami, trochę materiału podebrała tu i ówdzie na kilka pułapek i zdecydowała się wyruszyć na łowy. Prawdą było, że pogoda nie była całkowicie sprzyjająca, ale niejednokrotnie miała sposobność polować w ojczyźnie w jeszcze gorszych warunkach. To po prostu ten dziwny, zbyt dobry dla ludzi kontynent zdawał się ją rozpieszczać i czynić miękką. Rzecz tę należało oczywiście jak najszybciej naprawić.
Bycie twardym ratowało w końcu życie.
Wyszła niepostrzeżenie na zewnątrz, ubrana w ciepły, zimowy płaszcz, którego puchaty kołnierz przyjemnie łaskotał ją w szyje. Mimo zimna na niebie świeciło słońce i nie zapowiadało się na ten moment na jakieś gwałtowniejsze zmiany pogody po szybkiej analizie chmur. Skierowała swoje kroki do stajni, ale przystanęła na jej progu, spoglądając na guzdrającego w środku nad czymś młodzieńca.
Szybki rachunek sumienia w głowie. Zawsze lepiej relaksowała się w towarzystwie, nad którym mogła się nieco popastwić. Zagwizdała głośno i uśmiechnęła się z tylko sobie znaną butą.
― Ej, młody, nie chce ci się ze mną przejść na polowanie?

Od Jamesa, CD. Kukume

― Zapewne przez zjedzenie czegoś nieczystego. Albo od zbyt długiego stania w miejscu. ― Gdyby był mniej zmęczony i podenerwowany całą sytuacją, prawdopodobnie parsknąłby śmiechem. ― Przepraszam. Dla Mushi nie ma czegoś takiego jak choroba znikąd. Problem w tym, że niekoniecznie znajdują tę przyczynę, którą należy. Bo wie pan to nie są zbyt otwarci ludzie. Nie chcą mówić obcym o dawnych dniach, wiedza przodków w większości przepadła, a to przyczyniło się do pewnych... problemów, które na przestrzeni ostatnich lat miały katastrofalne skutki.
Skinął ze zrozumieniem głową, jednak nie mógł ukryć lekkiego rozczarowania. Każda informacja była na wagę złota i nie ukrywając, mimo wszystko liczył, że odizolowana od kontynentu, bardziej egzotyczna kultura ludzi wysp będzie miała więcej do przekazania w tej zawiłej sprawie. Każdy dzień Jamesowi wydawał się nieposkromiona układanką labiryntu korytarzy, złożonych z pytań, którymi krążył w poszukiwaniu odpowiedzi. Nadal bacznie pilnował pozycji pierwszego historyka w gildii, uważnie przeglądając dokumenty, weryfikując badane daty i będąc na każde zawołanie Cervana, ale… Głowę miał jedną. A coraz częściej zaprzątały ją myśli mało związane z pracą, doskonale wiedział, że odbija się to powolnym rytmem na jego efektywności.
Właśnie dlatego za młodu spędzał więcej czasu w laboratorium niż ze własną żoną. Nie radził sobie z rozproszeniem, miał małą podzielność uwagi, gdy chodziło o sprawy serca i umysłu. Pora było jednak zakasać rękawy i prawdziwie wziąć się do roboty, nie mógł przecież więcej uciekać.
― Wiadomo, jak sprawa się skończyła? Badał plemię przed moimi narodzinami, jeśli wziąć pod uwagę, kto wtedy stał na czele. Dawniej potrafili lepiej pomagać. Trafiali się częściej obdarzeni magią, silni. Skoro ten przypadek nie jest z ostatnich lat, daje to pewne nadzieje.
― Cóż, według dr. Johnsona problem dotyczył dziecka, które dopiero odkrywało swoją magię, choć po rodzicach nie powinien jej odziedziczyć. ― Ostatnie stwierdzenie zawisło w powietrzu niby na ostrzu noża.
Prawdą było, że magia była w dużej mierze powiązana z genetyką i bardzo rzadko objawiała się w jednostkach, które nie miały z nią rodzinnego powinowactwa. Zwłaszcza ze strony rodziców, dziecko dwóch magów miało prawie stuprocentowe prawdopodobieństwo okazania się również magiem. Im bardziej krew była rozrzedzona, tym szanse słabły, już przy samym pojedynczym dziadku czy babci władających mocą, były na tyle mizerne, że większość współczesnych badaczy odrzucała w ogóle możliwość przeniesienia magii wnukowi.
― Dziecko zmarło. ― Przekartkował na odpowiednią stronę, z zapisanymi własnymi komentarzami. ― Ale doktor sugeruje, że przyczyna choroby prawdopodobnie wzięła się od samej magii i jego ciało było zbyt młode, żeby wytrzymać chorobę.
I było to dosyć ciekawe stwierdzenie. Niewiele ludzi badało wpływ magii na ludzkie ciała, na nieszczęście, uznawszy, że cóż, to po prostu magia. Niewiele można byłoby się po niej spodziewać, bo czegoż innego niż nieuporządkowania, chaosu i bezdennego nierozumienia normalnego stanu rzeczy? Większość prób badania wpływu magii na chociażby rozwój dzieci kończyła się fiaskiem, bo zachowania wynikające z jej posiadania zostawały ostatecznie prawie zawsze uznawane za czynnik naturalny i indywidualny. Jeden z profesorów Jamesa z czasów młodości zwykł powtarzać, że skoro ludzkość nie wie skąd powstała, to skąd ma wiedzieć, skąd w ogóle wzięła się magia.
― Pozwolę sobie zapytać, na ile ceni pan źródła, z których korzysta? Nie powinnam może tak mówić o ludziach, z którymi się wychowałam, ale wątpię, by ich przekazy można było zaliczyć do najbardziej wiarygodnych. Nawet jeśli taki przypadek się trafił, mogli biedakowi bardziej zaszkodzić niż pomóc.
― Doskonale rozumiem pani wątpliwości. Nie ukrywam, że nawet jeżeli byłaby to wyłącznie dawna legenda, to i tak byłbym wdzięczny za cokolwiek. ― Obdarzył kobietę szerokim uśmiechem, żeby po chwili odetchnąć głęboko. ― Sprawa ma dla mnie charakter mocno personalny i, jak dobrze wiemy, tonący chwyta się nawet brzytwy ― zażartował, choć lekki ton jego głosu nie sprzyjał ani pojawieniu się zmarszczki na czole, ani lekkiemu zamgleniu oczu.
Kukume wydawała się rozumieć stan mężczyzny, wiedział doskonale, że była idealną osobą do omówienia tak ciężkiego tematu, a jej obecność w gildii udowadniała jej przydatności i roztropności.
― Gdyby była możliwość kontaktu z kimkolwiek z pani stron, byłbym niezmiernie wdzięczny za pośredniczenie lub wskazanie mi jakiejś drogi poszukiwań. Czy listownie, czy miałbym pojawić się na miejscu, cokolwiek byłoby naprawdę wielkim darem. ― Skinął głową w wyrazie cichej, spokojnej prośby.

Od Antaresa cd. Lei

— Owsiankową zmorę? — spytał rycerz, unosząc brwi, a łyżka z owsianką zamarła w pół drogi. — Hm…
Próbował przypomnieć sobie, czy komuś kiedyś udało się mu wmówić coś dziwnego, w co potem by wierzył, a co było totalną nieprawdą.
„Bo to raz?" odezwał się ten złośliwy głos w jego głowie.
Antares musiał przyznać, że niestety tak, problem był tylko jeden - za każdym razem za czymś takim stał nie kto inny, tylko ten drugi. Sir Roderyk nigdy nie zażartowałby w ten sposób ze swojego pazia, a potem giermka, zaś jeśli chodzi o relacje z innymi osobami, to w przypadku Antaresa nie wychodziły one poza dość oficjalne, nie było więc miejsca na wmawianie mu przeróżnych głupot.
— Może nie owsiankową i nie zmorę, ale było to związane z jedzeniem… Kiedyś wierzyłem w to, że jeśli zje się pestki jabłka, to w brzuchu wyrośnie jabłonka — powiedział w końcu. — Więc jak chciałem dać jabłka Zefirowi - to był mój poprzedni koń, nim dostałem Favellusa - to wycinałem gniazda, żeby nie wyrosła mu jabłonka.
„To ci nie przeszkadzało w tym, żeby samemu wpierdalać jabłka w całości, nie?"
Lea uśmiechnęła się.
— A inne drzewa też by wyrosły?
— Pewnie tak. Nawet nie pamiętam, od kogo się tego dowiedziałem, ani kiedy właściwie przestałem w to wierzyć.
„Jak mi się znudziło i powiedziałem ci, że jesteś debilem" prychnął mag.
„Mówisz to tak często, że nic dziwnego, że nie pamiętam."
„To nie żryj tyle masła."
Pora śniadania minęła szybko, a kolejny dzień rozpoczął się na dobre. Jak codziennie, całą ekipę naukowców czekało mnóstwo pracy, nie mniej zajęć mieli też Lea i Antares.


Kolejne dni upłynęły bez większych problemów i niespodzianek. Wykopaliska w okolicy świątyni bogini Kunwaktoki i przyległego do niej lazaretu zakończono, gdy profesor Fioravanti zarządził, że teraz według planu powinni udać się dalej w głąb miasta, by znaleźć kolejne stanowisko. Świątynię zabezpieczono - profesor obiecywał, że jeśli uda się przywieźć zadowalające wyniki, na pewno dzięki kolejnemu grantowi badawczemu wrócą tu z liczniejszym zespołem i uda się wydobyć z tego miejsca więcej. Na razie jednak kolejne fragmenty wiedzy i historii musiały poczekać. I choć czekały przecież długie wieki, więc zdawać by się mogło, że rok czy dwa lata nie powinny mieć dla nich większego znaczenia, to jednak ta zwłoka miała znaczenie dla naukowców. Nawet Marco oglądał się tęsknie za ponownie przysypywanymi elementami, Abelarda pracowała w całkowitym milczeniu, a zaciśnięte wargi były jedynym dowodem na to, jak bardzo nie chce opuszczać tego miejsca. Nie było jednak rady - logika stojąca za decyzją profesora była niepodważalna, zgadzał się z nią każdy naukowy umysł. Co sądziło serce - to już była inna sprawa.
Spakowano plecaki, Antares zarzucił na plecy najcięższy, a następnie cała drużyna ruszyła w nowym kierunku.
Dzielnica rzemieślników miała powitać ich bogactwem ukrytych w bagnie warsztatów, pełnych sprzętów i narzędzi, którymi ta warstwa społeczna posługiwała się na co dzień. Miały pojawić się też resztki tego, co rzemieślnicy wykonywali, czyli wszelkich możliwych przedmiotów codziennego użytku. Od prostych mebli, przez kolorowe garnki i misy, aż po fikuśne ozdoby, czy nawet cenną biżuterię.
— Tak, jak podejrzewałem - wydaje się, że miasto nie wymarło w naturalny sposób — Głos profesora dobiegł torującego drogę Antaresa.
— To znaczy? — Idąca obok starszego mężczyzny Lea zerknęła na niego, przelotnie odrywając wzrok od konarów drzew, robiąc niewielką przerwę od wypatrywania czających się wśród gałęzi jadowitych mokasynów.
— Zdarza się, że miasto zostaje opuszczone przez ludzi. Dzieje się to z różnych przyczyn - wyczerpują się zasoby naturalne, z których miasto słynęło, zmienia się sytuacja polityczna, szlaki handlowe zaczynają przebiegać w innym miejscu i ludzie po prostu stopniowo opuszczają miejsce, które przestaje być dla nich atrakcyjne. Budynki popadają w ruinę, całość dzieje się stopniowo i zajmuje czasem całe lata, dlatego w opuszczonych miastach znajduje się zazwyczaj nieco mniej przedmiotów. Po prostu to, co porzucono, znajduje nowych właścicieli. Tutaj jest inaczej. Nie widać takiego… stopniowego popadania w ruinę.
— W takim razie co się stało?
— Hm, inną możliwością są katastrofy naturalne lub wojna. Ale wtedy miasto byłoby o wiele bardziej zniszczone. To znaczy - byłoby widać, że budynki nie zapadły się ze starości, tylko coś je uszkodziło. I znaleźlibyśmy też ciała. A nie było ani jednego.
— Nie było nawet pozostałości jakiegokolwiek materiału zachowanego w bagnie — wtrąciła Verena. — To prawda, że po tak długim czasie niewiele zostaje ze szczątków, ale bardzo dobrze zachowują się one pod powierzchnią mułu. Mimo to… Nic. Po prostu nic. A przeszukaliśmy lazaret, więc jeśli mielibyśmy coś znaleźć, to właśnie tam.
— Czyli… jakie inne opcje jeszcze zostają? — spytała Lea, zaś Antares zwolnił nieco, częściowo odwracając głowę, by lepiej słyszeć.
— Wygląda na to, że pewnego dnia wszyscy mieszkańcy po prostu spakowali się i odeszli. Wzięli ze sobą to, co mogli, a resztę zostawili.
Przez pewien czas panowała cisza. Antares zastanawiał się usilnie, co mogłoby skłonić całą społeczność do spakowania manatków i porzucenia całego miasta. On sam nie miałby problemu, by opuścić miejsce - to ludzi trudno było mu opuszczać. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że jego podejście było egzotyczne, a co majętniejsi i bardziej wpływowi obywatele na pewno nie byli w stanie zebrać wszystkich swoich manatków i wyruszyć gdziekolwiek. Na pewno też zebrałaby się garstka osób, które opierałyby się postanowieniom pozostałych - wiadomo, w dużej grupie zawsze znajdzie się ktoś, kto po prostu się nie zgodzi - jednak i po nich nie było żadnego śladu.
— Ale na razie to luźna hipoteza — podsumował Fioravanti, przystając na chwilę, by poprawić niesiony plecak. — Mamy za mało informacji, by wyciągać pewne wnioski. Jednakże czuję, że zbadanie kolejnych dzielnic, gdzie przebywały inne warstwy społeczne, pozwoli nam rzucić na ten problem nieco światła.
Nieco światła pokazało się, gdy grupa w końcu wyszła z rzucanego przez drzewa cienia na coś, co kiedyś miało być niewielkim placem. Pociemniałe resztki bruku wyzierały spomiędzy puszystych poduch mchu, spękany kamień w kilku miejscach przegrał walkę z naturą, pozwalając pojedynczym drzewom wyrosnąć w przypadkowych miejscach. Pochylone ściany kryły opuszczone warsztaty, w cieniu w połowie zawalonych pomieszczeń czaiła się tajemnica.
Fioravanti objął wzrokiem przestrzeń, porównał z tym, co znajdowało się na mapie. Pascal podszedł, zerknął profesorowi przez ramię, wskazał coś dłonią. Obaj mężczyźni rozmawiali przez chwilę, ale widać zbyt długo dla Instei - lingwistka pojawiła się przy drugim ramieniu profesora, we trójkę dyskutowali nad tym, gdzie zacząć poszukiwania.
Lea była pierwszą, która zauważyła ślady.
Dziewczyna przeszła powolnym krokiem przez plac, jej wzrok prześlizgiwał się wśród ruin, od czasu do czasu zahaczał o te pojedyncze drzewa. Lea podeszła do jednego z nich, wpatrzyła się uważnie w korę.
— Coś się stało? — spytał Antares, podchodząc bliżej. Leę miał zawsze w polu widzenia, nie umykały mu te drobne gesty i zachowania zdradzające, że dziewczyna czymś się martwi.
— Spójrz tutaj, na te ślady na korze — wskazała dłonią, przesunęła palcem po serii głębokich, poziomych zadrapań. — Są świeże, mają może ze dwa dni.
Lea zwróciła uwagę na grunt pod stopami - część mchu była zdarta, bruk zarysowany, wybrudzony błotem z bagna.
— Ktoś coś tędy ciągnął. I to coś ciężkiego — powiedziała, zacisnęła lekko dłonie. — Nie jestesmy tu pierwsi.

Od Hotaru cd. Michelle

Od czasu do czasu Sophie zastanawiała się, czy nie przyjdzie taki czas, że Ignatius w końcu wparuje do jej laboratorium i spróbuje natrzeć jej uszu za zużycie wody w Gildii. Jednak skoro nadal się to nie stało, zapewne moment miał już nigdy nie nadejść, co alchemiczka wywnioskowała z radością. Z każdym kolejnym rokiem spędzonym na Uniwersytecie, liczba osób, którym Sophie pozwoliłaby natrzeć sobie uszu drastycznie się zmniejszała, obecnie zaś ograniczała się do jednego nazwiska - profesora von Hohenheima.
Alchemiczka wpatrywała się uważnie w sublimator. Na zimnym palcu, jeśli się dobrze przyjrzeć, powoli zaczynały zakwitać żółtawe kryształy - były jednak drobne, matowe, przypominały bardziej pył, niż kryształy z prawdziwego zdarzenia. Sophie westchnęła, postukała rysikiem w strony swego notatnika. Przepływająca przez pompę woda szumiała cicho, uspokajająco, jej miarowa melodia mieszała się z dźwiękiem kolejnego strumienia wody przepływającego przez chłodnicę. Hotaru opowiadała jej kiedyś o tych ogrodach w Yamato i o tym, jak ludzie budowali tam bambusowe konstrukcje, przez które przelewała się woda, szumiąc i postukując bambusem. Podobno ten dźwięk uspokajał, zaś alchemiczka odkryła, że ją w sumie uspokajał dźwięk poprawnie działającej aparatury alchemicznej.
— A gdyby — powiedziała w kierunku krnąbrnego związku — skrystalizować cię w żelu? Krystalizowałbyś, hm?
Krnąbrny związek nie odpowiedział, mrugał tylko na Sophie żółtym odcieniem podobnych brudnemu pyłowi kryształów.
Alchemiczka wstała od stołu, podeszła do zlewu. Wciąż zostało jej trochę probówek do zmycia, a teraz, gdy musiała nieco pomyśleć i się pozastanawiać, był ku temu dobry moment.
Zajęcie przerwało jej energiczne stukanie do drzwi. Sophie odwróciła się przelotnie w stronę dźwięku.
— Proszę! — zawołała.
W drzwiach - Michelle i Hotaru.
— Coś się stało? — spytała Sophie, unosząc brew i odkładając te kilka umytych probówek na suszarkę.
Problem, przed którym stanęła Hotaru, a teraz i Michelle, został jej sprawnie przedstawiony. Alchemiczka, oparła się biodrem o stół, zamyśliła na pewien czas.
— Ja sama - przyznaję - nie wiem zbyt wiele o egzotycznych gadach. Zaś jeśli chodzi o artefakty i ich działanie… — Sophie przerwała na moment, zerknęła w kierunku sublimatora. — Kwestia ich wpływu na organizmy zwierząt, szczególnie gdy wpływ ten jest hm… inny, niż twórca artefaktu przewidywał, również nie do końca leży w granicach mojej ekspertyzy.
Michelle przysiadła na stołku laboratoryjnym, jej wzrok przebiegał między Sophie i przedziwną aparaturą rozstawioną na stole.
— Nie znasz może kogoś, kto byłby w stanie pomóc? — spytała z nadzieją w głosie.
— Do tego właśnie zmierzam. — Przez twarz Sophie przebiegł uśmiech. — W trakcie studiów poznałam dwie siostry - Lilo i Nani Pelekai. Przybyły z dość daleka, chyba gdzieś z Wysp Fliss. Lilo zajmuje się groźnymi, drapieżnymi zwierzętami. Nie jestem pewna, czy wybrała sobie jakąś konkretną jednostkę taksonomiczną, czy po prostu interesuje ją wszystko, co jest w stanie pożreć człowieka żywcem, ale na pewno nie odmówi pomocy krokodylowi.
— To brzmi jak obiecujący trop — odezwała się Michelle, poprawiając się na niezbyt wygodnym stołku.
— Tak, Lilo uwielbia groźne zwierzęta. Gdy ostatnio do mnie pisała, wspominała, że dorobiła się jakiegoś nowego okazu - nie wiem, co to w końcu za gatunek, ale ponoć bardzo niebezpieczny. Nazwała go Stich, o ile dobrze pamiętam.
Hotaru pokiwała głową.
— A jej siostra?
— Nani zajmuje się zaklinaniem przedmiotów. Zainteresowania obu sióstr leżą bardzo daleko od siebie, ale powiedziałabym, że w przypadku niewyjaśnionej choroby Magistra, będą jak znalazł.
Aparatura wydała z siebie ciche pyknięcie, coś zaterkotało w pompie wodnej. Sophie podeszła, poprawiła jeden z wężyków.
— Jak dobrze znasz obie siostry? — wtrąciła Hotaru.
— Głównie rozmawiamy jednak o pracy i zainteresowaniach - alchemia, nowe wynalazki, groźne zwierzęta... — odparła alchemiczka, odwracając się z powrotem do swoich gości. — Ale są miłe i chętne do pomocy, więc sądzę, że jeśli pokażecie im Magistra i powołacie się na mnie, nie będzie problemu, żeby uzyskać od nich jakąś pomoc.
— To brzmi aż zbyt pięknie — Michelle sięgnęła dłonią włosów, poprawiła jakieś niesforne pasemko. Jednak w jej głosie brzmiało podekscytowanie i nadzieja. — Niech zgadnę, obie siostry wyruszyły z powrotem na Wyspy?
Sophie uniosła brwi, przechyliła głowę.
— Wręcz przeciwnie, dopiero wróciły. Są teraz w Sorii i prędko się stamtąd nie ruszą. Powiedziałabym, że śmiało możecie się z nimi kontaktować.
Hotaru i Michelle popatrzyły na siebie, na twarzy tancerki odmalował się uśmiech. Skoro siostry były relatywnie blisko, miały najodpowiedniejszą w tym przypadku wiedzę, i - według tego co Sophie mówiła - były dość przyjazne i chętne do pomocy, wszystkie wydarzenia bardzo dobrze się składały.
— Teraz pozostaje tylko jeden problem — powiedziała Hotaru, splatając dłonie. — Musimy przetransportować do nich Magistra.
Michelle się zasępiła.
— Tak, to może być problem. Serafin nie dysponuje jakimś rodzajem transportera? Przecież ma Magistra już od dłuższego czasu.
Tancerka potrząsnęła głową.
— Serafin mówił, że Magister zawsze po prostu sam za nim szedł. Ale teraz nie wiem, czy będzie w stanie to zrobić. Poza tym wolę nie myśleć nad reakcją ludzi po drodze, jeśli zobaczą krokodyla na wolności…
Michelle odchyliła się na stołku.
— To znaczy, że pierwszym punktem wyprawy będzie przygotowanie jakiegoś wozu zdolnego przewieźć krokodyla.
Sophie znów zerknęła na aparaturę, ale jak na razie nie działo się tam nic nowego.
— Nim uda wam się przerobić jakiś wóz na transporter dla Magistra, ja napiszę do sióstr Pelekai - będą już przygotowane na przyjęcie krokodyla i na pewno postarają się o jakieś lepsze lokum dla niego, niż to bajorko za budynkiem Gildii, gdzie zazwyczaj się kąpie.

Od Billy`ego, CD. Salomei

 To nie jest tak, że akurat bał się pani w kolorowych włosach. Po prostu nie bardzo rozumiał atmosferę jaka wokół niej panowała, a nie był specjalistą w sprawach czysto społecznych. Od zawsze interpretacja ludzkiego zachowania przychodziła mu z niewytłumaczalnym ciężarem, gdy jak przez mgłę obserwował czyjeś ruchy, mimikę i gęsty. Czasem widział wokoło srebrzyste kształty, które zdawały układać się w zapierające dech w piersiach świetliste wzory. Wpatrywał się w nie z niezrozumiałym utęsknieniem, ignorując typową dla wielu kultur tradycję spoglądania w oczy rozmówcy. Niekiedy dana postać zdawała się istnieć w trzech wymiarach jednocześnie, więc nie wiedział, na którą zwracać uwagę, gdy trzy pary rąk nakładały się na siebie z subtelnymi przerwami, a Billy czuł się wręcz wytresowany do dostrzegania tylko największych zmian. Tych najbardziej chwiejnych. Agresywnych. Niebezpiecznych. I w rezultacie dla chłopca, niestety, często również bolesnych. 

Tym razem nie zdążył nawet drgnąć, gdy uparcie trwał na swoim miejscu. Miał wrażenie, że się zaraz popłacze. Zmarszczył brwi, bo przecież nie wiedział nawet, dlaczego miałby płakać. Ładna pani mówiła kojącym, przyjemnym w uchu głosem, za którym podążały piękne, aczkolwiek lekko wybrakowane motyle, którym brakowało niektórych fragmentów skrzydeł. Nawet wyciągnęła dłoń, wolnym, stonowanym ruchem, przed którym nie miał ochoty się skulić.

To była dobra interakcja, jak postanowił w myślach. 

― Obrazki ― powiedział w zadumie, obserwując jak kobieta porusza się po gabinecie. Przyjrzał się uważnie, aczkolwiek nadal z daleka, bezpieczna odległość to dobra odległość, trzymanej przez nią książce. Zastanowił się przez moment, ale kolorowe motyle nigdy nie przyniosły mu czegokolwiek poza przyjemnymi chwilami, więc skinął głową i pojawił się tuż obok kobiety.

Nie towarzyszyło temu żadne spektakularne światło, dźwięk czy nawet pojedyncza wibracja. Po prostu w jednym momencie był tu, w drugim tam.

― Bil… ― spróbował wymamrotać, ale splątany nerwami język odmówił lekko posłuszeństwa. ― Billy ― powiedział tym razem głośniej, wyraźniej i zadarł głowę do góry, oczekując jawnej pochwały. 

― Widoki. Ładne widoki. ― Wskazał dłonią w kierunku książki, którą zaraz otrzymał od szczerze zainteresowanej kobiety. Usiadł na podłodze mimo zapewnień, że na pewno wygodniej byłoby mu na fotelu, kanapie czy chociażby na krześle, ale w tym momencie Billy był już w swoim świecie. 

Dłonią przejechał po ciężkiej, masywnej okładce, palcami badając nieznajome mu litery. Otworzył w końcu książkę, przewróciwszy kilka pierwszych spor. Próbował odczytać kilka prostszych słów, ale doskonale wiedział, że gramatyka i fleksja nawet we własnym języku sprawiały mu trudność, a co dopiero w tym dziwnym dialekcie, w którym tutejsi ludzie uparli się rozmawiać.

Billy w ogóle tego nie rozumiał. Skoro języki są po to, żeby komunikować się między sobą, to wszyscy powinni mówić jednym językiem. Miał niejasne poczucie, że kiedyś tak może nawet było, gdy w jego myślach majaczyła się wizja majestatycznej, aczkolwiek mocno zaniedbanej wieży, która sięgała nieba. 

Przeleciał wzrokiem kilka linijek, marszcząc brwi. Przewrócił kolejne strony, aż natrafił na pierwszy obrazek. Piękny, fascynujący widok odległego miasta, tonącego w zachodzącym słońcu. Lite kamienie wydawały się lśnić w pamięci artysty, gdy małe iskierki materializowały się delikatnym światłem wokół rąk chłopca, mocno ściskających pomiętą od nich stronę.

― Była tam? ― spytał się kobiety, patrząc to na nią, to na obrazek. ― Ładne. Prawd… prawdz… Żywe? 

Od Jamesa, CD. Isidoro

James czuł się w swoim żywiole. Dawno zapomniał, jaką satysfakcję sprawiały mu konferencje, nieprzyjemne utarczki słowne w innymi naukowcami, przez które niejednokrotnie wybuchały konflikty między poszczególnymi katedrami w obrębie jednej lub większej liczby uczelni. Nawet zawadiackie grono studenckie, które przymuszone wezwaniem swoich prowadzących zawitało na salony, mimo swoich pełnych znudzenia min czy otwartych, niesubtelnych ziewnięć wzbudzało w profesorze uczucie wzbierającej nostalgii. Lubił uczyć. Trochę miejscami nawet za tym tęsknił, choć był niewyobrażalnie wdzięczny światu za podesłanie mu Billy`ego, którego przyuczał ostatnimi czasy czytania, pisania i mowy we wspólnym, kontynentalnym języku. Pozwalało mu się to spełniać, nawet jeżeli w minimalnym stopniu. 

No i dochodził jeszcze Isidoro, ale młody astrolog stanowił dla Jamesa coś więcej niż tylko ułomną, ulotką iskrę spełnienia dobrze wykonanego obowiązku. Pan D'Arienzo był wyzwaniem. Intelektualnym, społecznym i kulturowym, a przy tym wystarczająco ciekawym okazem, żeby zanegować postępującą stagnację życia historyka w gildii. 

Nawet teraz, gdy prawie przewracał się w oficjalnym, bardzo formalnym stroju, wydawał się być bardziej konferencyjną ciekawostką niż jednym z najważniejszych na tym wydarzeniu uczonych. Ile James by oddał, żeby młody geniusz dostrzegł rezultaty własnych starań i cóż…  żeby one zaowocowały. Szkoda patrzeć, jak taka kariera marnuje się przed młodym człowiekiem przez jego własną… nieśmiałość? Niestabilność? Ciężko znaleźć właściwe określenie.

— Problemy na pewno wystąpią, ale to tylko konferencja. Nie warto się zbytnio nią przejmować — skłamał naprędce, nawet nie musząc zerkać w bok, żeby widzieć bystry, aczkolwiek lekko pyszałkowaty wzrok Serafina. Książę musiał dostrzec, że i sam historyk mimo pogody ducha wyraźnie czegoś oczekiwał. Jak do tej pory sprawy układały się nad wyraz przyjemnie. 

Żadnych braków kadrowych. Nikt nie zrezygnował z prowadzenia wykładu w ostatniej chwili, nie było szukania zastępstw na stoiska naukowe, nawet herbata podawana do bufetu smakowała całkiem znośnie. Tylko krzesła, jak zawsze zresztą, były piekielnie niewygodne. No i jak do tej pory, nikt praktycznie trójki mężczyzn jeszcze nie zaczepił. Hopecraft celowo unikał dawnych kolegów i koleżanek, nie chcąc wplątywać astrologa w jakąkolwiek sytuację społeczną, byle go mocniej nie zdenerwować na ten moment. Wszystko powinno iść swoim tempem. Pomalutku. Powolutku.

James w duchu modlił się, żeby tylko Serafin nie zdzielił po twarzy pierwszego lepszego naukowca, któremu nieopatrznie przyjdzie wykłócić się o pracę Isidoro. 

Stłumił chęć westchnięcia i rozejrzał się po sali. Kolejni goście powoli tłoczyli się wzdłuż krzeseł ustawionych w kilkanaście podłużnych rzędów, a i wyglądało na to, że na konferencję przybyli mistrzowie najróżniejszych dziedzin. Dostrzegł gdzieś w kącie starego profesora Nibyłowskiego, który głośnym, hukliwym głosem łajał grupkę studentów, którzy zapomnieli się i wyjedli mu jego ulubione kremówki.  James serdecznie współczuł mu w duchu, bo starszy Nibyłowski mimo bycia naprawdę światłym człowiekiem, na punkcie niektórych rzeczy miał istną obsesję i nie wahał się sięgnąć po granice swojego mocnego barytonu. 

Przeleciał spojrzeniem na Serafina i Isidoro, którzy wydawali się pogrążeni w lekkiej rozmowie. Przeprosił ich na moment i ruszył w kierunku swojego niegdysiejszego mistrza. 

— Pan profesor, dawno pana nie widziałem — przywitał się grzecznie, ratując biednych studentów, którzy zaraz zwiali, wykorzystując chwilowe rozproszenie swojego oprawcy. 

Zanim James zdążył się zorientować, co się całkowicie wyprawia, został wciągnięty w ciężkie objęcia starszego mężczyzny, który mało nie zgniótł mu przy tym kości. Posiwiały Nibyłowski zadowolił się jednak kilkoma klepnięciami po plecach i w końcu wypuścił dawnego podopiecznego. 

— Hopecraft! Przysięgam, za każdym gdy cię widzę jesteś coraz wyższy! 

— To pan profesor się kurczy, na to nic nie poradzę — odparł, obserwując bacznie twarz swojego rozmówcy. 

Kolejne zmarszczki, dużo więcej szarych pasm niż ciemnobrązowych i nawet słynny, kręcony wąs nie był już dawnej świetności. Minęło ledwie kilka lat od ich ostatniego spotkania, a postępująca starość musiała w końcu dopaść i jego dawnego mistrza. 

— Co nasz magik tutaj sobie poczynia? Myślałem, że wziąłeś dupę za pas z uczelni? 

— Ach, mam przyjemność być tutaj tylko wsparciem. — Uśmiechnął się ciepło. — Słyszał pan profesor może o Isidoro D'Arienzo? Ma prowadzić wykład za kilka dn… Coś się stało? — spytał, widząc upadający wraz z poruszeniem ust wąs. Taka mina u Nibyłowskiego zawsze oznaczała, że wchodziło się na niebezpieczny grunt.

— Nie wiem z kim się Hopecraft w tych czasach zadajesz, ale… 

— Środowisku akademickiemu praktyka pana D'Arienzo jest niezbyt mile widziana?  — dopytał dla pewności, mrużąc oczy. Niby nie spodziewał się cudów, ale aż takiej ostrej reakcji?

— Wiesz, jak jest. Młody, zdolny. D z i w n y — przeliterował ostatnie słowo, przewracając oczyma. — Stare prukwy lubią swoje stanowiska i taki młodziak im się średnio widzi. Tym bardziej gdy miesza w nieswojej dziedzinie. 

James zerknął kątem oka na nadal pogrążonego w rozmowie Isidoro i Serafina.

— Mógłby pan profesor opowiedzieć mi coś więcej na ten temat? — spytał z promiennym uśmiechem i był nawet całkiem dumny, że głos mu przy tym nie zadrżał. Szanse powodzenia na udaną prezentację drastycznie się właśnie zmniejszały w oka mgnieniu, ale najważniejsze, to przecież znać swojego wroga. 

wtorek, 22 lutego 2022

Od Michelle cd. Hotaru

Serafin był istnym ewenementem na tle wszystkich właścicieli zwierząt, i to nawet nie pod względem niezwykłości gatunkowej swojego pupila. Nie, sprawa dotyczyła czegoś zupełnie innego.
 Michelle miała dotąd do czynienia wprawdzie z licznymi, ale dość podręcznikowymi przykładami chorób spowodowanych dostaniem się ciała obcego do organizmu zwierzęcia, dało się je ująć w dość długiej i momentami skomplikowanej, ale całkiem nieźle skodyfikowanej liście. Co innego już same przedmioty, jakie przedostały się nieopatrznie przez przełyk: od kłaczków, przez kości, aż po pierścionki, których już w żadnym spisie pomieścić się nie dało. Weterynarz zdawało się, że mimo wszystko zdążyła zapoznać się już może nie ze wszystkimi, ale przynajmniej całkiem pokaźną liczbą takowych możliwości. Każdy kolejny dzień w gildii udowadniał jej, jak wiele może i musi się jeszcze nauczyć.
Bo że Magister zjadł niegdyś artefakt, to się nie spodziewała kompletnie.
— Wiesz może, co Isidoro mógł mieć na myśli? — splotła ręce na piersiach, w oczach zatańczyły pełne zacięcia błyski.
Radziła sobie całkiem nieźle z subtelnymi znakami dawanymi jej przez zwierzęta — tempo merdania ogona psa, stopień rozszerzenia źrenic, to wszystko była w stanie dostrzec, wysunąć wnioski i zareagować, z reguły poprawnie. Może nie używały słów, ale kobiecie zdawało się, że w ich mowie ciała jest coś, co ona sama jest w stanie odbierać na głębszym poziomie. W drugą stronę również to działało.
Trudniej było z ludźmi. Enigmatyczne zwroty, niejednoznaczne słowa i przemilczenia ją peszyły, nawet jeśli niekoniecznie lubiła to przyznawać. Ale zdecydowanie wolała sytuacje, kiedy była w stanie dostrzec wszystkie fakty. Dlatego teraz, nawet jeśli wróżba zdawała się być ze wszech miar pomyślna, kobiecie najzwyczajniej w świecie brakowało twardych danych.
— By zrozumieć jego przewidywania, potrzeba zwykle czasu — odparła Hotaru.
— Nie jestem przekonana, ile go mamy — stwierdziła sceptycznie. — Magister jest w kiepskim stanie.
— Isidoro się nie myli — w głosie tancerki wybrzmiało przekonanie. — Nawet jeśli sprawy niekoniecznie rozwiążą się w taki sposób, jaki możemy zakładać. Ale skoro powiedział, że uda nam się osiągnąć cel, jestem dobrej myśli.
Przez okna gildyjnych korytarzy przeświecało się łagodne światło chłodnego popołudnia, odbijało się od drewnianych desek, choć pomieszczenie i tak tonęło w półmroku, który zdawał się rezonować ze zmartwieniem weterynarz. Teraz jednak, gdy trawiła słowa Hotaru, jej krok stał się na powrót bardziej sprężysty, zaśmiała się głośno, niechcący naruszając być może spokój któregoś śpiocha.
— Zatem ja również.

Dobra myśl nie była jednak cudownym remedium. Nawet najlepsze i najszczersze chęci nie mogły się ucieleśnić i wyciągnąć z nieistniejącego rękawa asa, który byłby rozwiązaniem na troski obu kobiet i sprawiłby, że Magister znów zacząłby ochoczo wędrować po okolicach, przyprawiając co poniektórych o stan przedzawałowy. Stanowiły jednak najlepszy grunt pod działanie.
— Wiemy, że przyczyna raczej nie leży w typowych schorzeniach — Michelle głowiła się nad możliwymi przyczynami. — Warto na początku wykluczyć te najbardziej prawdopodobne opcje, ale skoro Serafin mówił, że przez ten cały artefakt jest odporny na zwierzęce przypadłości, to raczej nie ma nic wspólnego z niestrawnością. Ale coś mu ewidentnie jest.
— I trwa to od pewnego czasu — tancerka również zastanawiała się, pochylona na przemian nad kubkiem herbaty i opasłym tomiszczem przyniesionym z biblioteki. — Może przyczyny też należałoby szukać w magii?
Michelle zasępiła się. Ten obszar wykraczał poza jej kompetencje, ale był właściwie całkiem prawdopodobną opcją, wciąż jednak zaperzała się z całych sił przed otwartym przyznaniem, że powoli kończą się jej pomysły. Przecież nie mogły sobie odpuścić w takim momencie.
— Mówisz, że mógł zadrzeć z Lucynką?
— Takie starcie na pewno nie skończyłoby się dobrze — kobieta uśmiechnęła się delikatnie.
— Na samą myśl przechodzą mnie dreszcze — Michelle oparła podbródek o zwiniętą w dłoń pięść, zamachała nogami pod stołem, jak zawsze, gdy próbowała coś wymyślić. Tylko, jak na złość, nic za specjalnie nie chciało jej przyjść do głowy.  — Hmm, a Mattii też pewnie nie ma?
— Nie — pokręciła przecząco głową.
— Szkoda, może wahadełko by coś pokazało.
— Wydaje mi się, że działa w nieco inny sposób.
Zdążyła już podpytać o to i owo, jeśli chodziło o przyrządy astrologiczne, zakres ich możliwości wciąż jednak stanowił dla niej mglistą sprawę o niejasnych granicach. Przypuszczała jednak, że istotnie: nawet jeśli czegoś szukały, odpowiedzi nie miało przynieść im wahadełko.
— Oj tam. Zrobiłby pewnie furorę w Brittlebury — uśmiechnęła się szeroko. — Kiedyś jedna taka szurnięta właścicielka całego stada kotów do nas przyszła z jednym, to postawiła biedaczynę na stole i machała nad nim rękami, że ona czuje tu negatywną energię. A Josh z kamienną twarzą, że tak, tak, tu jest wątroba. No żeby tylko te zwierzęta mogłyby same przychodzić, to byłaby praca marzeń.
Przez twarz tancerki przemknął uśmiech. Przechyliła lekko głowę, zamyśliła się na moment.
— Problem dotyczył wątroby?
— Już nawet nie wiem, ale chyba miał biegunkę. Mleko też może szkodzić kotom.
— Och... — Hotaru pokiwała głową. — Cóż, ale możemy zapytać kogoś innego. 
— Na przykład? — przekartkowała kilka kolejnych stron, przyjrzała się głównie ilustracjom.
— Może Sophie?

Niedługo później obie kobiety znalazły na pierwszym piętrze budynku gildii, tuż pod drzwiami pracowni alchemicznej. Michelle zdawało się, że przez drzwi słyszy szczęk probówek lub innych pomocy laboratoryjnych, równie dobrze jednak uszy mogły dać się zwieść pobożnemu życzeniu serca, by w środku zastać Sophie.
— Halo? — uniosła dłoń, zastukała krótko.

poniedziałek, 21 lutego 2022

Od Hugona cd. Małgorzaty

Obaria, 14 IV 1785 r.
 
Małgorzato,
mój głosie rozsądku i towarzyszko studenckich biadoleń,
światełko w tunelu pierdolnęło i zgasło.
Wszystko jest
 Po Twoich opowieściach o Szacownej Ciotce Muriel nawet ja mam o niej koszmary. Cóż mi zatem pozostaje do dodania — cieszę się, czytając te słowa. O Twoich odczuciach względem naszej korespondencji i powrocie do zdrowia, nie o cioci Muriel, dla jasności. Szczerze się cieszę, Gosiu, a byłem pewien, że to uczucie długo jeszcze pozostanie mi obce. Nie wiem, co jest w tych splotach słów, które czytam raz za razem w listach od Ciebie, ale poza papierem i atramentem zdecydowanie jest tam coś jeszcze. Zamiast przepraszam, powiem zatem — dziękuję.
Prawo karne! Sama nazwa wystarczy, by człowieka przeszedł dreszcz. Rzecz być może bardziej przydatna od poezji starodefrosiańskiej, ale która z nich lepiej brzmi, deklamowana w samo południe pod oknem profesora, nie będziemy się chyba kłócić. Tylko raz w życiu zostałem posądzony o przywoływanie demona, i zaręczam, że to nie zdarzyło się podczas rozróżniania pobicia od bójki (po mojemu dalej różnią się głównie liczbą głosek i funkcjami litery „i”). Gdy zaglądałem Ci przez ramię do notatek albo słuchałem co poniektórych zagadnień, muszę przyznać, że nagle amfibrachy i jery nie wydawały się być już tak straszną opcją. Wylewałem krew, pot i łzy później nad tymi moimi pracami nieomal z radością w sercu, nawet jeśli była tam ukryta tak dobrze, że niekoniecznie zdawałem sobie z niej sprawę.
Zebrało mi się na wspominki, słusznie mniemasz. Żal mi tych czasów, gdy wycieraliśmy razem podeszwy w niekończących się kolejkach do dziekanatu i gdy zmarnowaliśmy młodzieńcze lata na wkuwaniu różnic między koniugacjami odmiany łacińskich czasowników. Mówi się, że na studiach najważniejsza jest nie tyle wiedza, ile kontakty i relacje, które się nawiązuje. Profesor zapewne utłukłby mnie słownikiem, ale muszę Ci się przyznać, że nie pamiętam już, czy „legere” należało do II, czy do IV koniugacji, bez zająknięcia przypomnę sobie za to, że wtedy, nad tamtą nieszczęsną tabelą, pierwszy raz jedliśmy razem precle, i nawet udało się nam wnieść je do biblioteki. Przyznaję zatem rację temu anonimowemu mędrcowi.
Sprawa szlachcica jest zamknięta. Korneliusz vol Felstein, niech mu ziemia lekką będzie, coby mógł śpiesznie płynąć ku krainie ogniem i pleśnią płynącą, na wieki opuścił ten łez padół. Nie pomogłem mu w tym, Gosiu, ale nawet jeśli z powodu jego śmierci czuję żal, to co najwyżej dlatego, bo sam nie przyłożyłem do niej ręki.
Słusznie pisałaś, że nie tylko Korneliusz był zaangażowany w nasze badania; nawet jeśli Ktoś niezwiązany z naszą sprawą, rozgoryczony innymi machlojkami tego Mefista, zajął się w nim w czasie dla nas sprzyjającym, nie rozwiązuje to całego problemu. Nie mówię już nawet o potencjalnych konsekwencjach dalekosiężnych, bo ledwo śmiem myśleć póki co o jutrze, niepewny każdej kolejnej godziny. Profesor nazbyt dobrze zdaje sobie jednak sprawę, że po nitce do kłębka, i któryś z rozgoryczonych przyjaciół lub wspólników mógłby sypnąć sakiewką, nadstawić ucha, i wykazać nasze powiązania. Co poniektórych być może hamowałaby możliwość zbezczeszczenia świętej pamięci von Felsteina przez wyciąganie podobnych spraw na światło dzienne; Marcus, przywiązany do szlachcica tylko ze względu na niedostępną mu już sakiewkę jego samego, nazbyt dobrze wie jednak, skąd może czerpać kolejne środki. Niezbyt trudno było wydedukować, do kogo się zwróci, choć mierzwi mnie teraz myśl, iż jeszcze tej zimy pracowaliśmy ramię w ramię.
Żal mi pająka, który spróbowałby Cię schwytać, Gosiu. Musiałoby to być stworzenie istotnie bardzo nierozsądne. Co do wdzięcznego przyjmowania konsekwencji — również zdaję sobie sprawę dobrze, może aż nazbyt dobrze. Są rzeczy na niebie i ziemi, o którym nie śniło się filozofom, i ogromna część z nich uosabia się w Małgorzacie De Verley.
Niemniej, proszę Cię, zważ też jednak na to, by zachować ostrożność. Nie myśl, że wątpię w Twoją przenikliwość lub kompetencję, sprawy zaszły jednak dużo dalej, niż spodziewałem się choćby kilka tygodni temu. Delia nie żyje, zabiła ją moja głupota, a Marcus okazał się być podłym zdrajcą, dla którego gotów jestem zejść do piekła i wykuć nowe piętro w dziewiątym kręgu. Jestem Ci wdzięczny za chęć pomocy. Zdaję sobie sprawę, że poprosiłem Cię o wiele, o zbyt wiele, i sprawa wymaga większej dozy wysiłku niż szeptanie do księżyca, ale mam przeczucie, że gdyby nie Ty, dziś sprawy toczyłyby się zupełnie innymi torami. Choć przez dłuższy czas możemy liczyć co najwyżej na kontakt epistolarny, poczucie, że jesteś blisko, jest dla mnie olbrzymią pociechą. Mówię to rychło w czas, ale nie czuj się też jednak zobowiązana — jeśli sprawy przyjmą najgorszy obrót, jeśli będzie to zbyt wiele, wycofaj się bez wyrzutów sumienia. Myśl przede wszystkim o sobie.
Wybacz mi tę niefrasobliwość, Gosiu. Wybacz za te zmienne tony, za wszechobecny rozstrój, ale już doprawdy dość samych narzekań. W ten czy inny sposób i tak lada chwila opuszczę ich źródło. Ktoś kiedyś powiedział, że gdybyśmy potrafili dojrzeć świat uczciwie, odważnie i pełnej jego krasie, pękłyby nam serca. Przymykam zatem czasem oko, pozwalam pióru błądzić po kartce, nakreślać senne i odległe wizje.
W najbliższym czasie zgłoszę się do straży i wyjaśnię całą sprawę. Wiele myślałem nad tym, co mi napisałaś i poradziłaś: jeśli jest choć cień szansy na zaistnienie okoliczności łagodzących, jestem gotów oddać się w ręce odpowiednich organów. Co do rady ustalenia wspólnej wersji wypadków, obawiam się, że jest to niemożliwe, nawet jeśli nie po drodze mi z wrzącym olejem gdzie indziej niż na patelni. Nie chcę i nie mogę tego już dłużej przeciągać; jak radziłaś, wyjąłem mojego asa z rękawa. Himmerson wciąż żyje, i zrobię, co w mojej mocy, by bieżący stan rzeczy utrzymać. Co stanie się z resztą składu, nie mam pojęcia. Co się stanie ze mną, nie wiem również, i mam wrażenie, że przeczenie przy tymże czasowniku zdążyło już na dobre zadomowić się w moim słowniku.
Priorytetem jest życie Himmersona. Świat nie może sobie pozwolić na jego utratę, ja nie mogę pozwolić sobie na jego utratę. Zdaję sobie sprawę nazbyt dobrze, że proszę o wiele i że nie spodoba Ci się to, co napiszę, ale gdyby ocaleć mogła tylko jedna osoba z całej naszej kompani, powinien być to właśnie on.
Wiem, że jesteś mi przyjaciółką, Gosiu. Wiem chociaż tyle, z tym większym uporem będę się zatem tego trzymał. Pomyliłem się tragicznie przy ocenie Marcusa, Delię kosztowało to życie, choć sam po zapoznaniu się z braćmi Chernov udowadniałem Ci, że tak dobrze znam sie na ludziach. Podobieństwa najwyraźniej się przyciągają.
Zdaje mi się, że niekoniecznie w tej kolejności, ale przy spotkaniu obiecuję obecność pełnego zestawu. Czy Twoje gusta co do herbaty nie uległy zmianie przez te lata?
Wyczekuję niecierpliwie dnia, gdy list zamienimy na rozmowę w cztery oczy, i ani przez chwilę nie wątpię, że takowy nadejdzie.
Składam Królowej wyrazy oddania
Hugo Rosenthal

Od Lei cd. Antaresa

Martwica tkanki.
Sama ta nazwa wzbudzała we mnie niepokój — coś, co miało już na tym poziomie konotacje ze śmiercią, nie mogło być niczym przyjemnym. Oczami wyobraźni już widziałam skulonego gada zwieszającego się z zarośli, obnażone, zbyt późno zauważone kły, które bez pardonu wbijają się w obnażoną skórę. Nie dopytywałam Vereny o szczegóły, obiecałam sobie tylko, że zrobię, co w mojej mocy, by nie dopuścić do sytuacji, w której pojęcie stanie się czymś więcej niż tylko groźnym słowem.
Potarłam knykciami nasadę nosa, skóra zmarszczyła się pod wpływem nacisku, gdy wzięłam głęboki wdech; ten konkretny gatunek stanowił z całą pewnością duże zagrożenie dla całej naszej grupy, a zatem również dla ekipy badawczej, którą mieliśmy ochraniać. Węże były zwierzętami, które się ukrywały, a to w naturalny sposób powodowało, że czułam się w obowiązku wytropienia groźnych osobników i dopilnowania, by nikomu w drużynie nie stała się krzywda. Żałowałam tylko, że ten mokasyn błotny nie może być jakimś ssakiem, choćby o najmniejszych, najlżejszych kopytkach. Podobne tropy były dużo łatwiejsze do wyśledzenia.
— Skoro będą tu prowadzone badania — zaczęłam — raczej nie unikniemy tego, że będziemy naruszać terytorium zwierząt, w tym i drapieżnych. Większość pewnie ucieknie, gdy zobaczy ludzi, ale część może... cóż, zaatakować.
Verena skinęła głową, na kilka kolejnych sekund zanurzyła nos w atlasie, szukając kolejnych informacji w zapisanych ciurkiem linijkach:
— W przypadku mokasyna to całkiem prawdopodobne.
— A z nazwy brzmi tak niegroźnie — geolog, zainteresowany naszą dotychczasową wymianą zdań, podszedł do nas, zerknął na rycinę przedstawiającą rozciągniętego gada.
— Obawiam się, że tylko brzmi.
— Jest jakiś sposób, by je odławiać? — zapytał Antares.
— Nie wiem — przyznała. — Wydaje mi się, że najlepiej będzie mu po prostu nie przeszkadzać.
Na chwilę zapadła cisza.
— Nie da się w ten sposób prowadzić badań — zaprotestował geolog.
— Bez nogi też może być trudno.
Zerknęłam na rycerza, na jego bandaże, poczułam ukłucie niepokoju. Zdawałam sobie sprawę, że skoro naszym głównym zadaniem było zapewnienie bezpieczeństwa na wyprawie, to upewnienie się, że żaden z członków nie zostanie ukąszony przez jadowitego węża, było wysoko na naszej liście priorytetów — również dlatego, bo przez te dni zdążyłam zżyć się z grupą, polubić ich jako konkretne osoby. Bo byli po prostu żywymi istotami.
Węże trudno było tropić, atakowały często niespodziewanie, z ukrycia. Zastanawiałam się, na ile rycerz byłby w stanie poradzić sobie z jadem, gdyby doszło do najgorszego — a także, siłą rzeczy, że ze względu na swoje zdolności, będzie wysuwał się na pierwszy front.
— O ironio, w kulturze ludu Idra węże były bardzo ważne — wtrąciła historyczka, poprawiła opadające na nos okulary. — Były ich świętymi zwierzętami.
Biolożka westchnęła ciężko, zamknęła atlas i zapatrzyła się na wątły płomień świecy, zamknięty w ściankach ciężkiej lampy.
— Świętymi zwierzętami? — podchwyciłam.
— Przez jedno z ich głównych bóstw, Marqdare — zbitka głosek bez trudu wydobyła się spomiędzy wąskich warg, miękki akcent na przedostatniej sylabie. — Pierzasty Wąż. Był uznawany za protoplastę całego rodu. Przez ciało węża symbolizował ziemię, przez skrzydła zaś niebo.
— Mokasyn błotny, na szczęście, nie lata — biolożka odchyliła się ciężko na zydlu. — Ale już chyba wiem, co mi się dzisiaj będzie śnić w koszmarach.
— Według niektórych podań Marqdare miał pewien szczególny dar dla swoich ulubionych wyznawców — dodała Abelarda. — Obdarzał ich piórami kwezala…
— Piękne stworzenia — wtrąciła Verena.
— …dzięki czemu sami również mogli wznosić się w przestworza, a po śmierci - przemienić się w ptaki.
— Rzeczywiście musiał być lubiany.
— Trudno mi powiedzieć, na jaką skalę był to rozpowszechniony kult — przyznała, szczerze i rzeczowo. — Pojawia się często w źródłach, ale dopiero po zbadaniu całego kompleksu będzie można wysnuć bardziej zasadne wnioski.
— Wcześniej opowiadałaś, że bóstwa się zmieniają. Czy Mar... Pierzastego Węża, również to dotyczy?
Historyczka zamyśliła się na chwilę.
— Powiedziałabym, że nie aż tyle, co w przypadku Kunwaktoki — zaczęła. — Dziedziny, którym patronował, były dość uniwersalne, ważne dla ludu na każdym etapie jego rozwoju, jak choćby woda czy płodność. Bardziej dynamiczne były już jego wyobrażenia. Zwykle był tylko skrzydlatym wężem, rzadziej przybierał bardziej ludzką formę, ale w pełni człowiekiem nigdy nie był. Choć kiedyś pewien kapłan, bardzo pobożny i zapalczywy wyznawca ogólnej religii iferyjskiej. Próbował ich przekonać, że Marqdare to inne wcielenie Asaima, przy tym bardzo podkreślał jego ludzkie cechy, co Idryjczycy uznali za zniewagę…
— Opowiada o tym jeden z ich najpiękniejszych poematów — potaknęła Insteia. — To był pierwszy obszerny tekst z ich kultury, który udało mi się w całości przetłumaczyć.  
— Znana jest też historia, gdy pewnego dnia do wioski przybył pewien mężczyzna, który podawał się za kolejne wcielenie Marqdare — Miał pewne przymioty, które zaskakująco odpowiadały podaniom. Koniec końców okazało się, że był zbyt ambitnym magiem wyjątkowo utalentowanym, jeśli chodzi o zmiennokształtność… 
— I co się z nim stało?
— A co mieli zrobić? — wydawała się być zaskoczona moim pytaniem. — Zabili go.
— Och…
 — Nie powinno się przekładać dzisiejszej mentalności do starożytnych kultur — przestrzegła lingwistka. — Język zmienia się nie bez powodu, to wypadkowa zmian w postrzeganiu świata, nowych zwyczajów, pokoleń.
Verena odchrząknęła. Dotąd przysłuchiwała się konwersacji, żywo zainteresowana wymianą zdań, coś jednak najwyraźniej nie dawało jej spokoju:
— Wracając do kwezala, skoro pojawia się w ich wierzeniach, był tu? To rzadki gatunek — biolożka wróciła do konkretnego punktu rozmowy, który historyczka chętnie podjęła.
Wosk w świecy powoli się wypalał, a rozmową odpłynęła znów w stronę bardziej naukowych tematów, do rozmowy dołączył się Pascal, aż w końcu pogodziłam się na dobre z tym, że dawno temu zdążyłam zgubić wątek. Od czasu do czasu wychwytywałam tylko pojedyncze, co bardziej zrozumiałe frazy, które tworzyły wprawdzie fragmentaryczny i niezbyt zrozumiały, ale ciekawy obraz starożytnej biologii i mapy występowania wymarłych lub rzadkich gatunków. Wszędzie leżały porozrzucane kartki, na jednym z nieużywanych już skrawków pozwoliłam sobie zapisać nazwę wspomnianego ptaka, w duchu obiecując wspomnieć o nim Miśce przy pierwszej nadarzającej się okazji. 
 
Kolejny dzień przyniósł kolejne prace — ledwo pierwsze promienie słońca zdążyły nieśmiało wychylić się zza linii horyzontu, naukowcy poderwali się jak (prawie) jeden mąż i zaczęli krzątać po obozowisku, przygotowując śniadanie, sprzęty lub chęci.
Antares również zdążył wstać; nie miał już bandaży, poruszał się pewnie, spokojnym i miarowym, charakterystycznym dlań krokiem.
— Dzień dobry — pomachałam w jego stronę, pochylona już nad swoją porcją. Rycerz dołączył, otrzymał od Pascala swój talerz z owsianką.
Poranna rozmowa pobiegła swoimi torami, póki co odległa od tematów dotyczących zarówno węży, jak i badań, w którymś momencie spłynęła na upodobania śniadaniowe.
— …więc potem przez prawie pół roku nie chciałam nawet tknąć owsianki.
— Babcia pewnie się martwiła? — Antares już prawie kończył drugą porcję.
Łyżka skrobnęła o dno miski. Pokiwałam głową, na chwilę znów znalazłam się myślami w Brittlebury. Zapewne gdyby miała okazję poznać takiego głodomora jak Antares, polubiłaby go od razu.
— Tak, po historyjkach Marcela zawsze coś takiego się działo — parsknęłam śmiechem. — Ale że uwierzę, że to z mleka od krowy Baby Jagi, to się nie spodziewała.
— Dzieci mają bujną wyobraźnię.
— Czasem aż za bardzo. A ty? Miałeś jakąś owsiankową zmorę?

niedziela, 20 lutego 2022

Od Antaresa cd. Salomei - Misja

Słowa Antaresa na niewiele się zdały, sołtys wiedział lepiej.
— Jakie tam - na pal to się i dzik nabije, jak po polach biega, to i taka tam północnica, jak tak biega i biega, to w końcu też się nabije, i będzie po kłopocie.
— Ale jeszcze się nie nabiła — zdołał zauważyć rycerz.
— Bo… może mądrzejsza trochę jest od dzika, a może nie tak szybko biega — wybrnął sołtys. — Ale pale są, w końcu się nabije.
Tymczasem zaś dołączyła dwójka astrologów, Antares zerknął tylko na oboje. Z twarzy Isidoro jak zwykle nic nie dało się wyczytać, Salomea miała w oczach jakiś rodzaj niepewności.
— No, to zapraszam — powiedział sołtys, otwierając w końcu drzwi chałupy.
Konie pozostały przed budynkiem. Aldebaran i Canopus grzecznie pozwolili się przywiązać do rachitycznego płotka, Favellus miał pewne obiekcje, ale Antares pogłaskał go po chrapach, powiedział coś do ucha i rumak w końcu stanął grzecznie przy pozostałych wierzchowcach.
Chałupa sołtysa była chałupą, jakich wiele. Mała sień otwierała się na główną izbę, gdzie przy niskim stole siedziała żona gospodarza. Widząc gości porzuciła dziergana w dłoniach robótkę, zmęłła jakieś słowa, które miały być w zamyśle powitaniem, a potem czmychnęła do kuchni.
„Mogliby jakieś ciasto wrzucić, zjadłbym coś słodkiego."
„Ty byś zawsze zjadł coś słodkiego."
„Odwal się, ty byś tylko mięso wpierdalał."
Tymczasem zaś trójka gildyjczyków usiadła do stołu razem z sołtysem. Ten ostatni zdjął czapkę z głowy, westchnął głęboko.
— Bo po tym, cośmy tam w liście… znaczy co ten botanik nam napisał… to się jednak trochę pogorszyło — westchnął w końcu mężczyzna, cień przebiegł przez jego twarz.
— Co konkretnie się wydarzyło.
Sołtys splótł dłonie.
— Były takie dwie siostry - Kasia i Basia. I one obie stwierdziły, że pójdą do tej cholernej kurwy…
— Ferdek, wyrażaj się! — dobiegło z kuchni.
— … do tej północnicy — poprawił się szybko sołtys, zerkając tylko w stronę kuchni — i że przemówią jej do rozumu.
— Poszły rozmawiać z upiorem? — Salomea spytała z niedowierzaniem. — Same? Pozwolono im na to?
— A bo to się młode panny pytają kogokolwiek o pozwolenie — sarknął mężczyzna. — No ale wracając. One to poszły tam, na pole, że niby jak się z północnicą pogada, jak baba z babą, to jej jakoś weźmie i przejdzie. Że jak się ten… — Sołtys podrapał się po głowie, zafrasował się. — Że jak się rozwiąże te rzeczy, co ją tu trzymają, to ona pójdzie w diabły, gdzie jej miejsce.
— Miały rację, ale to niebezpieczna taktyka — odpowiedział Antares.
„Bezpieczniejsza to po prostu zrobić prewencyjny rozpierdol."
„Przemoc to nie jest odpowiedź."
„Masz rację. «Przemoc» to pytanie, «Tak» to odpowiedź."
— No i tak to się kończy, jak dwie dziewuchy się za coś biorą — podsumował mężczyzna, odwrócił się w stronę kuchni: — Halina! Długo tam jeszcze?
— Przecież do gara nie wejdę! — dobiegło z drugiego pomieszczenia.
— Obie nie przeżyły? — spytała Salomea, poprawiając się na ławie.
— Aż tak źle to nie było. Z Kaśki nie było co zbierać, ledwie kawałek okrwawionej chustki się ostał. Ale Baśka wróciła cała i zdrowa, nieźle przestraszona i siwa trochę, tak tu na czubku głowy. Nie chce gadać, co ją tam spotkało, siedzi tylko w chałupie i płacze po nocach. — Sołtys westchnął, skrzywił się. — Ja mówiłem, że to nie ma co rozmawiać, trzeba po prostu wziąć kosy i…
— Żelazo nie ima się duchów. Każdy, kto pójdzie z kosą na północnicę, straci życie — odezwał się nagle Isidoro.
— A tam od razu…
— Tak mówi przeznaczenie. Nie ma innej drogi.
Sołtys wpatrzył się w oczy jasnowidza, do tej pory utkwione w średnio czystym blacie stołu, teraz zaś uważne, skupione, niepokojąco enigmatyczne.
— No, nie wiadomo, ale może by tam poturbowała paru chłopów — ustąpił nieco.
— Gdzie mieszka ta wspomniana Basia? — wtrąciła Salomea.
— Wcześniej to mieszkała tam z ojcem i z Kaśką, no ale jak polazły obie na to pole, to ojciec się zeźlił i kazał nie wracać do domu, bo jeszcze tę kurwę…
— Ferdek, wyrażaj się!
— … tę północnicę, tfu, do domu przywlecze. Więc Baśka teraz mieszka z taką starą wdową, panią Stasią, tam na południu wioski. Bo stamtąd to najdalej na pola, a pani Stasia to się niczego nie boi, to i tą przeklętą Baśkę do siebie wzięła.
— A czy… — zaczęła Salomea, ale nie dane było jej skończyć.
Do izby wkroczyła pani Halina, niosąc talerze i wazę zupy.
— Zjedzą, to lepiej myśleć będą — powiedziała, stawiając wszystko na stole. — Bo jak nie wymyślą, to niedługo o zupę nam tu będzie ciężko.