czwartek, 31 marca 2022

Od Hugona cd. Antaresa

Hugo nie przepadał za przesłuchaniami. Zwłaszcza jeśli to on był stroną przesłuchiwaną i oficjalnie była to zupełnie zwyczajna konwersacja.
— Co skłoniło Mistrza Teroise, by na wezwanie burmistrza wysłać właśnie mykologa? — zapytał mag.
— Zapewne mój nieodparty urok osobisty — odparł cierpko, kompletnie ignorując ostrzegawcze spojrzenie rzucone mu przez Antaresa. W odpowiedzi uśmiechnął się półgębkiem, zmrużył oczy, wyciągnął się na krześle jak kot. Blask bijący z zapalonych świec go oślepiał, i choć w normalnych okolicznościach byłby gotów umieścić to w kategoriach zwykłego faux pas, który przytrafić mógł się każdemu i należy zbyć go machnięciem ręki, tak tu nie mógł odpędzić się od myśli, że to wszystko element jakiejś pokręconej gry. A jej reguły znał tylko Drasius. To wystarczyło, by Hugo poczuł coś na kształt irytacji, która stopniowo z „czegoś na kształt” stawała się irytacją pełnoprawną.
Sprawa oczywista, Hugo nie zamierzał godzić się na taki rozwój sytuacji. Ujął świecznik w dłoń, odsunął go nieco dalej: ciepły blask obrzucił teraz nieco lepiej sylwetkę maga, kanciaste cienie zastąpił nieco łagodniejszymi, nawet jeśli dalej czaiły się w zakamarkach jego twarzy, której wyrazu wciąż nie dało się jednoznacznie odgadnąć. Ale to musiało wystarczyć, jadownik pustym gestem dłoni przeprosił.
— Doprawdy — Drasius uniósł brew, a mykolog jedynie wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru się tłumaczyć.
— Nie, ale byłoby miło — wyprostował się na krześle, zdecydował się wreszcie przybrać bardziej rzeczowy ton, bowiem skoro mag najwyraźniej nie był w nastroju na przekomarzanie się ani chętny do przełamania pierwszych lodów swobodną pogawędką, zielarz zamierzał podjąć bardziej drastyczne środki i innym sposobem poradzić sobie z dzielącym ich dystansem, choćby miał każdy kawałek muru skuwać dłutem. — Do gildii dotarły informacje, iż Murkymeadow atakują istoty, których natury nie udało się ustalić. Towarzyszy mi zatem kolega, którego miecz poradzi sobie z każdą biologiczną zagadką — wskazał na rycerza — a moim zadaniem jest rozwikłać, dlaczego las się obraził, i czy możemy przeprosić.
— Biologiczna zagadka — podchwycił mężczyzna, obrzucił gildyjczyków badawczym spojrzeniem. — Jak rozumiem, natura obróciła się przeciwko nam?
— Trudno nam w tym momencie powiedzieć cokolwiek pewnego — spłynął z tematu, spróbował skierować go na odpowiednie tory. — Przyszliśmy, bo zapytać o twoją opinię, Drasiusie. Przypuszczam, że zdążyłeś zainteresować się tą sprawą, a jako osoba tutejsza i światła, z pewnością masz już swoje przemyślenia, które wykraczają poza to, co powiedział nam burmistrz.
— Imponujący tok rozumowania — komplementy nie wywarły najwyraźniej na magu żadnego wrażenia, w gładkim muru nie powstała ani jedna szczelina, choć Hugonowi zdawało się, że grdyka maga drgnęła nieco mocniej.
— Liczymy zatem — kontynuował — iż zechcesz się z nami podzielić tym, co uznałeś dotychczas za interesujące. Jeśli będziemy współpracować, z całą pewnością uda się szybciej rozwiązać problem.
— Są już ofiary — dodał Antares. — Im szybciej uda się doprowadzić do rozwiązania sprawy, tym szybciej mieszkańcy będą znów bezpieczni.
Mag po raz pierwszy uniósł w górę wargi, nie był to jednak ładny uśmiech; niezbyt szczery, nawet nie krył się z tym, że nie zachęca ich do zbyt długich pogaduszek. Zdawało się, że w środku była tylko ich trójka; Hugo westchnął głęboko, ale skoro pomieszczenie tonęło w ciemności, trzymał się resztek nadziei, że gdzieś w kącie siedzi właśnie uczniak Drasiusa, który biedzi się nad jakąś magiczną włóczką, zaraz wyjdzie, a wtedy czarodziej nagle zmieni swoje podejście. Póki co, wszystko wskazywało na to, że nie zdołali przekonać go do współpracy, a im bardziej oczy zielarza przyzwyczajały się do półmroku, tym pewniejszym się stawało, że nie może liczyć na taki scenariusz:
— Nieumiejętne działanie może doprowadzić do większej liczby ofiar niż bezczynność. Nie uważam, by pośpieszne działanie bez pomyślunku było wskazane.
Hugo miał tylko nadzieję, że nie poprosi ich o prezentację swoich umiejętności, by mógł ocenić, czy są wystarczająco kompetentni, aby z nim współpracować.
— Mykologia — zaczął oględnie — jest odrębnym działem biologii. Grzyby uważane są za osobne królestwo, ale długo zaliczane były do świata roślin. Nie zgadzało się wiele rzeczy, ale na oko dało się powiedzieć, że muchomor to takie nakrapiane jabłko od złej królowej. Dla ludzi to był niezbadany świat, ich właściwości przerażały — odpowiedział podobnym, nieładnym uśmiechem na grymas Drasiusa. — Ale kiedy poświęcono im więcej uwagi, wszystko zaczęło się układać, badania ruszyły do przodu. Ale ktoś musiał najpierw zadziałać.
— A wcześniej wiele osób musiało otruć się muchomorami.
— I zjeść przepyszne kurki.
— Wątpię, by odpowiednie klasyfikacja naukowa mogła przybliżyć nas do rozwiązania sprawy.
— Żeby wygrać z przeciwnikiem, najpierw trzeba go poznać. Antaresie — tym razem zwrócił się do rycerza — czy zdarzało ci się kompletnie bez przygotowania zawalczyć z przeciwnikiem?
— Tak.
— Wygrałeś kiedykolwiek w takiej sytuacji?
— Tak — mężczyzna odpowiedział prosto z mostu, zaraz jednak odchrząknął, pośpiesznie rozwinął wypowiedź. — Ale powiedziałbym, że strategia, poznanie mocnych i słabych punktów przeciwnika są bardzo ważne. Zwłaszcza, kiedy... hmm, trzeba zmierzyć się z nieznanym.
— Żeby nie było już nieznane, otóż to! — podchwycił Hugo. Po czym zmartwiał, zdał sobie sprawę, że mag zupełnie zgrabnie poprowadził rozmowę tak, by skierować rozmowę na ich temat, o sobie nie powiedziawszy właściwie słowa.
— Obawiam się — stwierdził mag — że to, z czym przyszło się zmierzyć Murkymeadow, wykracza poza sferę muchomorów i kwiatków. Jeśli którykolwiek z was — spojrzał dłużej na Hugo — zamierza traktować to w sposób żartobliwy, prosiłbym o nieangażowanie się w sprawę.
— Zrobimy, co w naszej mocy, by pomóc miastu — zapewnił Antares, a zielarz w ślad za rycerzem pokiwał głową. Być może sekretem podejścia maga był brak sekretów, otwarte i szczere nastawienie, to jednak niezbyt podobało się Hugonowi, skoro druga strona najwyraźniej nie zamierzała odwdzięczyć się tym samym. Nawet jeśli łączył ich ten sam cel. — Ale chcielibyśmy wiedzieć, czy możemy liczyć na twoją pomoc.
— A gdybym odmówił?
— Będziemy zmuszeni działać na własną rękę.
— Choć wolelibyśmy nie rozpatrywać tego scenariusza — przyznał Hugo.
— Rozumiem — rozciągał sylaby, pozwolił blaskowi świecy przebiec po swojej twarzy. — Odnośnie scenariuszy, chciałbym mimo wszystko usłyszeć, co rycerz i mykolog sądzą na temat tego, co mogło zalęgnąć się w kniejach Murkymeadow.
Nie mógł odpędzić się od wrażenia, że wszystkie te pytania są raczej kolejnym elementem testu na nich niż faktyczną próbą dotarcia do źródła problemów. Westchnął głęboko, ale nie podjął tematu. W myślach przyznał tylko, że wszystkie stereotypy o magach nie wzięły się znikąd.
— Zastanawiałem się nad symbiozą — wyjaśnił — zdarza się, że organizmy zaczynają zachowywać się w sposób nienaturalny, jeśli przejmie nad nimi kontrolę osobnik innego gatunku. Biorąc pod uwagę doniesienia o agresywnych roślinach, byłby to przypadek zjawiska dotąd nieopisanego szerzej, ale to nie znaczy, że niemożliwego — palce zatańczyły na udzie. — Co tu dużo mówić, fascynujące i nietuzinkowe.
Hugo mimo wszystko wzruszył ramionami; nie przejmował się zbytnio swoją teorią, i wiedział, że Drasius tak samo.
— Trudno powiedzieć coś więcej — podjął Antares, gdy przyszła jego kolej. — Znamy sytuację z pośredniej relacji.
— Czy zatem nie to powinno być waszym następnym krokiem? Zamiast nachodzenia kolejnych osób?
Zielarz uznał, że jego szata najwyraźniej musiała być istotnie koszulą nocną.
— Skoro rozwinęliśmy temat naszych kompetencji, twoja kolej. Wiemy, że jesteś magiem, ale jaka jest konkretniej twoja specjalizacja?
— Biorąc pod uwagę rozgadanie Konstantego, jestem zdumiony, że nie wiecie — stwierdził sucho. Nie doczekał się jednak odpowiedzi, gildyjczycy nie zamierzali już pozwolić zboczyć mu z tematu. — Ukończyłem Defrosiański Uniwersytet Magiczny ze specjalizacją w legilmencji. Zajmuję się ponadto zagadnieniami umysłu i ducha. Gdzie leży granica między tym, co żywe i świadome, a co — zawiesił głos — niekoniecznie.
— Brzmi fascynująco — przyznał Hugo, i tym razem w jego głosie nie było ani odrobiny przekory. — Chciałbym zatem ponowić pytanie: możemy liczyć na pomoc?

Od Małgorzaty cd. Calithy

― Gosiu z tobą to zawsze, a w dodatku i wszędzie.
Guzik rozpiął się sam, oczywiście bez pomocy. Małgorzata litościwie postanowiła nie zauważyć wędrującej po jej ramieniu dłoni, równie litościwie i wspaniałomyślnie nie dostrzegła, kiedy rzeczona dłoń błądzi w okolicy dekoltu. Odwróciła wzrok, zajmując go tym, co widziała ponad ramieniem Calithy. Sterta siana, ściana boksu, przejście do siodlarni. Podobał jej się kierunek w którym zmierzało to spotkanie.
― I na stole, i w stodole, i nawet w sianie. Tylko, że postarać się będziesz musiała, bo wy tu wszyscy na kontynencie niby jedne chucherka.
― W twoich ustach, Calu, brzmi to jak wyzwanie ― zamruczała nisko, głosem kryjącym w sobie nigdy niewypowiedziane zaproszenie. ― A ja lubię wyzwania. Można powiedzieć, całkiem śmiało zresztą, że mam do nich szczególną słabość i łatwo im ulegam. ― Korzystając z przewagi swojego niższego wzrostu, wtuliła nos w miękką szyję fałszerki. Zapach jej skóry przypominał łąkę stokrotek, miło mamił i rozbudzał wspomnienia. Wianki. Wianki ze stokrotek, które plotła jeszcze jako dzieciak.
Improwizowany taniec trwał, choć coraz częściej gubił właściwy rytm i figury. Cala szeptała jej do ucha przeróżne rzeczy, rozbudzała wyobraźnię. Małgorzata lubiła takie zagrywki, lubiła także osoby konkretne, które dobrze wiedzą co robią i w jakim celu. Spojrzała raz jeszcze w kierunku stosu siana, uniosła kącik ust w uśmiechu, który nie wróżył nic dobrego.
Calitha nagle ściągnęła ją na ziemię, wyrwała z przyjemnego odrętwienia i żeglugi po morzu wspomnień. Chwytem dość brutalnym ujęła jej podbródek, pociągnęła w dół. Małgorzata uniosła spojrzenie i dostrzegła w jasnobrązowych oczach coś, co działało na nią jak narkotyk nieznanego pochodzenia i nieprzewidywalnego działania. Osoba fałszerki właśnie zyskała kolejnych parę punktów w jej osobistym rankingu, a cały plan na dzisiejszy dzień właśnie poszedł się pierdolić.
― Poza tym tylko w waszym kraju przyjmuje się, że wcześnie pić nie można. U nas traktujemy, że ogólna odmowa alkoholu jest zwyczajnie niegrzeczna.
Małgorzata, urodzona ryzykantka, postanowiła iść za tym, co dyktuje jej instynkt. Niewiele więc myśląc – ugryzła Calę w dłoń, bo przecież nie pozwoli się dominować i zawinęła nią w obrocie. Kiedy znów wpadła jej w ramiona – chwyciła ją mocniej, z nową siłą, jakby miała fałszerce coś do udowodnienia. Pokierowała tańcem tak, by zbliżyły się do niedomkniętych drzwi stajni. Wiatr wkradał się przez nie łagodnymi podmuchami, wzbijał w powietrze kurz. Drobiny powoli opadały, mieniąc się w słońcu.
― Ciekawy ten twój kraj ― przyznała zaczepnie i przemknęła jej pod ramieniem zwinnie i szybko, jak umykający przed drapieżcą królik. Melodia w jej głowie nabrała tempa i charakteru, podobnie jak ruchy. ― Opowiedz mi kiedyś o nim, ale oczywiście przy alkoholu. Jaki wolisz? Wódkę? Wino? Koniak? ― Ruchem gwałtownym i pewnym przegięła Calę w tył, wsparła jej plecy dłonią, troskliwie dbając o to, by nie straciła równowagi.
― Może spirytus? ― spytała, pociągając ją do góry. ― Spirytus, mięta i cytryny. Zrobimy sobie lemoniadę po której nie będziemy w stanie ustać na własnych nogach. ― Okręciła się z nią zwinnie, buty zaszurały o posadzkę, kurz wirował. ― A kiedy przetrzeźwiejemy i świat przestanie kołysać się w posadach – pójdziemy na łowy. Czyją kwaterę obrobimy? Czyją suszącą się koszulę ukradniemy ze sznurka?
Obraz przestał wirować, stanął wraz z nimi. Małgorzata wspięła się na palce, objęła Calithę za szyję, przytuliła policzek do jej policzka i szepnęła miękkim, aksamitnym głosem:
― Calu, moja partnerko zbrodni, wybieraj.

Od Tassariona CD. Serafina

tw // na dzika polowanko

Oczywiście, że się, kurwa, mylił.
Konie, choć z trudem, z należytą ostrożnością i w chwiejnym largo, pokonały najeżony pniakami parów, dalej kierując się w głąb kniei. Idalia słusznie, nie wyczekując decyzji ze strony swego jeźdźca, podążała śladem, zauważalnie bardziej doświadczonego w dalekich wędrówkach, karosza, nieczęstymi zrywami wykręcając na boki w poszukiwaniu atrakcyjniejszej ścieżki. Cisza, przerywana jedynie końskim chrapaniem oraz okazjonalnym poruszeniem w mijanej gęstwinie, na dobre osiadła między dwójką sfatygowanych podróżników. Nadęty mag, rzadko kiedy skory do bezowocnych dyskusji i jego trupi towarzysz, w skrywanej obawie, iż dalsze kłapanie jadaczką raz jeszcze okaże się źródłem niedogodnych konsekwencji.
Zatrzymali konie pod cieniem rozrosłej wierzby, w zgodzie stwierdzając, że rozłożysty drzewostan matecznika wystarczy, by ochronić wampira przed słońcem dnia. Doprowadziwszy wierzchowce do porządku, pozostawili Idalię i Falafela przy niewielkim, leśnym strumieniu nieopodal wystających na wszystkie strony języków wierzbiny. Tassarion odtroczył od siodła stary kordelas, odtroczył również dwa, niewielkie ostrza. I choć przed wyprawą nie sądził, by łuk okazał się przydatny, pożałował obecnie swojej decyzji.
Nadąsany, przeklęty egotysta, pomyślał. Fanfaron od siedmiu boleści.
— Długo jeszcze? — Pytanie maga rozniosło się po puszczy.
Wampirze dłonie drgnęły w irytacji, w czerwonych ślepiach błysnęła iskierka gniewu. Nie odpowiedział jednak, wiedząc, że kolejne dysputy z Serafinem donikąd ich nie doprowadzą. A może po prostu się bał. Bał utraty kontroli, którą kilka godzin wcześniej czarownik odebrał mu jednym, prostym machnięciem dłoni, a na którą wampir narażał się w dalszych zwadach.
Bezszelestnie wyminął sylwetę czarnoksiężnika, zapuszczając się w zarośla zagajnika niczym wyczekująca żeru zwierzyna. Obfite w faunę nalaesiańskie lasy nigdy nie zawodziły różnorodnością zwierzostanu, pozostawiając poszczącym bestiom i myśliwym niemały wybór mięsiwa. Wampirzy głód należycie tłamsiły sarny, dziki, niekiedy jelenie oraz łosie. I choć mógł stwierdzić, że Serafin nie zasłużył na nic więcej niż wiewiórkę, czy prostego szaraka, brak łuku oraz strzał wiązałby się jedynie z całkowitym rozchlastaniem cielska jego drobnej zdobyczy.
Całe szczęście, umiejętności myśliwskie nie były czymś, bez czego nie mógł się obejść. Wampirza forma pozwalała na silniej, pozwalała na szybciej, sprawniej, mocniej. Dlatego też nie potrzebował wiele czasu, by wrócić do swego towarzysza, rzucając mu pod stopy młodą, lecz zdecydowanie wystarczającą dla jednej osoby, lochę. Schludne, proste cięcie na gardzieli, choć niemal niewidoczne, zdradzała umorusana krwią sierść na głowiźnie zwierzyny.
— Jesteśmy kwita — mruknął lodowato wampir, rozsiadając się obok maga.
Serafin ściągnął brwi, kątem oka zerknął w stronę dziczyzny.
— Chyba kpisz — odparł krótko, odwracając wzrok.
— Miałem upolować, upolowałem.
Tassarionowi odpowiedziała cisza. Cisza, której nie mógł dłużej znieść.
Nam wystarczają krwiste steki. Przykro mi, że nie spełniają one twoich oczekiwań.
Czując na swej sylwetce spojrzenie Serafina, skrzyżował ręce na piersi, odwrócił głowę, przypominając tym samym naburmuszonego smarkacza. Czarnoksiężnik przewrócił rozczarowany wzrok na martwą lochę, zaraz powracając oczyskami do swego towarzysza.
— Zrób użytek ze swoich rzeźnickich umiejętności. Oddziel mięso od kości, pozbądź się wnętrzności — westchnął ze zrezygnowaniem Serafin. — Do czego to doszło, żebym musiał wampirowi tłumaczyć jak się obchodzić z martwym ciałem.
Siwowłosy zerknął kątem oka na drugiego mężczyznę, chcąc się upewnić, czy to wszystko nie jest po prostu podłym, lecz marnym dowcipem. Serafin jednak ni drgnął. Mag mówił całkowicie poważnie.
— Nie ma mowy. Nie, nie ma mowy.
Tassarion podniósł się na równe nogi, zrobił krok w tył. To, czymkolwiek to było, przywodziło na myśl zbyt wiele palących wspomnień. Wspomnień, które wampir preferował pozostawić w przeszłości.
— Jesteś pierdolonym magiem. Machnij rączką i wyczaruj sobie zastawę.
Odpowiedzi brak. Tassarion zaorał czubkiem buta w wilgotnym piachu.
— Mógłbyś chociaż rozpalić ognisko, pstryknąć palcami — kontynuował w swej chaotycznej paplaninie, czując rosnący w piersi ucisk. Przeklął cicho, zaciskając dłonie w pięści, dodając szeptem: — Nie jestem twoim... sługą. Nie jestem niczyim sługą.
Cisza. Serafin, w zupełności niezainteresowany nagłym wzburzeniem swego towarzysza, przyglądał się złotym szponom, odbijającym się w nich smugach księżycowego światła. Tassarion pokręcił głową, spojrzenie wampira posmutniało.
I wziął się do roboty.

Od Małgorzaty cd. Jamesa

James Hopecraft nie żył.
A przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Owszem, kwitnący wzdłuż kołnierzyka koszuli rumieniec przeczył temu stwierdzeniu, podobnie jak głębokie oddechy i efektowny popis w postaci uderzenia głową o ściankę powozu, ale gdyby ktoś spytał ją o zdanie, odpowiedziałaby zgodnie ze swoim pierwotnym założeniem. James nie żył i to głównie z jej powodu. Z jej winy, no niech będzie. Ale nie czuła się winna, ani trochę.
― Małgorzato De Verley, jesteś równie okropna, co Cala. Powód, dla którego czerpiecie taką satysfakcję ze znęcania się, jest dla mnie czystą zagadką, ale skoroś tak zaproponowała taką grę, to proszę. Masz absolutnie okropny gust do mężczyzn. Nie przerywaj mi proszę.
Założyła złocisty kosmyk za ucho, przybrała minę niewiniątka, choć niebezpiecznie błyszczące oczy zdradzały, że już coś knuje. W zasadzie, nawet nie zamierzała zaprzeczać; gust miała okropny, ale kto powiedział, że jej to przeszkadza?
―Jeżeli już analizujesz dowolnego z braci D’Arienzo, zwłaszcza pod kątem tańca, to powinnaś wiedzieć, że dziewięćdziesiąt procent tego talentu do ruchu to dobre biodra. A te i tak nie należą w gildii do najlepszych, widziałaś kiedyś Nikolaia, gdy przechadza się korytarzem w tych swoich obcisłych wynalazkach?
Małgorzata w milczeniu śledziła ruch jego dłoni; wyglądała na żywo zainteresowaną błyszczącym guzikiem koszuli. Ze słów historyka o krawcu wychwyciła jedynie fakt, że James zwraca uwagę na rzeczy o które nigdy by go nie podejrzewała; odnotowała swoje odkrycie w pamięci i pokiwała głową, nie wiadomo czy jedynie udając zainteresowanie, czy faktycznie zgadzając się z jego słowami.
Przekręciła się nieznacznie na siedzisku, zwróciła ciałem w jego stronę, barkiem oparła o ścianę powozu. Misja do której początkowo podchodziła ze sporą dozą sceptycyzmu, właśnie zaczynała jej się naprawdę podobać.
― Przyznałabyś, chociaż sama przed sobą, och, nie przerywaj mi, Gosiu, że Mattia ma po prostu niezaprzeczalną charyzmę. I to jest jedyny powód, dla którego byłabyś w stanie wybaczyć mu fakt, że nie mogłabyś założyć do niego swoich ulubionych obcasów. I zapewniam, widziałem cię w szpilkach, gdy wracałaś, skądinąd zresztą kiedy, z takiej formuły zrezygnować, byłoby to grzechem, nawet dla starszego D’Arienzo.
― Jesteś okropny, James. ― Nachyliła się w jego kierunku, zniżyła sugestywnie głos. ― Gorzej niż Cala. A co, jeśli byłabym mu to w stanie wybaczyć z prostego powodu, który brzmi: lubię go? Nie wziąłeś tego pod uwagę? Poza tym ― prychnęła ― szpilki są kurewsko niewygodne. Jak mnie zirytujesz, to zadbam o to, byś całą misję przechodził w tym piekielnym obuwiu. Mam nadzieję, że uwierzysz mi na słowo, mój drogi.
Przez krótką chwilę sądziła, że James się poddał; skóra przy kołnierzyku na powrót zbladła, pierś unosiła się w normalnym rytmie. Z zewnątrz dochodził do nich wesoły ptasi trel, przecinany miarowym stukotem kopyt o pylistą drogę. Małgorzata poczuła spokój. I znudzenie.
James w porę się ożywił, jakby wypłynął na powierzchnię własnych myśli.
― Ach, no tak, pan O'Harrow. ― Zwróciła na niego spojrzenie. Znajome nazwisko przyciągnęło jej uwagę. ― Na tym etapie jestem już przekonany, że to kwestia ich wieku. Jesteś pewna, Gosiu, że cię ichnia młodość zwyczajnie nie pocią...
Parsknęła, szczerze rozbawiona. Przytyku w tym kierunku się nie spodziewała, zwłaszcza, że - bądź co bądź - wcale nie była taka stara, jak to sobie najwidoczniej wyobrażał James.
― Cahir jest dla mnie jak brat, więc pudło. Ale nie przeszkadzaj sobie, kontynuuj. Chętnie posłucham o moim okropnym guście ― zachęciła go, choć w ustach Małgorzaty zachęta brzmiała jak sprytnie ukryta groźba.
― W każdym razie, twoja znajomość czyjegoś życia na podstawie samych oczu jest iście przerażająca. Młodzieniec przystojnej aparycji, ale żeby zaraz takie wnioski wyciągać? Chociaż, te ramiona...
― James. ― Poprawiła się znów na siedzeniu. Kurwa, jak niewygodnie. ― Jesteś pewien, że to przypadkiem nie ciebie pociąga, jak to pięknie nazwałeś, ichnia młodość? ― Uśmiechnęła się niewinnie jak adeptka Erishii, znów poklepała go po udzie. ― Nie bój się, nikomu nie powiem ― dodała pieszczotliwym tonem.
― Nie, zdecydowanie nie. Fakt, że na liście wymieniłaś pana O'Harrow, a nawet nie wspomniałaś o Xavierze i, Gosiu, nawet nie patrz się tak na mnie. ― Parsknęła. I tyle było z grania niewiniątka. ― Spędziłem przynajmniej dwa, nie! Trzy! Trzy wieczory wsłuchując się w narzekania Cali na temat jego rozpiętych koszul. A poza tym ramiona? Pan Akamai czy pan Mefistofeles wydają się mieć dużo lepiej wyrobione ramiona, chociaż mogliby w końcu zacząć ubierać się tak, żeby dało się to zobaczyć.
― Uwierz mi, bądź nie, ale Mefistofelesa nie miałam jeszcze okazji spotkać. Akamai z kolei… ― Przewróciła fantazyjnie oczami. ― Nie jest w moim typie ― zawiesiła efektownie głos, pozwoliła sobie przedłużyć nieznacznie milczenie, które wkradło się nieproszone w rozmowę. W końcu podniosła na niego spojrzenie, uśmiechnęła się jak szelma. ― W temacie Xaviera nic ze mnie nie wyciągniesz, bo cokolwiek powiem - zostanie wykorzystane przeciwko mnie. A na to pozwolić nie mogę.
― A Aherin... Cóż, to pan Asparsa.
― Może dla ciebie ― wtrąciła rozbawiona.
― Kształtna rzyć, to prawda. Obawiam się jednak, że patrząc na jego popularność w gildii, musiałabyś walczyć o miejsce w kolejce. I w zasadzie podejrzewam, że pierwszy w kolejce i tak byłby nasz książę.
Zamiast protestować – znów przybrała minę niewiniątka. Pewnych sekretów zdradzać nie należało.
― Poza tym jak na tak dziarskie opowieści jestem zdziwiony, że pominęłaś swój numer jeden w tej wyliczance. Wicehrabia De Sauvignon byłby niepocieszony, gdyby usłyszał, że wstydzisz się do niego przyznać. Nawet w ramach wymiany sekretów podczas uroczej jazdy sam na sam.
― James, mój drogi. ― Przerzuciła ciężki warkocz przez ramię, strzepnęła pyłek z ramienia. ― Wicehrabia został pominięty w tej małej wyliczance, bowiem znajduje się poza wszelkimi rankingami i tego typu rozmowami. Wiele osób może przyciągać moją uwagę, ale koniec końców, wszystko sprowadza się do Tezeusza.
― Po prostu przyznaj, Gosiu, że brakowało ci babskich plotek. Wystarczyło poprosić.
Koło z impetem wjechało w kolejną dziurę, oś zajęczała niepokojąco pod ciężarem wozu. Koń parsknął głośno i przeciągle.
― Wiesz, jesteś ostatnią osobą, którą posądzałabym o skłonności do plotkowania, a tu takie zaskoczenie. Chociaż ostatecznie okazuje się, że moja pomyłka wychodzi nam obu na dobre. Inaczej jechalibyśmy w przykrym milczeniu - ty udawałbyś, że widok za oknem jest wielce interesujący, a ja… cóż, ja bym się zamieniła z woźnicą. I następnym przystankiem byłaby jakaś ciekawa karczma.
― Ale skoro taki jesteś chętny na plotkowanie, to proszę bardzo, kontynuujmy. Następną ofiarą będzie nasz smukły i ładnie wyrobiony wampir Tassarion. Czasami wychodzi z niego okropna maruda, przyznaję, ale jak się go odpowiednio podejdzie to jest całkiem miły. Powiedziałabym nawet, że to taki nieśmiertelny szczeniaczek. Dasz mu smakołyk, a zamerda ogonkiem. ― Nachyliła się w stronę Jamesa sugestywnie, zielone oczy błysnęły w świetle słońca. ― Od siebie dodam, w wielkim sekrecie oczywiście, że dłonie ma równie dobrze wyrobione, co język. No i te kły, strasznie upierdliwa sprawa. ― Pokręciła głową, z wielkim zaangażowaniem grając swoją rolę. Zdjęła z kamizelki historyka pojedynczy, jasny włos.
― Następny, tylko żywo, bo widzę, że jeszcze oddychasz. Gdzie się podział ten uroczy rumieniec na szyi, James? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że na widok Echo nie robi ci się gorąco? Śniada gęba, to spojrzenie niewzbudzające zaufania, jak u pozbawionej serca rzeźby? ― Poklepała go po dłoni, udając, że faktycznie martwi ją to jak szybko się zapowietrzy. Nigdy nie sądziła, że rozmowa z historykiem może dostarczyć jej tyle rozrywki.
Z pola doszedł ich krzyk bażanta. Małgorzata w duchu odliczyła do trzech, barki napięły się samoistnie w oczekiwaniu. Zaraz za krzykiem – oddalający się psi chórek szczeków krótkich i długich. Wypuściła powoli powietrze nosem.
― A Syriusz? Mam słabość do ludzi mojej profesji, przyznaję bez bicia i specjalnej zachęty ― podjęła ponownie temat, nie dając mu wytchnąć. ― Skoro o profesjach mowa… na pewno poznałeś już drugiego jadownika, hm? I co sądzisz? Bo ja otwarcie przyznaję, że gdyby nie Igor Chernov, to dzisiaj nazywałabym się Rosenthal.

Od Serafiny CD. Inanny

Zima biała, zima zła.
Mróz szczypie w policzki i czubki nosa, zwłaszcza te śniade, zagląda pod pierzyny, nawet te najgrubsze, przedostaje się pod kołnierze swetrów, ilekroć warstw by się ich nie założyło.
Dni nieproduktywne, bo krótkie, a jak nieproduktywne, to i przyjemne mało. Do porannego treningu po zakończonym, cudem przeżytym patrolu nocnym ciężko się zmotywować, kiedy z jednej strony ciemno, z drugiej sztywny kożuch ogranicza wszystkie ruchy. W trakcie dnia, nawet jeśli odrobinę cieplej i jaśniej na pewno, to przecież spać kiedyś trzeba. Wieczorem? Szkoda gadać, zanim wygramoli się spod kołdry, z łóżka podniesie, zje kolacjo-śniadanie i rozbudzi – zimno znów. No i jak tu z takiego dnia korzystać?
A to przecież tak w kółko, i w kółko, i w kółko. Dzień, dwa, trzy. Tydzień, dwa, trzy. Aż w końcu miesiąc. Pełen miesiąc bezproduktywnych dni to całkiem sporo i można się konkretnie zaniedbać. Zwłaszcza, jeśli po pięciu latach nieustannej podróży ma się do wyboru ciepłe, wygodne łóżeczko, zamiast przymusowego odmarzania tyłka w namiocie. Księżniczka Serafina, do ciepła przyzwyczajona, ciepło miłująca, chętnie w śnieżne lenistwo popadła i gdyby nie jedna, jedyna Małgorzata, z którą umówiła się na poranne treningi jeszcze u schyłku lata – a łamać umów nie lubiła – samowolce oddałaby się całkowicie i bezwarunkowo
Zima zła, zima okrutna.
Nie pierwsza w jej życiu i nie ostatnia, jeśli ma w planach zostać w Kissan Viikset na dłużej, jak zwykła sobie ostatnimi czasy wmawiać w akcie motywacji koniecznej. Bo tak się składa, że ma. Plan, i ambicje, i marzenie.
Ale w trakcie zimy okrutnej, żeby jakoś wynagrodzić sobie ten wszechobecny zastój, niby spadający z nieba wraz z przeróżnych kształtów bieluśkimi śnieżynkami – muzyczny festiwal barw w Berneck. Malutki, a jakże tęczowy, nadzieją gorejący promyczek słońca w biało-szarej rzeczywistości życia doczesnego; motywacja, żeby wyściubić czubek opalonego nosa zza czterech ścian własnego pokoju na dłużej, niż to absolutnie konieczne, żeby nie trwać w zimowym letargu dłużej, niż wypada.
Nie jeden, a dwa opalone czubki nosa, właściwie. Bo o całym wydarzeniu Serafina dowiedziała się dopiero od Inanny, gdy bardka, radośnie obwieściwszy jej najświeższe wieści, jakie do Toire przybyły z daleka hen, zaraz zaproponowała również wspólną wycieczkę. Księżniczka, wielce pomysłem zachwycona, zanim jeszcze złota iskierka ekscytacji zdążyła na dobre w onyksowej tęczówce zabłysnąć niby ta spadająca gwiazdka pewnego, pamiętnego wieczoru, zgodziła się bez wahania.
Przecież z panną Ineczką, na Paradzie Bogów, tak dobrze się rozmawiało.
Skoczna muzyka, powodując szerokie uśmiechy na dziewczęcych twarzyczkach, wprawiając w radosne nastroje, zapowiadając świetną – tak można się było domyślić po dochodzących zewsząd, radosnych odgłosach – zabawę i niezapomniane wrażenia, powitała Serafinę i Inannę już dobre kilka minut przed dotarciem na niewielki placyk, wokół którego całe wydarzenie się skupiało.
Księżniczka z zachwytem rozejrzała się dookoła, po kolorowych straganach, uradowanych buziuchnach nieznajomych w barwnych strojach, po pięknie zdobionych mandolinach, lutniach i innych, najróżniejszych instrumentach; takich, co do tej pory jeszcze o ich istnieniu pojęcia nie miała. Skocznym krokiem ruszyła w kierunku samego środka placyku, coby nic przypadkiem ciekawskiej atrakcji tęczówce nie umknęło.
— Tyle straganów, zabaw! Czyżby tam ktoś obrzucał bielutkie płótno farbami? Interesujące… z czymś takim w Sallandirze nie spotkałam się nigdy. Och, a tam, spójrz Inanno, na ten szyld. Konkurs na najbarwniejszą, improwizowaną piosenkę! A dalej, zawody jakieś? — dodała do rozpoczętej przez bardkę wyliczanki. — Od czego powinnyśmy zacząć, jak uważasz? Jeśli o mnie chodzi, to najchętniej spróbowałabym wszystkiego po trochu. No, może oprócz tej muzycznej części. Tę w pełni ufnie powierzam tobie!
— Wielce rada jestem, że ci się tutaj podoba — odparła szczerze, nie będąc w stanie powstrzymać jeszcze szerszego uśmiechu – a wydawałoby się jeszcze przed chwilą, że to już nie było możliwe – w reakcji na wyznanie Inanny, kątem oka spojrzała na nią. Złapawszy kontakt spojrzenia złotej tęczówki, z którego biły do niej niby słońca promienie, tego słońca, którego im obydwóm ostatnio tak brakowało, Serafina zachichotała radośnie, doprawdy jak nie na księżniczkę, a najzwyklejszą na świecie dziewuchę przystało.
— Uwierzysz, że ja zaś nie spodziewałam się nigdy, że ktoś mnie kiedykolwiek na wydarzenie tego typu zaprosi? Serafin na takie głupoty czasu nie miał, a poza nim żadnych przyjaźni raczej nie zawiązywałam. Na pewno nie na stałe, bo podróżowaliśmy dużo i często. — także ona pozwoliła sobie na chwilę szczerości, ale zanim wszelkie smutki czy inne zwątpienia zdążyły przebić się przez barierę dobrego nastroju, w te pędy odpędziła je od siebie leciutkim machnięciem dłoni w powietrzu. — No ale!, to już nieważne, nie ma co się przejmować. Bo teraz mam ciebie i oto jesteśmy tutaj!
— Myślę, że wszyscy tutaj nauczycie się wiele od siebie nawzajem. Jak ty od nich, moja droga, tak i oni od ciebie. — spoważniała odrobinę, nieznikający z twarzy uśmiech przybrał wyrazu cieplejszego, zachęcającego. — A Xavierowi, mówię ci, szczęka opadnie aż do samiusieńkiej ziemi, jak się okaże, że pokażesz mu takie nowości, których sam jeszcze nie zdążył poznać. A wtedy, zobaczysz, sam pożałuje, że pojechał do Obarii i tyle wspaniałości go ominęło! Bo to, że profesjonalista, to wcale nie znaczy, że musi wiedzieć więcej od ciebie, takie jest moje zdanie. Ten wasz muzyczny świat jest taki szeroki, że nie może być na świecie takiego barda, co znałby wszystkie sekrety i sztuczki, o!
Mówiąc o Xavierze, pozwoliła sobie odrobinę zażartować. Ale odrobinę, może tę bardziej stanowczą, też nie. Bo Inanna, poza pięknym głosikiem i grą na lutni równie piękną – o czym w księżniczka podczas pobytu w gildii zdążyła przekonać się już nie raz i nie dwa – zdawała się posiadać również niepojętą umiejętność zapominania jakby o wielkości swojego talentu, za każdym razem, kiedy w grę wchodziła mowa również o innych artystach. Niepojętą, bo Serafina najzwyczajniej w świecie nie pojmowała jej wcale. Przecież jeśli śpiew poruszał i wzruszał, i uśmiech wywoływał na twarzy i czasem łzy spływające po policzku, to musiał być talent. A ona nasłuchała się już trochę tych inkowych utworów i swoje wiedziała. Swoje, czyli rzecz jasna, osobiste i własne, pozbawione opinii znawcy, bo takim nie była. Ale autentyczne.
Zima, o bogowie sallandirscy, wcale nie taka zła, jak się to z początku wydawało.

wtorek, 29 marca 2022

Od Małgorzaty – Wężymord I

― Nie muszę dla ciebie pracować ― oświadczyła sykliwie Małgorzata.
Wicehrabia uniósł nieznacznie brwi, miną sugerując ledwie uprzejme zaskoczenie. Zimne spojrzenie szarych oczu doprowadzało ją do szału i na skraj wytrzymałości. Miała ochotę wbić mu w rękę nóż do otwierania listów, zadusić gołymi rękami, a zwłoki puścić rzeką, by zaciągnęły się solidnie wodą. Pod koniec trasy nikt by go nie poznał. Skóra odeszłaby od ciała, a mięso od kości, pozostawiając na powierzchni wody coś, co kiedyś było człowiekiem. Albo przynajmniej bardzo dobrze udawało; w chwili obecnej i wielu chwilach przeszłych, Tezeusz De Sauvignon bardziej przypominał marmurową rzeźbę niezdolną do okazania emocji i uczuć wyższych. W sumie, kurwa, jakichkolwiek uczuć.
― Nie zmuszaj mnie, Małgosiu, do tego, bym ci przypomniał, że jednak musisz; że praca dla mnie leży w twoim najlepszym interesie. ― Odchylił się w fotelu, splótł ze sobą dłonie. Minę wciąż miał spokojną i niewzruszoną, jakby właśnie poruszali temat październikowej pogody.
― Pierdol się ― wycedziła przez zęby. Oparła się ciężko o blat jego biurka, nachyliła, by spojrzeć w te zimne i pozbawione wyrazu oczy. ― Pierdol się, Tezeuszu.

Od Hotaru cd. Lei

Hotaru wodziła wzrokiem za watahą. Wilki mknęły wśród śniegów - ciemne kształty na tle wszechobecnej bieli.
— Wilki nie atakują chyba ludzi. Przynajmniej nie takich pozostających w grupie — powiedziała, zerkając na Leę. Łowczyni skinęła głową.
— Nie są nawet w połowie tak agresywne, jak się o nich mówi.
Jeden z wilków przystanął, zwrócił łeb w stronę grupy.
— Chyba, że są głodne — dodał Edmund.
Antares stał w pogotowiu, Hotaru nie musiała nawet patrzeć na rycerza by czuć tę ochronną aurę, jaką roztaczała jego obecność.
— Musiałyby być bardzo zdesperowane i na pewno najpierw zaczęłyby od zwierząt gospodarskich — Lea zerknęła na Edmunda, ale szlachcic nie zwrócił uwagi ani na nią, ani na jej słowa. Dłoń w rękawiczce oparł na biodrze, butnie wysunął szczękę, patrząc na watahę, jakby rzucając zwierzętom wyzwanie.
Wilki nie były jednak w nastroju na jakiekolwiek wyzwania, wataha miała widać swoje sprawy i pomysły, zaś grupa podróżnych nie była ich potencjalną przekąską, ale raczej nieprzewidzianą ciekawostką, która właśnie pojawiła się na trasie. Ciekawostka nie wyglądała na groźną ani agresywną, toteż po chwili zwierzęta podjęły swoją podróż, znikając za zaśnieżonym wzgórzem.
— Hm, widać musiały wcześniej coś zjeść — podsumował w końcu, odprowadzając wilki wzrokiem.


Przez pierwsze parę dni góry miały doskonały humor. Nocami prószył drobny śnieg, ale gdy tylko słońce wschodziło, chmury czmychały gdzieś za horyzont, racząc czwórkę poszukiwaczy błękitem nieba. Powietrze, relatywnie nieruchome, zdawało się poruszać tylko wtedy, gdy trzeba było schłodzić nieco zaróżowione od wysiłku policzki Edmunda. Srebrne błyski tańczyły w nienaruszonym śniegu, mieniły się roześmianymi iskierkami, zapraszając do zabawy.
Góry były jednak kapryśne.
Już wieczorem Lea zmarszczyła brwi wietrząc w powietrzu zmianę pogody. Ta niewielka jaskinia, którą udało im się znaleźć, wydawała się miła i przestronna - aż zbyt duża, dla całej czwórki. Całość zmieniła się nieco po północy, gdy znikąd nadeszła burza śnieżna, dmuchając garściami śniegu do środka, momentalnie gasząc podtrzymywane przez Hotaru ognisko. Wiatr dął jak obłąkany, jego wycie zagłuszało wszystkie słowa.
Edmund obudził się, usiadł na posłaniu i momentalnie zakrył kocami razem z głową - z kokona wystawała tylko jego obrażona twarz.
— Co to ma być? — prychnął gniewnie, rzucając poirytowane spojrzenie w stronę wyjścia z jaskini, zupełnie tak, jakby jego ściągnięte brwi miały przywołać pogodę do porządku.
— Spróbuję zasłonić czymś wejście.
Antares był momentalnie gotowy do działania – wstał sprawnie z posłania, założył pas i buty, i ruszył w kierunku wejścia, ubrany poza tym tylko w luźną koszulę i swoje spodnie.
— Załóż chociaż płaszcz — rzuciła za nim Lea, też podnosząc się z posłania, jednak rycerz tylko potrząsnął głową.
— Nic mi nie będzie, nie marznę aż tak łatwo.
— Przenieśmy rzeczy głębiej do jaskini — podjęła Hotaru widząc, że ponowne ustawianie ogniska na niewiele się zda. Wiatr zawył znowu, jeszcze głośniej i mocniej, dmuchnął w gałązki, rozrzucając nawet te większe i cięższe.
Edmund wciąż siedział w kocach, gdy Lea wraz z Hotaru przeciągnęły plecaki pod dalszą ścianę jaskini, bardziej odległą od wejścia. Potem wzięły się za posłania i ten niewielki stosik wysuszonego drewna, który udało im się zebrać. Po chwili rzeczy były już bezpieczne, Antares zaś dzielnie usiłował zalepić wejście do jaskini bryłami śniegu.
Edmund sarknął jeszcze coś pod nosem, wstał w końcu ze swego posłania, przemieścił się w stronę nowego obozowiska, ciągnąc za sobą płaszcz z koca. Hotaru błyskawicznie przeniosła też jego posłanie, mężczyzna burknął coś - równie dobrze mogło to być podziękowanie, co i uwaga pod adresem złośliwości pogody i losu.
— Jak myślisz, minie do rana? — Hotaru spytała Lei, ale łowczyni nie odpowiedziała od razu.
— Nie sądzę. Jest zbyt gwałtowna, a jeśli pogoda się uspokoi, szlaki mogą być trudne do pokonania.
Hotaru wzięła się za ponowne ustawianie ogniska, Lea ogarnęła pozostałe szczapki nieco zaniepokojonym spojrzeniem. Tancerka wyczuła to, ustawiane ognisko nie dorównywało rozmiarami poprzedniemu.
— Jak mamy szukać tego zwierzęta przy takiej pogodzie? — mruknął Edmund, wodząc wzrokiem za dłońmi Hotaru.
— Na pogodę akurat żadne z nas nie ma najmniejszego wpływu — odpowiedziała Lea, na razie spokojnym głosem.
Ogień zamigotał wśród szczapek, przeskoczył zwinnie od przesuszonej, sosnowej gałązki, na kawałek zwiniętej kory odstającej od większej gałęzi. Lea zerknęła w stronę wejścia do jaskini. Wiatr nie szarpał już aż tak bardzo.
Antares wrócił, otrzepując włosy ze śniegu. Jego wzrok początkowo powędrował w stronę ognia, ale zaraz przesunął się dalej, nieco wyżej. Rycerz zmarszczył brwi.
— Tam coś jest — wskazał gestem.
Wszystkie głowy obróciły się w tamtą stronę.
Teraz, gdy ognisko rozpalono bliżej ściany, elementy, które umknęły wcześniej, stały się widoczne. Światło kładło się wśród kamienia, obrysowując twardą kreską ostre krawędzie, tańcząc na szczytach ułamanych fragmentów.
— Jakby przejście dalej.
— Jest kawałek nad ziemią, dlatego początkowo go nie zauważyliśmy.
Edmund podniósł się z ziemi, nie zostawił jednak swego koca. Tym razem władczym gestem narzucił go mocniej na ramię, podszedł bliżej w kierunku ściany, potem odszedł nieco w bok, starając się obejrzeć miejsce z każdej strony. Jego brwi powędrowały w górę.
— Czy tam czasem nie wisi taki kawałek futra…? — Rzucił pytanie, pocierając w zamyśleniu podbródek.

poniedziałek, 28 marca 2022

Od Lei cd. Sophie

Gdy przekraczałyśmy próg pokoju, jedna część mnie zastanawiała się, czego właściwie może chcieć od nas baron von Rohenshon, o którego istnieniu jeszcze kilka dni wcześniej nie miałyśmy pojęcia. Gdybania bez żadnych poszlak były jednak pozbawione sensu, skoro zatem miałyśmy okazję, by dowiedzieć się, o co chodzi i co sprawiło, że brylujemy właśnie w towarzystwie zbyt roztańczonym, kolorowym i arystokratycznym, należało ją wykorzystać. W tym momencie, gdybyśmy nie otrzymały tego listu, zapewne szukałybyśmy karczmy, pokryte pyłem po całodziennej wędrówce.
Druga część mnie zastanawiała się, czy gdy wrócimy, na stole wciąż będą czekać karmelki.
— Proszę — cofnął się o krok, zaraz jednak wrócił, podrapał się po nadgarstku. — Prosiłbym również, jeśli mają panie wciąż przy sobie jakieś potencjalnie niebezpieczne, ostre narzędzia, o pozostawienie ich tutaj, na stoliku.
— To konieczne? — wystarczająco niepewnie czułam się bez łuku.
— To prośba barona. Zaręczam, że będą tu czekać.
Skłonił się i usunął się z przejścia. Wymieniłam nieco skonsternowane spojrzenia z Sophie, niemniej zostawiłam tam nóż, poklepując jeszcze lekko rękojeść. Broni alchemiczki, jakkolwiek potężnej, nie dało się jednak już tak łatwo odłożyć, na blacie wylądowało zatem tylko moje ostrze. A następnie przekroczyłyśmy próg, ciężki materiał sukni wciąż przypominał o ograniczonej swobodzie ruchów. Obejrzałam się za siebie, mężczyzna najwyraźniej jednak nie zamierzał wejść razem z nami: gdy drzwi zamknęły się za nim, zostałyśmy same. Cisza tu panująca, po przepychu i hałasie komnaty balowej, zdawała się wręcz dzwonić w uszach.
— Mamy tu poczekać na barona? — Sophie uniosła brwi, rozejrzała się dookoła.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, moją uwagę przykuło skrzypienie podłogi. Nie byłyśmy tu same.
— To nie będzie konieczne — drugie drzwi uchyliły się, popłynął z nich niski głos. — Bardzo mi miło, że zechciały panie odpowiedzieć na moje zaproszenie. Proszę usiąść.
Po  chwili naszym oczom ukazała się też cała sylwetka — i zaraz mogłam też docenić magię salonów arystokracji: pierwszą myślą, która pojawiła się w mojej głowie po ujrzeniu barona było to, że podczas oficjalnego powitania wydawał się być nieco wyższy. Głos, pozbawiony echa zamieszkującego liczne filary i ogromne ściany, rozbrzmiewający teraz w małym, otulonym zasłonami pomieszczeniu, był cichszy, nieco niższy, zdawało mi się, że można usłyszeć w nim mniej śpiewnych nut. Połykał końcówki wyrazów, mówił szybko i nieco zbyt niedbale jak na barona, co jednak sprawiło, że odetchnęłam z ulgą. Nie wiedziałam, jak należy zachowywać się w sytuacji oficjalnej przy szlachcicu — okazję do rozmowy z kimś wyżej urodzonym miałam głównie przy okazji pogawędek z braćmi D'Arienzo, którzy żadną miarą nie podkreślali swojego pochodzenia ani nie wymagali specjalnego traktowania. Zmiany, które dostrzegłam, zdecydowałam się zatem przypisać porzuceniu zdystansowanej postawy szlachcica-gospodarza.
— To my dziękujemy za zaproszenie — mruknęłam zatem, skacząc wzrokiem od rozlicznych bibelotów po samego pana domu. Mimo ich obfitości nie mogłam jednak wśród nich dostrzec niczego cięższego lub metalowego lub choćby o ostrych krawędziach. Być może była to bawialnia dziecięca?
Zajęłam miejsce w jednym z foteli: ciało zapadło się w miękkim pluszu, oparcie głowy o wezgłowie groziło szybkim zapadnięciem w drzemkę.
— Jak się podoba paniom bal? Zdaję sobie sprawę, że poprosiłem do siebie, zanim można się było dobrze rozejrzeć, ale jeśli czegoś potrzeba, proszę o sygnał.
— Jest bardzo ładnie. Chociaż... — zawahałam się, nie do końca pewna, jak ubrać swoje myśli w słowa.
— Ach, domyślam się... — odgadł, uśmiechnął się do nas krótko, nieco nerwowo, szkła okularów błysnęły w świetle lampy — zapewne zastanawiają się panie, czemu tak nagle...
— Owszem — odezwała się pewnie Sophie, splotła ramiona na piersi. — Zna nas pan?
— Znam gildię, to zapewne trafniejsze stwierdzenie — przyznał. — Acz zdążyłem też dowiedzieć się co nieco o paniach i ostatnim sukcesie. Doktor Sophie Egberts, alchemiczka i absolwentka Uniwersytetu w Sorii. Oraz panna Lea Harwell — tym razem przeniósł wzrok na mnie — łowczyni.
Mówił gładko. Zdania były pełne i okrągłe, skupiał na nas uwagę i badawcze spojrzenie, nie tracił ani na chwilę nic ze swobody i uprzejmości. Przy tym jednak nie mogłam powstrzymać wrażenia, że coś jest nie w porządku, któryś element nie jest na swoim miejscu. Wciąż był nieco zbyt daleko — nie podszedł nawet, by uścisnąć nam dłonie — a sylwetka była nieco zbyt skulona. Starał się utrzymywać z nami kontakt wzrokowy, ale oczy zdawały się próbować rejestrować wszystko, co działo się w pomieszczeniu. Palce stukały niecierpliwie o udo, jakby ich właściciel już zastanawiał się, kiedy będzie mógł nas grzecznie wyprosić.
— Skoro zadał pan sobie trud, by dowiedzieć się, kim jesteśmy — zaczęła Sophie — oraz zrobił to najwyraźniej przez wzgląd na renomę gildii, przypuszczam, że sprawa jest bardziej konkretna niż sama chęć zaproszenia nas na bal?
Nie odpowiedział od razu. Pochylił się za to w swoim fotelu, usytuowanym niemal na drugim końcu pomieszczenia. Nawet z tej odległości mogłam jednak dostrzec zmartwienie, które jak nieproszony gość wkradło się na rysy jego twarzy. W tym momencie, pomijając uroczysty strój, nie wyglądał jak baron, ale raczej jak bardzo zmęczony i zmartwiony mężczyzna.
— Czyż zwykła uprzejmość nie może być wpisana w szlachecki gest? — zapytał.
— Dociekania są wpisane w alchemiczny. Nie zamierzałam urazić — sprostowała od razu Sophie, uśmiechnęła się nieco przekornie. — Niemniej, przypuszczam, że gdyby chciał pan gościć reprezentację gildii, poczyniłby pan starania o to wcześniej, wysyłając list do naszej siedziby. Oraz zapewne kierując go do innego, konkretnego przedstawiciela — baron skinął głową jak uczniak przyłapany na gorącym uczynku, mina jasno wskazywała na to, że wie, o kim mowa — wątpię również, byśmy były wtedy proszone o spotkanie w cztery oczy.
— Trudno się sprzeciwiać tej logice — westchnął, splótł oparte na kolanach dłonie.
— Jeśli mogę — przechyliłam głowę, odgarnęłam zbyt obfite fałdy sukni rozlewające się wokół nóg — czy wszystko w porządku?
— Obawiam się, że rozumowanie doktor Egberts aż nazbyt udowodniło, że bynajmniej nie — kolejne westchnięcie. Sięgnął za poły koszuli, wyciągnął stamtąd liścik. — Pozwolę sobie zatem powiedzieć wprost. Jednemu z moich informatorów udało się niedawno dowiedzieć, iż uknuty został spisek na moje życie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z ich planem, ten bal ma być moją stypą.

niedziela, 27 marca 2022

Od Mattii cd. Kukume

Sytuacja była podejrzanie zagmatwana, nic nie wydawało się takie, jakie było w rzeczywistości, zaś Mattia nadal nie był w stanie w jednoznaczny sposób stwierdzić, o cóż może chodzić z tajemniczymi amuletami i jaka jest dokładnie przyczyna ich niebywałego sukcesu w Maldor. Razem z Kukume doszli jednak do wniosku, że cała sytuacja trwa już nieco zbyt długo - chociaż nie mieli jeszcze wszystkich elementów układanki, należało działać, i w tym celu oboje postanowili udać się do tego, którego nazwisko pojawiało się aż nazbyt często.
Do pana Trinketa.
Mattia, będąc szlachcicem z tytułem i majątkiem, mógł wiarygodnie udać, że nosi się z zamiarem kupna jakiegoś lokum w Maldor. Mógł też wiarygodnie udać, że interesuje się zapewnieniem bezpieczeństwa swojej nowej posiadłości, któż zaś owo bezpieczeństwo mógł lepiej zapewnić, niż pan Trinket - mężczyzna będący w posiadaniu amuletów rozwiązujących każdy problem, jaki tylko szlachcic mógł sobie wymyślić. Od zapewnienia wierności i pracowitości służby, przez ochronę przed pożarem, szkodnikami, złodziejami, aż po zapewnienie ładnie rozkwitającego ogrodu, powodzenia w sprawach sercowych, zawierania intratnych znajomości i dobrze prowadzonych interesów. Przykrywka do podejścia pana Trinketa wyglądała ze wszech miar wiarygodnie i obiecująco, zaś Mattia postanowił nie czynić z tego żadnej tajemnicy. Te kilka bankietów, spotkań i obiadów, przez które musiał jeszcze przebrnąć wraz z Kukume, rysowały obraz szlachcica coraz bardziej interesującego się amuletami, samym Maldor, rozpytującego o życie w mieście i tym podobne rzeczy.
Pora była relatywnie wczesna - Kukume i Mattia umówili się na rozmowę z panem Trinketem na późne popołudnie, zaś astrolog przewidywał, że całe spotkanie bez problemu przeciągnie się też na wieczór. Wciąż mieli nieco czasu, by wypocząć, wyciszyć się i zebrać siły przed tym spotkaniem. Chwila ciszy i spokoju, gdy oboje mogli po prostu posiedzieć w salonie wynajętego lokum, była potrzebna obojgu.
Mattia siedział wygodnie w jednym z foteli, przeglądając list od Isidoro, w zamyśleniu bębniąc palcami po miękkiej poręczy mebla. Hrabia wyglądał wciąż elegancko, choć niezbyt wyjściowo - haftowany wams wisiał na oparciu, zaś bose stopy mężczyzny kiwały się miarowo na podnóżku, w takt melodii, którą słyszał tylko on sam. Kukume siedziała w drugim fotelu, jej spojrzenie przesuwało się wzdłuż kolejnych linijek tekstu. Co jakiś czas odrywała się od książki, wędrowała wzrokiem ku temu, co za oknem, przez pewien czas wodziła nim za chmurami, za spacerującymi ludźmi, unoszącym się z kominów dymem.
Pora obiadu powoli się zbliżała. Mattia poczuł, że właściwie to zaczynał robić się głodny. I choć pora obiadu się zbliżała, to jeszcze nie nadeszła, toteż gdy rozległo się pukanie do drzwi, mężczyzna skwitował je zaskoczonym uniesieniem brwi.
— Proszę! — zawołał, składając list i odkładając go na stolik. Zdjął stopy z podnóżka, znalazł nimi kapcie.
W drzwiach - jeden z pracowników karczmy. Jednak nie miał z sobą żadnych talerzy ani niczego podobnego. Wchodząc, skłonił się, przebiegł wzrokiem między Mattią i Kukume.
— Panienka Merriweather chciałaby przyjść, pomówić — zaczął.
Kukume i Mattia wymienili spojrzenia. Kobieta odłożyła książkę.
— Podała termin?
— Jak najszybciej — wyjaśnił sługa. — Najlepiej teraz. Za pozwoleniem…
Mężczyzna otworzył szerzej drzwi, oczom gildyjczyków ukazała się sylwetka Clarice. Spowita w ciemną opończę, zasłaniającą sukienkę w stonowanych barwach, jednak zbyt dobrze dopasowaną, by mogła należeć do mieszczki. Pojedyncze kosmyki włosów dziewczyny wysupłały się ze starannego upięcia, wzburzone skrywającym je kapturem, które Clarice właśnie odrzuciła na plecy.
— Jeśli mogłabym… — urwała, zawiesiła głos, spojrzała pytająco to na Mattię, to na Kukume. — Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, ale… — I znów - urwane zdanie, do tego spojrzenie, które dopowiadało resztę.
— Tak, oczywiście. Proszę. — Mattia wstał, wskazał wnętrze pokoju.
Skinieniem głowy podziękował pracownikowi karczmy, poprosił o dodatkowe nakrycie do obiadu i odprawi gestem. Mężczyzna skłonił się, zniknął, zamykając drzwi. W pomieszczeniu zapadła cisza.
— Rozgość się, proszę. — Astrolog podszedł, odebrał od Clarice jej opończę.
Odwiesił ją na wieszak, potem przez moment zastanawiał się, które siedzisko zaproponować przybyłej. W tym czasie Kukume odłożyła już zupełnie swoją książkę, wstała i podeszła bliżej. Mattia w końcu zdecydował. Odsunął jedno z krzeseł przy stoliku, zaprosił Clarice. Miał wrażenie, że to nie będzie rozmowa polegająca na niefrasobliwym plotkowaniu i wymienianiu niezobowiązujących słów.
Clarice usiadła, splotła dłonie na podołku, przez moment uciekała wzrokiem, kontemplując słoje drewna na blacie stołu. Kukume przysiadła na krześle obok, przyjęła podobną pozycję. Clarice podniosła przelotnie wzrok, przez jej twarz przebiegł nieśmiały uśmiech.
Mattia dołączył do siedzących przy stole kobiet i już miał otworzyć usta, by się odezwać, ale Clarice go ubiegła. Astrolog nie spodziewał się tego.
— Słyszałam, że chcesz nabyć posiadłość tu, w Maldor — powiedziała, zwracając się do Mattii. — I że chcesz spotkać się z panem Trinketem, by to omówić, by doradził ci w sprawie amuletów, które mają ochronić posiadłość.
Mężczyzna pokiwał głową.
— To prawda - nie czynię tajemnicy z tych planów.
Clarice zmięła w dłoniach materiał sukni.
— Nie rób tego — powiedziała, znów uciekając wzrokiem w stronę stołu. Jej głos miał w sobie napięcie, ale i jakąś stanowczość, której Mattia się nie spodziewał.
— Dlaczego? — spytała miękko Kukume, zaś Clarice nieznacznie rozluźniła palce.
— Ten człowiek… — westchnęła, przygryzła wargę. — Te amulety… Jeśli raz się je przyjmie, nie ma odwrotu. On wtedy może wszystko, wie rzeczy, których nie powinien nigdy wiedzieć.
— Amulety mają jakieś dodatkowe działanie? — Wybrzmiało kolejne pytanie Kukume. Mattia milczał, słuchał uważnie, zaś Clarice skinęła głową.
— Mają. Ojciec o nim nie wie. A ja… — Znów zacisnęła dłonie na sukience. — Popełniłam wielki błąd. Bardzo wielki.

Od Hugona cd. Małgorzaty

Droga Szelmo,
nie, nie spodziewałem się. Ale ucieszyłem.
Za Twoją radą, w swojej wyliczance dotarłem już do sromotnika smrodliwego, zanim wreszcie uznałem, że jestem gotów, by chwycić za pióro i zacząć kreślić skierowane do Ciebie słowa. Chciałbym powiedzieć, że pocieszam się faktem, że moja sprawa nie śmierdzi tak bardzo, jak ten grzyb, ale cóż. No cóż...
Czas mi ucieka, przestrzeń przecieka. Gdyby nie to, że ogranicza mnie skrawek papieru, chętnie napisałbym więcej na temat przybytku, w którym przyszło mi ostatnio spędzać dni. Zdaje się, że chcą nas zachęcić do pracy intelektualnej: wszędzie, gdziekolwiek nie spojrzysz, jest szaro. Szaro, szarawo, szarusieńko, od razu można rozpoznać, że znajdujemy się w Defros. Może tylko nieco ciasno: jeśli czytasz za długo wyimaginowaną książkę (skupienie jest na tyle ogromne, że nie potrzebujesz nawet materialnego egzemplarza), w końcu wzrok powinien odpocząć: skupić się na odległym punkcie, najlepiej utrzymanym w odcieniach zieleni. Sprawdzają się w tym, póki co, mundury strażników, choć od odcienia zgniłego wolę zdecydowanie turkus. Żałuję, że blok męski oddzielony jest od damskiego: chętnie znalazłbym zielony punkt w oczach którejś z tutejszych dam. Póki co jednak znajduję ciekawe obiekty w ścianie: jedna z dziur, daję słowo, przypomina precla. I to takiego wielkości mojej dłoni.
Innymi słowy, jest całkiem przyjemny, ale nie na tyle, bym chciał tu spędzić resztę swych dni, ilekolwiek ich jest mi jeszcze sądzone.
Królowo, w ostatnich dniach — miesiącach, czasach — świadomość, że gdzieś na świecie jest osoba, która wciąż nazywa mnie przyjacielem i troszczy się o mnie, jest wielką podporą. Gdyby nie Ty, w tym odrapanym kawałku przeżartej pleśnią ściany nie doszukałbym się precla, a węzła wisielca. Ale nie zamierzam być kotwicą, która pociągnie Cię na dno. Vice versa, jesteś mi przyjaciółką i nie chcę, byś tonęła w bagnie, które stworzyłem na własne życzenie. Pomysł ze strażnikiem był znakomity, niemniej boję się, że równie ryzykowny. Śmierć szlachcica nie daje pewności, że nikomu nie będzie zależeć na uciszeniu zainteresowanych sprawą. Gdziekolwiek jesteś — liczę, że w możliwie bezpiecznym i odległym miejscu — dbaj o siebie, proszę. Jestem aż nazbyt świadom mojej obecnej sytuacji. O wiele rzeczy można mnie oskarżyć, ale na tej liście nie znajduje się, i nie znajdzie, grzech niedoczynu. To nie oni będą tymi, którzy zadecydują o moim końcu, jeśli sprawy istotnie przybiorą najgorszy obrót.
Wzruszenie każe mi zatrzymać rękę, rozsądek jednak przeważa: podtrzymuję, co mówiłem o Profesorze.
Nie wierzą mi, moja Szelmo. Słowo mykologa przeciwko słowu nieboszczyka, nie chcą uwierzyć, że był zamieszany w sprawę i oskarżają mnie o krzywoprzysięstwo. Nazwisko ojca niewiele tu znaczy. Powoli sam przestaję sobie wierzyć.
Precz z moich oczu — spaliłem list. Precz z mej pamięci — słowa wyryte w sercu, powtarzane po wielokroć, nie potrzebują już papieru. Dziękuję za Twój list. Dziękuję za wszystko. Żałuję, że nie mogę powiedzieć Ci tego wprost.
Żadne z nas nie lubi pożegnań. Zamiast tego pozwolę sobie zatem mieć do Ciebie prośbę (rozzuchwaliłem się, przyznaję). Gdybyś kiedyś znalazła się w Obarii i miała chwilę, znajdź kapliczkę pod rozłożystym dębem. Jest odsunięta od głównego traktu, dość stara i nieco zbutwiała. Z tyłu zobaczysz kilka luźnych desek, za którymi schowałem dokumenty i zarodniki. Gdybym ja już miał nigdy do nich nie dotrzeć, zniszcz je.
 
Twój,
Hugo

sobota, 26 marca 2022

Od Kukume — Szepcze do mnie wiatr

Chua miał sześć lat, gdy zmarł. Wiele więcej nie miał, bo co przez ten czas można zgromadzić: jego siostra wyjęła z maleńkiej piąstki szmacianą kukiełkę, irytująco uśmiechniętą nawet w tej chwili. Pozbawiona życia zabawka nie mogła być świadoma tego, co dzieje się dookoła niej, i zapewne nawet gdyby chciała, nie mogłaby wydobyć z siebie głosu, nie mogłaby cofnąć tych ruchów igłą, które nakazały jej być wiecznie szczęśliwą. Nie byłaby w stanie uronić łzy nad ciałem dziecka, które jeszcze niedawno się nią bawiło i próbowało nakarmić ją grudką błota. Gdyby była w stanie zrobić cokolwiek, zapewne już dawno temu zostałaby spalona, skoro bez wątpienia tylko ludzie mieli prawo do emocji. Gdyby tylko lalce takowe również się zamarzyły, świadczyłoby to z pewnością, że została skażona demoniczną siłą.
Kukume miała piętnaście lat, gdy pierwszy raz pomyślała, że być może to nie demony są odpowiedzialne za całe zło świata. Żałowała, że nie może zamienić się z lalką miejscami. Żałowała, że nie mogła oddać Chua swoich płuc, które wciąż pracowały, egzekwowana przez nie potrzeba oddechu boleśnie przypominała, że ona wciąż żyje. Że ona dalej musi żyć. Czuje wprawdzie, że już niedługo: od śmierci brata zaczyna jej stopniowo ubywać, choć będzie to inna śmierć niż ta, która zabrała Chua, nawet w niej nie mogą się odnaleźć. Coś ją woła, duchy podgryzają jej istnienie i zjadają ciało, ale są niezdecydowane; palce wracają na swoje miejsce, a może to jednak zupełnie inne, może powoli zamienia się z kimś istnieniem. Kolejny krok wzbiła pył kurzu na drodze, a ona idzie, wciąż idzie, bo nie wie, co innego może zrobić.

piątek, 25 marca 2022

Od Antaresa cd. Lei

Nathaniel niewiele wskórał. Antares miał wrażenie, że mężczyzna liczył na to, że naukowcy po prostu wyślą rycerza do obozowiska przemytników, on zaś „zrobi tam porządek" i to będzie koniec całej tej przeprawy. Tak się jednak nie stało - ku rozczarowaniu zarówno Nathaniela, jak i maga.
„Już niedługo wszyscy będziecie się pierdolić z konsekwencjami nieposiadania jaj, żeby to ogarnąć. A ja wtedy powiem «A nie mówiłem?» i takiego wała."
Miejsce rozbicia obozowiska przez przemytników zostało starannie naniesione na mapę i stanowiło przykre przypomnienie, że nie są tu sami. Brwi Fioravantiego ściągały się za każdym razem, gdy sprawdzał coś na mapie, a jego wzrok wędrował w pobliże tego czarnego, złowróżbnego iksa w głębi lasu. Atmosfera zrobiła się nieco napięta, choć każdy, na swój sposób, próbował nie dać po sobie tego poznać. Pascal i Verena nadal żartowali, Abelarda nadal pozostawała nad wyraz skrupulatna, Insteia pogrążała się w długich rozmowach z profesorem, zaś Marco od czasu do czasu pytał Antaresa, czy czegoś mu nie trzeba i czy nie wolałby sobie usiąść.
Mokasynów na razie nie było. Znaczy - trochę były, ale nie wprost.
Pierwszego dnia Antares nie znalazł żadnego śladu bytności tych węży. Drugiego dnia pojawiła się jedna, porzucona wylinka. Trzeciego - martwy łęczak.
Blady, pierzasty brzuch zwrócił uwagę Antaresa, gdy ten przepatrywał las w poszukiwaniu zagrożenia. Mężczyzna zmrużył oczy, odłączył się od grupy i ostrożnie podszedł do nieokreślonego kształtu porzuconego na skraju niewielkiej, mętnej kałuży. Trącił ptaka butem, a gdy ten okazał się kompletnie bezwładny, ale poza tym - pozbawiony jakichkolwiek widocznych ran - postanowił przyjrzeć się bliżej. Wziął truchło do ręki.
Nie od razu znalazł ślad po ugryzieniu. Truchło wydawało się inne z jednej strony, jakby zesztywniałe. Rycerz przegarnął kilka razy pióra, w końcu dostrzegł te parę kropel zakrzepłej krwi, wyznaczające drogę ku charakterystycznym ranom pozostawionym przez kły węża. Antares zaczął się zastanawiać, jak jego magia poradziłaby sobie z jadem mokasyna. Postępująca martwica, niszcząca żywą tkankę, przeciw magii neutralizującej wszystkie toksyny, regenerującej każdą ranę.
Verena zainteresowała się łęczakiem, zainteresowała się też miejscem, gdzie Antares go znalazł.
— Dziwne, że go nie pożarł — zawyrokowała, oglądając okolicę. — Widać ptak mu się wyrwał i zdołał kawałek uciec, nim dopadła go trucizna.
Miejsce - było niepokojąco blisko wykopalisk. Ani Verena, ani Antares, nie musieli mówić na głos, że to dość złowróżbny znak. Rycerz należał do ludzi, którzy znalezione pod łóżkiem pająki po prostu łapali w rękę i wyrzucali przez okno, nie czyniąc im krzywdy, mężczyzna obiecał sobie jednak, że każdy mokasyn, który stanie mu na drodze, poniesie szybką i bezbolesną śmierć.
Kolejnego dnia - dwie wylinki. Rycerz zaczął się zastanawiać, jak często mokasyny zrzucają starą skórę, bo wyglądało na to, że przynajmniej raz w tygodniu.
„Wkurwiają mnie te przerośnięte sznurowadła."
„Mnie też martwią te węże."
Jak na złość - żaden wciąż się nie pokazał. Antares doszedł do wniosku, że zagrożenie, które czaiło się wciąż gdzieś na granicy widzenia, cały czas pozostawało w ukryciu, zostawiając tylko tyle śladów swej bytności, by utrzymać poczucie zagrożenia, znajdowało się bardzo wysoko na liście jego najbardziej nielubianych rzeczy.


W końcu przyszedł czas, by pożegnać się z dzielnicą rzemieślniczą. I znów - wiele w tym miejscu pozostało jeszcze do odkrycia i zbadania, wiele elementów naukowcy musieli po prostu porzucić. Wykopaliska miały swój ustalony plan, zaś profesor Fioravanti, doświadczony w metodzie naukowej, trzymał się go dość sztywno.
— Wrócimy jeszcze do was — mruczał Pascal, na powrót zabezpieczając odkryte elementy, starannie okrywając je brunatną pierzyną torfu, pod którą miały bezpiecznie spać, cierpliwie czekając kolejnej grupy badaczy.
I o ile dzielnicę biedoty wszyscy opuszczali z tym smutnym poczuciem straty, o tyle teraz, gdy opuszczali dzielnicę rzemieślników, nastroje w grupie były ambiwalentne. Z jednej strony trzeba było opuścić miejsce wykopalisk, które wciąż miało w sobie tyle czekających na odkrycie elementów, z drugiej opuszczali to miejsce, w którym pierwszy raz odkryli, że nie tylko oni interesują się ruinami. Wszystkim potrzeba było zmiany otoczenia.
Znajdująca się zaraz obok dzielnica kupiecka dzieliła się na kilka pomniejszych dystryktów. Według profesora Fioravantiego, najlepiej byłoby zacząć od miejsca, gdzie niegdyś znajdowały się port - w dawnych, zapomnianych wiekach, gdy tereny wokół miasta wyglądały inaczej, przez ruiny przepływała rzeka, będąca główną arterią i ważnym szlakiem komunikacyjnym, służącym ludziom do transportu. Pascal wspominał o hipotezie, jaką miał - że w pewnym momencie istnienia miasta jakaś katastrofa naturalna musiała tak bardzo zmienić koryto rzeki, że ta po prostu przestała płynąć ustalonym torem.
— To się zdarza — mówił geolog, poprawiając plecak i brnąc krok za krokiem przez moczary, podążając za wskazaniami profesora. — Mogło nastąpić trzęsienie ziemi, gdzieś u źródła rzeki - tak daleko, że kompletnie niewyczuwalne w samym mieście - i zmienić jej bieg już tam, w górach. Wtedy miasto straciłoby swój główny szlak handlowy niemalże z dnia na dzień.
— To w pewien sposób pasowałoby do jednej z hipotez, o której wcześniej wam opowiadałem — rzucił profesor, zerkając przelotnie przez ramię.
— W jaki sposób? Wspominał profesor, że miasto nie zostało porzucone z powodu katastrofy naturalnej…
— Nie z powodu katastrofy naturalnej, która wydarzyła się bezpośrednio w mieście — uściślił starszy mężczyzna. — Ale gdybym nie miał pod bokiem Pascala, który wytłumaczyłby mi zawiłości geologii, powiedziałbym, że rzeka zniknęła, bo bogowie obrazili się na swych wiernych. Przeklęli miasto i należy z niego uciekać.
— To ma sens — odezwała się Lea, odwracając się do profesora, ale zaraz wracając spojrzeniem do przepatrywania gałęzi drzew w poszukiwaniu „przerośniętych sznurowadeł", jak to mag określał.
Drzewa przerzedziły się, korony odsłoniły niebo, wpuszczając więcej słońca. Antares rozejrzał się, złowił wzrokiem kawałek spękanego, relatywnie płaskiego kamienia, gdzie można było zostawić rzeczy i rozbić prowizoryczny obóz.
Grupa rozdzieliła się, przeczesując teren i sprawdzając, czy wszystko jest zgodne z tym, co na mapie miał profesor. Naukowcy zajęli się wystającymi z bagna resztkami budowli, zaś Lea i Antares skupili się bardziej na poszukiwaniu ewentualnych zagrożeń czyhających na wyprawę. Niestety - nie musieli długo szukać, by je odnaleźć.
— Oh, nie — wyrwało się Lei na widok pobojowiska.
Przy ledwie zachowanej ścianie jakiegoś budynku widać było pozostałości po obozowisku. Spomiędzy kamiennych płyt wyrwano nieco roślin i chwastów, by nie przeszkadzały, ktoś zamiótł mniej-więcej teren. Nikt nie troszczył się o to, by starannie zgasić i zamaskować ognisko - w popiele wciąż tkwiły resztki drewna użytego na opał. Lea podeszła bliżej, przyjrzała się.
— Nie wierzę — powiedziała przez zaciśnięte gardło.
W popiele tkwił kawałek rzeźbionego drewna - może noga od krzesła, może element szafy. Osmalony fragment musiał nosić niegdyś niebywale fantazyjne motywy splecionych roślin i geometrycznych mozaik. Takich samych, jakimi ludzie ozdobili przed wiekami ruiny miasta.
„Profesorek pieprznie na zawał. A było tym złodziejskim kurwiom prewencyjnie nogi z dupy powyrywać, tak jak mówiłem…"
Antares zdążył się tylko odwrócić. Zza załomu wyszedł Fioravanti. Jego wzrok padł na resztki spalonego drewna.

Od Mattii - Dla Czarodziejki

Małe, wiejskie Tirie, miało swój niezaprzeczalny, rustykalny urok. Okolice Gildii tchnęły jakimś rodzajem spokoju i bezruchu, który pozwalał duszy odpocząć, zaś umysłowi - skupić się na tym, co najważniejsze. Mattia doceniał możliwość takiego „zatrzymania się", przecież każdy tego czasem potrzebował. Jednak choć sama siedziba Gildii obfitowała w interesujące osobowości, po pewnym czasie dni zaczynały zlewać się dla niego w jedno, podszyte nudą pasmo.
Podróże również miały w sobie pewien urok - przewijające się miarowo widoki, coraz to nowe miejsca, inni podróżni. Początkowo każdy dzień przynosił coś innego, przypominał przygodę, stawał się ciekawą opowieścią. Ale po pewnym czasie i podróż zaczynała robić się nużąca - codzienne, wczesne wstawanie, cały dzień w siodle, potem nocleg w przypadkowym miejscu, monotonne, niezbyt wymyślne jedzenie.
Jedynym miejscem, gdzie Mattia nigdy nie znał nudy, było miasto. Najlepiej duże, kosmopolityczne, różnorodne - w mieście bez przerwy coś się działo. Mężczyzna przypominał sobie o tym za każdym razem, gdy los rzucił go akurat gdzieś poza Tirie, a przystanek w podróży wypadał właśnie w mieście. Nazwisko sprawiało, że astrolog zawsze znalazł kogoś, kogo warto było odwiedzić, zawsze znalazło się też interesujące miejsce, gdzie można było spędzić nieco czasu, porozmawiać, dowiedzieć się tego i owego. Dla Mattii miasto było niczym żywy organizm, a studiowanie go zdawało się zajęciem na całe życie.
Soria zawsze mu się podobała - te charakterystyczne, marmurowe frontony budynków miały w sobie uniwersalne piękno i grację, cieszyły oko bez względu na porę roku. Harmonijne elewacje przepływały na podobieństwo chmur gonionych po nieboskłonie, gdy Mattia szedł wraz z Isidoro wzdłuż ulicy. Marcowe słońce odbijało się w zmytym deszczem bruku, resztki zastałego, brudnego śniegu znikały już z zacienionych miejsc. W powietrzu czuć było nadciągającą szybko wiosnę.

czwartek, 24 marca 2022

Od Sophie cd. Hugona

Przekroczenie progu Wydziału Biologii przywoływało wspomnienia i odzywało się nostalgiczną nutą w piersi. Bo choć to nie był ten budynek, w którym spędziła tyle lat, poznając tajniki alchemii u boku profesora von Hohenheima, to jednak była to część Uniwersytetu Soriańskiego, część jej Alma Mater. Każda uczelnia miała w sobie chyba ten charakterystyczny element który sprawiał, że serce naukowca szybciej biło.
Z wnętrza gabinetu dobiegło „Proszę!" i już po chwili dwójka gildyjczyków znalazła się w gabinecie profesora Di Albrisisa.
Gabinet miał głównie funkcję reprezentacyjną - w końcu człowiek musiał wiedzieć, że przybył do dziekana, a nie pierwszego z brzegu naukowca w okularach. Ale Di Albrisis widać nie zamierzał ograniczać swego gabinetu jedynie do tej funkcji, dodając mu co nieco tych specyficznych szczegółów, dzięki którym dało się łatwo poznać, jakie były jego naukowe zainteresowania. I tak, wśród poważnie wyglądających półek mieszczących ciężkie i okazałe tomiszcza, znajdowały się też niewielkie, oprawione w ramkę obrazki przedstawiające ptaki. Wszystkie bez wyjątku należały do rodziny Aegithalidae, czego Sophie co prawda nie wiedziała, nie przeszkadzało jej to jednak zaklasyfikować dziekana jako fana puszystych, pierzastych kuleczek.
Po krótkim powitaniu i przedstawieniu, Di Albrisis wskazał swoim gościom krzesła, sam zaś splótł kościste dłonie na blacie biurka. Dodatkowa zmarszczka przecięła i tak pomarszczona już czoło, okulary zjechały nieco z haczykowatego nosa, skupione spojrzenie ciemnych oczu przez moment zawiesiło się na jakimś punkcie w przestrzeni.
— Strata Wolfganga… To znaczy, profesora Leitnera… jest bardzo dużym ciosem dla całego Wydziału — powiedział, rozplatając dłonie, po chwili splatając je ponownie. — To był wielki umysł, naprawdę, miał w sobie pasję do nauki, ciekawość świata, do tego był rozważny i metodyczny. To bardzo dobre połączenie dla każdego naukowca.
Di Albrisis westchnął, znów wpatrzył się w jakiś punkt nad ramieniem Sophie. Alchemiczka była skłonna obstawić całkiem dużą sumę na to, że gdzieś na ścianie jest kolejny niewielki obrazek jakiegoś puchatego ptaszka.
— Dobrze pan znał profesora Leitnera? — Hugo przywołał dziekana do rzeczywistości.
— Ach, hm… — Di Albrisis potarł w zamyśleniu podbródek, zmarszczył brwi. — Wcześniej powiedziałbym, że dość dobrze. Co prawda nie studiowaliśmy razem, Wolfgang był ode mnie te parę lat młodszy, wybrał też inną specjalizację… Jednak na pewno nie był mi nieznany, choć zaczęliśmy więcej rozmawiać dopiero, gdy obaj byliśmy już samodzielnymi pracownikami naukowymi.
Sophie skinęła głową. Szacowała, że mogło to być w okolicach trzydziestki - wtedy, te parę lat po doktoracie, naukowiec osiągał „pełnoletność".
— Zdarzało nam się spotkać na posiłku, a że Wolfgang jest… to znaczy, był… — Dziekan urwał, westchnął ciężko. — Rozmowa z nim zawsze łatwo płynęła, potrafił niebywale zajmująco opowiadać, umiał też wypowiedzieć się na wiele tematów, nie tylko związanych z biologią. Ale jednak to, nad czym aktualnie pracował, pochłaniało go bez reszty. Człowiek sam nie wiedział, kiedy kompletnie wsiąkał w te wszystkie historie.
Uśmiechy przemknęły przez twarze Sophie i Hugona - profesor Leitner przedstawiał sobą obraz typowego naukowca, siedzącego głęboko w swoim temacie badawczym.
— A czy poza uczelnią profesor miał znajomych…? Jeśli wolno spytać — Sophie zrobiła małą pauzę — jak wyglądało jego życie rodzinne?
— Był wdowcem… od dość długiego czasu — wyjaśnił Di Albrisis. — Miał dzieci i wnuki… oczywiście, powiadomiliśmy rodzinę, kiedy to wszystko się wydarzyło i powiedziałbym, że byli szczerze zdruzgotani. I bardzo zaskoczeni. Chyba jak my wszyscy.
— Ale nie mówił o swojej rodzinie podczas rozmów?
Dziekan potrząsnął głową.
— Nie, nie wspominał o nich. Ale nie przypominam sobie, żeby unikał tematu. — Mężczyzna poprawił okulary, znów wpatrzył się gdzieś w przestrzeń. — Wydaje mi się, że po prostu… Mieliśmy tyle innych rzeczy, które nas interesowały i które warto było przedyskutować, że jakoś temat rodziny i tego, co poza pracą, zwyczajnie się nie pojawiał.
Sophie westchnęła, pokiwała głową ze zrozumieniem. Rozumiała już, dlaczego dziekanowi wydawało się wcześniej, że dobrze zna Leitnera - długie dyskusje i spędzany wspólnie czas potrafiły sprawić wrażenie, że dusza drugiego człowieka nie stanowi żadnej tajemnicy. Jednak mimo to dało się krążyć wokół bezpiecznych tematów, nie poruszać żadnych głębszych spraw, nie dotykać tego, co czaiło się na dnie serca. A jeśli ktoś faktycznie postanawiał skończyć ze sobą, jeśli byłby całkowicie zdecydowany - cokolwiek pchnęłoby go ku takim wnioskom - zapewne tym bardziej trzymałby swój plan w sekrecie, by nikt mu nie przeszkodził.
— A w kwestiach naukowych? Czy nie miał ostatnio jakichś niepowodzeń? Czy hm… — Sophie znów przez chwilę szukała słów. Skoro profesor podjął tak drastyczny krok, pewnie nie stały za nim drobne niepowodzenia i problemy, które pojawiły się niedawno. — Czy temat, któremu się poświęcał, jest przyszłościowy? Jak jest odbierany przez resztę środowiska?
Di Albrisis nieco się zafrasował, ale zaczął odpowiadać - naszkicował przed dwójką naukowców obraz tego, jak obecnie w środowisku biologów wygląda podejście do tematu podjętego przez Leitnera. Z obrazu tego wynikało, że zdania są podzielone, dyskusja trwa, od czasu do czasu pojawiają się jakieś przełomy, ale jak na razie nikomu nie udało się zaproponować (i, co najważniejsze - potwierdzić) hipotezy, która stanowiłaby ostateczną konkluzję dla pytania. Ze wszech miar pole badań profesora było żywe i przyszłościowe.
Rozmowa trwała jeszcze przez pewien czas, gildyjczycy zadawali różne pytania, zaś dziekan odpowiadał na tyle, na ile mógł - z lepszym, lub gorszym skutkiem. Sophie uważnie obserwowała mężczyznę. Od długiego czasu była częścią środowiska akademickiego i choć uważała, że jest ono dla niej najlepszym, dobrze też wiedziała, że składa się z normalnych ludzi. Ci zaś nie byli wolni od wad, wielu zaś potrafiło zabrnąć z tymi wadami bardzo daleko. Alchemiczka doszukiwała się w słowach dziekana niespójności lub czegoś, co wskazywałoby na to, że odejście profesora było komuś na rękę. Mimo, że łamała sobie nad tym głowę, trudno było jej stwierdzić, żeby coś takiego faktycznie miało miejsce.
Szósty zmysł alchemika mówił, że sprawa jest nieco bardziej zawikłana, niż by się wydawało. Wciąż nie mieli wszystkich danych.
Sophie zerknęła na Hugona. Mykolog odezwał się:
— Czy moglibyśmy zobaczyć list pożegnalny, który zostawił profesor?

środa, 23 marca 2022

Od Hotaru cd. Michelle

Długie lejce spływały z dłoni Hotaru, powożącej sprawnie niezwykłym wozem. Z daleka wyglądał jak zupełnie normalny, choć niemożebnie wyładowany wóz - podwyższone boki, do tego plandeka nakrywająca wszystko, a także wszelkie dodatkowe pakunki, które trzeba było zabrać, dodawały mu objętości. W środku tej konstrukcji - Magister.
Krokodyl leżał spokojnie w ni to kojcu, ni to transporterze, od czasu do czasu przestępował z nogi na nogę, albo syczał głośno, gdy wóz przejechał przez wertepy. Co jakiś czas kobiety zatrzymywały się, wóz otwierano, pojawiał się krótki trap, po którym Magister schodził ciężkim krokiem, by rozprostować kości albo się posilić. Hotaru nie narzekała na to, że postoje są częściej, niż gdyby kobiety jechały same - pogoda robiła się coraz ładniejsza, miło było po prostu pójść na mały spacer.
Michelle też siedziała na koźle, ale najczęściej tyłem do kierunku jazdy - kobieta zbyt często zerkała przez ramię w ten wąski przesmyk, gdzie między deskami było widać Magistra, i w końcu dała za wygraną. Siedziała tyłem, nie przejmując się niczym więcej.
— Dojeżdżamy — powiedziała Hotaru, widząc majaczące na horyzoncie mury miasta.
— W końcu! — Michelle przelotnie zerknęła na prowadzącą dalej drogę, wróciła uwagą do krokodyla. — Widzisz, już niedługo. Chyba ta podróż nie była aż taka zła, prawda?
W odpowiedzi - Magister rozwarł paszczę, błysnął złotym zębem.
Względna cisza panująca na trakcie zmieniła się w ten charakterystyczny hurgot rozmów, pokrzykiwań, dźwięk końskich kopyt uderzających o bruk. Kakofonia dźwięków otoczyła ich z każdej strony, do nosa wpadł ów niemożliwy do pomylenia z niczym aromat miasta. Wóz terkotał na bruku, kilka razy Hotaru musiała wybrać inną drogę, bo transporter z biednym Magistrem po prostu nie zmieściłby się między ciasno ustawionymi budynkami.
Im bliżej celu, tym było łatwiej.
Uniwersytet znajdował się w tej lepszej, bardziej zadbanej dzielnicy, gdzie drogi były szersze, mniej dziurawe i generalnie - łatwiejsze do poruszania się po nich. Hotaru dziwnie się czuła, prowadząc wóz między marmurowymi frontonami ozdobionymi fantazyjnymi płaskorzeźbami. Królowały tam wieńce mirtu i gałązki oliwne, wśród licznych przedstawień Hotaru dostrzegła takie same przyrządy, jakie Isidoro często trzymał na swoim biurku.
— Czy to nie Wydział Matematyki? — spytała, ściągając uwagę Michelle.
Kobieta odwróciła się, zlustrowała spojrzeniem budynek.
— Tak, na to wygląda. Czyli chyba jesteśmy w dobrym miejscu - biologia powinna być gdzieś w okolicy.
Faktycznie, biologia była w okolicy - nauki ścisłe trzymały się razem, wystarczyło objechać budynek, ominąć niewielki zagajnik, i już docierało się do reprezentacyjnego wejście ozdobionego kolumnami. Jedna z nich przedstawiała jakieś zwierzę, którego Hotaru nie rozpoznała, druga zaś przypominała drzewo o rozległych gałęziach, wtapiających się w fasadę budynku.
Michelle została z Magistrem, zaś Hotaru weszła do budynku, by znaleźć siostry Pelekai. A właściwie - Lilo - bo to ona zapewne przebywała w tym marmurowym sanktuarium biologów.
I choć stopa Hotaru nigdy nie postała we wnętrzu żadnej większej szkoły - kobieta wszystkiego, czego się nauczyła, nauczyła się albo od matki, albo od swej pani - tancerka bez problemu nawigowała w zawikłanych korytarzach, uśmiechając się uprzejmie, ładnie się kłaniając, grzecznie pytając o drogę osób, które wyglądały, jakby wiedziały, co tu robią.
Lilo znalazła szybko. Miała wrażenie, że rozpoznałaby ją nawet, gdyby kobieta się nie przedstawiła. Ciemna skóra odróżniała ją od typowych mieszkańców Sorii, a długie, czarne włosy, spływały daleko za ramiona. Równo przycięta grzywka i niezbyt duży wzrost sprawiały, że kojarzyła się nieco z Isidoro, ale na tym podobieństwa się kończyły. Lilo była pełna energii, ekspresyjna i momentalnie przeszła do działania. Hotaru nawet się nie obejrzała, gdy niemal wybiegła z budynku za biolożką, ledwie nadążając za jej niemożliwym tempem.
— Czyli to tu jest nasz gość honorowy? — spytała, skupiając uwagę na wielkim wozie, nie przejmując się w ogóle siedzącą na koźle Michelle.
Michelle nie pozostała bierna - zeskoczyła z kozła, spotkałą się z Lilo w połowie drogi, kobiety wymieniły pozdrowienia i jakieś uwagi. A potem obie odpłynęły w stronę weterynarii, zoologii, krokodyli i wszystkiego innego. Hotaru przysłoniła usta, śmiejąc się - wyglądało na to, że główna różnica między Lilo i Michelle zamykała się we wzroście i tym, że Lilo miała proste włosy.
Crocodylus niloticus — powiedziała Lilo, zerkając na Magistra przez tą wąską przestrzeń tuż pod plandeką. Z wnętrza wozu dobyło się gniewne syknięcie. — Oho, ktoś niespecjalnie lubi towarzystwo.
— Magister potrafi być niebezpieczny — wtrąciła Hotaru, podchodząc bliżej.
— Oczywiście - uścisk szczęk to jakieś dwadzieścia kiloniutonów, bez problemu wystarczy, żeby zmiażdżyć kość udową dorosłego człowieka — powiedziała Lilo takim tonem, jakby wymieniała, w jakim kolorze najczęściej są stokrotki. — Będę uważać, ale to nie jest tak, że nie mieliśmy tutaj groźniejszych lokatorów.
To mówiąc oderwała się w końcu od oglądania coraz bardziej poirytowanego Magistra i zwróciła się do kobiet.
— Zacznijmy od przemieszczenia tego dżentelmena do jego komnat. Przygotowałam mu już sadzawkę - starałam się, żeby była jak najbardziej podobna do tego, co można spotkać w Sallandirze.
— Z Tirie nie jest daleko, robiłyśmy też postoje. — Michelle skrzyżowała ramiona na piersi, zerknęła przelotnie w stronę wozu. — Ale i tak widać po nim, że jest zmęczony podróżą.
— Tym więcej argumentów, by dać mu rozprostować nogi w sadzawce. A my będziemy miały czas, żeby usiąść i porozmawiać. Sophie napisała co nieco w liście, ale wiadomo - papier nie przekaże wszyskiego.

Od Isidoro cd. Hugona - Misja

Borowik i Canopus zostali w karczmie w Klamstead, zaś Hugo wraz z Isidoro ruszyli w stronę klasztoru.
Kompleks wznosił się na wzgórzu, tuż przy samej granicy oceanu. Kamienny bastion bronił dostępu do coraz głębszych warstw klasztoru, chroniąc ciszę sanktuarium przed zgiełkiem zewnętrznego świata, odgradzając sacrum od profanum. Pochmurne niebo przedwiośnia zwieszało się stalową barwą nad głęboką szarością murów, zdawało się łączyć z grafitowym obliczem gniewnego oceanu. Widok przytłaczał jakimś pierwotnym majestatem, wręcz zmuszał do zamilknięcia, do zwrócenia swoich myśli ku czemuś więcej, co wychodziło poza ramy rzeczywistości.
Droga do klasztoru pełna była pielgrzymów - Hugo i Isidoro mijali zarówno ludzi odzianych w biedne, pokutne szaty, jak i zwyczajnie wyglądających obywateli, dla których wizyta w znanym sanktuarium była po prostu kolejnym punktem na drodze. Astrolog nie zwrócił uwagi na grupę bogato, po szlachecku odzianych osób, rozprawiających zawstydzająco głośno o tym, jakie elementy wystroju bocznej kaplicy zamierzają ufundować.
Im bliżej podchodzili, tym bardziej bryła klasztoru stawała się ciężka i przytłaczająca.
— Wyobrażam sobie, jak szczęśliwe muszą być te wszystkie młode dziewczęta, które przyprowadzają tu na nauki — mruknął Hugo, z powątpiewaniem patrząc na rozwarte na oścież, masywne wrota.
— A jednak - klasztor nie narzeka na brak kandydatek.
Hugo omiótł wzrokiem ciągnący w stronę budynku tłum.
— Coś w tym musi być.
Blade, chłodne światło sączące się zza grubej warstwy popielatych chmur momentalnie zniknęło, utonęło kompletnie w głębokiej ciemności czyhającej tuż za progiem przybytku.
Niewielka kruchta nie dała im czasu, by wyciszyć umysł i przygotować go na to, co miało nastąpić. Tak niewielka, że te dwa kroki, które zajęło im przejście do wnętrza pierwszej kaplicy, minęły w okamgnieniu. Kruchta zdawała się niczym przejście przez magiczny portal.
Po drugiej stronie - inny świat. Spowita kadzidlanym dymem ciemność miała w sobie głęboką barwę nocnego nieboskłonu. Pojedyncze, niewielkie lichtarzyki, otaczały się skąpym blaskiem złota. Odległe, zawieszone w próżni, przypominały nieregularnie rozsypane gwiazdy. Gdzieś tam, mocniej oświetlone, lśniły boczne ołtarze - plamy barwy, błyski złota, magiczne wyspy w morzu niebiańskiej nicości. Dźwięk pieśni to wzbierał, to opadał, zdawał się dobiegać zewsząd i znikąd, wypełniać ciszę kontemplacją i skupieniem. Inni pielgrzymi - teraz Isidoro nie widział już nawet, w co są ubrani, nie potrafił ich rozróżnić - przepływali powolnym strumieniem niczym grupy bezimiennych zjaw.
Astrolog postąpił krok, dźwięk zatonął w pieśni, nie wrócił echem. Jakiekolwiek słowa zdawały się świętokradztwem, toteż Isidoro po prostu spojrzał na Hugo i lekkim ruchem głowy wskazał kierunek. Drugiemu mężczyźnie nie trzeba było więcej, podążył za astrologiem głębiej, ku kadzidlanemu wnętrzu kaplicy.
Astrolog dotarł niemalże do samego głównego ołtarza, następnie podszedł do pierwszej ławki i zwyczajnie usiadł. Hugo zajął miejsce obok. Mężczyźni - czekali.
Przez długi czas nic się nie działo. Kaplica pozostała taka sama, jak wcześniej, śpiew wciąż nadpływał z nieokreślonego miejsca, gdzieś z tyłu wciąż chodzili pielgrzymi. Isidoro poprawił mankiet.
Tego dnia wyglądał inaczej - przywdział strój, za którym nie przepadał i w którym nie dało się go zobaczyć poza oficjalnymi uroczystościami. Płaszcz - z grubszego materiału, podbity futrem, ciężki od złotych, gwiezdnych haftów. Do tego fantazyjnie wykonana brosza w kształcie rozkwitłej dalii, spinająca lejący się materiał wysoko na ramieniu astrologa. Tam, gdzie dobrze było ją widać. Isidoro splótł dłonie, oparł je na pulpicie ławki przed sobą. W ciemności błysnął charakterystyczny szafir pierścienia rodowego. Elementy ubioru nie pozostawiały wątpliwości co do tego, z jakiej rodziny pochodzi Isidoro - a że nazwisko D'Arienzo, a także to, czym cały ród się zajmował, były znane w Tiedal, mężczyzna na dobrą sprawę nie musiał się przedstawiać.
Chwile płynęły, Isidoro siedział ze wzrokiem utkwionym w ołtarzu, w zamyśleniu przyglądał się obliczu Erishi i jej gwiezdnemu diademowi. Gdy astrolog poczuł, że minęło wystarczająco dużo czasu, zerknął na Hugo, skinął mu głową. Obaj mężczyźni wstali, powolnym krokiem udali się do jednego z bocznych ołtarzy. Przyszedł moment kontemplacji znajdujących się tam rzeźb, astrolog na moment zapatrzył się w morze małych świeczek, ustawionych przez wiernych u stóp kolejnej rzeźby. Ktoś klęczał z boku, sylwetka przypominała jakiś nienazwany, skalny twór.
Kolejny ołtarz, kolejna chwila. Isidoro miał wrażenie, że sam traci nieco poczucie czasu, że świat na zewnątrz klasztoru przestaje dla niego istnieć. Mężczyzna splótł dłonie - atmosfera ciszy i skupienia, ciemność i otoczenie gwiazd - to wszystko wydawało się mu naturalne, kojarzyło mu się z domem i poczuciem bezpieczeństwa, jakie znajdował zanurzając się we własnej magii. Klasztor, choć nie był powiązany w żaden sposób z astrologią i jedynie motyw gwiazd zdawał się znajomy, tchnął tą samą atmosferą, która tak kojąco działała na Isidoro.
Mężczyzna odwrócił się, spojrzał na Hugo. Twarz mykologa wyrażała to nieme, niezadane pytanie.
Długo jeszcze?
Isidoro skupił się na rzeczywistości, wrócił myślami do tego, co powinni tu zrobić. Potrząsnął głową.
Już.
W tym momencie jeden z licznych cieni zmienił kierunek, oderwał się od grupy, z którą do tej pory płynął, skierował się wprost ku dwójce gildyjczyków. Bezszelestnie, niczym duch, siostra zakonna przemknęła wśród kadzidlanego oparu i znalazła się tuż u boku Isidoro. Okryta welonem, w lejącym się habicie o długich rękawach - składała się właściwie tylko z twarzy. Jej wzrok przebiegł między Hugonem i Isidoro, w końcu zatrzymał się na tym ostatnim. Oszczędnym ruchem głowy, sugestywnym spojrzeniem w bok - siostra poprosiła obu mężczyzn, by za nią podążyli.
I ruszyła w tylko sobie znanym kierunku.

wtorek, 22 marca 2022

Od Isidoro cd. Tadeusza

Isidoro spał i spał, ale się nie wyspał. Cała wyprawa, wraz z turniejem, trwała już dość długo, i każdego dnia mężczyzna zaciągał kolejny dług swoich sił i energii, spłacając go nocą tylko częściową. Odsetki - rosły.
Ostatnia partia ledwie się rozpoczęła, Isidoro nie zdążył nawet zacząć skubać rękawa, jak to miał w nawyku, gdy się denerwował. Zapadła ciemność, zaś światło, które nadeszło zaraz po niej, nie przyniosło ukojenia ani spokoju. Przyniosło czysty chaos.
Astrolog nie od razu dostrzegł zwłoki. Nagłe światło go oślepiło, instynktownie podążył wzrokiem ku szachownicy, ku Tadeuszowi. A potem podążył za jego wzrokiem. I trafił na trupa.
Problem z Isidoro był w tym momencie podwójny.
Pierwszy był taki, że mężczyzna nigdy nie widział w swoim życiu trupa - nie, poza przypadkiem, gdy ten leżał bezpiecznie i wygodnie w trumnie, już po tym, jak zajął się nim dobrze opłacony balsamista, który sprawił, że śmierć przypominała jedynie spokojny, głęboki sen. Spokojny uśmiech, pastelowe barwy naniesione na twarz, dłonie trzymające przy piersi świeży kwiat. Śmierć zdawała się wtedy łagodna, wręcz przyjazna - była kompletnie oswojona, nie miała w sobie nic z tej pierwotnej grozy, jaką w ludzkim sercu wywoływał kontakt z nieuniknionym, ostatecznym. Teraz zaś śmierć przyszła nagle, niespodziewanie i brutalnie, zabierając to, co jej się podobało, nie pytając nikogo o zdanie, nie pozwalając przewidzieć swoich działań i motywów. Była tym, czym zawsze była - niepojętym żywiołem, który nie dawał się ujarzmić człowiekowi. Ofiara leżała bezwładnie na dywanie, rozrzucone kończyny nie miały w sobie nic z naturalności, wykrzywione oblicze tchnęło wszystkim, tylko nie spokojem.
Drugi problem był zaś taki, że Isidoro nigdy nie przeoczył w swoich wróżbach śmierci - jawiła się mu ona jako dusząca powódź lodowatej czerwieni wylewającej się z rozdartej ścieżki przeznaczenia, zaćmiewająca i wykrzywiająca resztę wróżby. Znak był na tyle wyraźny, odczucie na tyle silne, że astrolog nie był w stanie go zignorować nawet, gdyby chciał. A co dopiero przeoczyć. Był zmęczony, to prawda. Ale nie aż tak. Isidoro miał wrażenie, że nie ma takiego poziomu zmęczenia, który sprawiłby, że nie dostrzegłby tych chciwych szponów zaciskających się na czyimś żywocie. A skoro jednak tak się stało, skoro śmierć umknęła przed jego wzrokiem, musiało to znaczyć tylko jedno.
Przeznaczenie go okłamało.
Coś pękło we wnętrzu astrologa - zawsze tak ufnego we wszystko to, co pokazywały mu jego wróżby. Wierzył niezachwianie, że przeznaczenie pokazuje mu wyłącznie prawdę, nawet, jeśli czyniło to w zawikłany i pokomplikowany sposób. W końcu wróżba zawsze była prawdziwa, to astrolog mógł się pomylić. Tym razem o pomyłce nie mogło być mowy, Isidoro był przekonany, że sam los odwrócił się od niego i przestał prowadzić go za rękę tak, jak zawsze to czynił.
Zimno spłynęło wzdłuż pleców Isidoro.
Oddech uwiązł w piersi.
Serce zgubiło rytm.
Oczy widziały już tylko nieruchome zwłoki rozciągnięte na dywanie.
W pomieszczeniu wybuchła panika - ktoś potrącił astrologa, ten nie zwrócił na to uwagi. Ktoś krzyknął, dźwięk zdawał się dobiegać zza grubej zasłony, jakby Isidoro znalazł się nagle pod wodą. Światło, choć wciąż wisiało w pokoju, podejrzanie się oddalało, na granicy widzenia kładł się przytłaczający mrok. Dłonie Isidoro same sięgnęły w górę - do piersi, do gardła. Mięśnie, przykurczone, ściskające żebra nieludzką siłą, nie pozwalały nabrać tchu.
Coś zielonego mignęło w tej opresyjnej ciemności, coś zimnego, żabiego, zacisnęło się na nadgarstku Isidoro.
— Nie widziałem. — Poruszyły się usta astrologa, dźwięk utonął w rozgardiaszu. — Nie widziałem.
A potem Isidoro utonął w lodowatej ciemności.


Isidoro obudził się… Choć może lepiej byłoby powiedzieć, że otworzył oczy.
Nie przypominał sobie, gdzie się znajdował. Nie poznawał pomieszczenia, chwilę zajęło mu zrozumienie, że leży na jakiejś leżance, a ten miękki obiekt pod jego głową to poduszka. Oczy astrologa wciąż były rozbiegane, nieprzytomne i zasnute mgłą niezrozumienia. Twarz, biała jak kartka, tym gorzej wyglądała z cieniami kładącymi się pod oczami Isidoro.
Mężczyzna poprawił się na leżance, spróbował usiąść.
— Leż — Dobiegł go z boku dobrze znany głos. — Zakręci ci się w głowie i zemdlejesz.
Łapa Tadeusza znów zacisnęła się na nadgarstku Isidoro, medyk pochylił się, popatrzył w skupieniu na astrologa. Zasłonił mu oko, po chwili odsłonił gwałtownie, gestem przywołał maleńki rozbłysk światła. Źrenica skurczyła się, Tadeusz westchnął, odchylił się na krześle i puścił nadgarstek.
— Puls dalej nieregularny, ale głowa cała, a to najważniejsze. Leż jeszcze.
— Tadeuszu…
— Leż.
Tadeusz - mówiąc najdelikatniej - nie był w najlepszym nastroju. Isidoro - powoli zbierał rozsypane myśli.
— Nie widziałem…
— Dziwię się, że mężczyzna w twoim wieku zareagował tak gwałtownie na widok trupa. Widok, muszę przyznać, nawet nie był specjalnie drastyczny.
— We wróżbie. Nie widziałem śmierci w swojej wróżbie — wydusił w końcu astrolog, znów próbując wstać. — A zawsze… tego się nie da…
— Leż. Spokojnie. — Tadeusz pchnął astrologa z powrotem na leżankę. W żabim ramieniu nie było wiele siły, ale wystarczyło - Isidoro znów pacnął na poduszkę. — Każdemu zdarzają się błędy.
— Nie pomyliłbym się. Nie w tej kwestii.
Żabie ślepia zmrużyły się, Tadeusz mrugnął przelotnie migotką.
— Jesteś pewien?
— Całkowicie — Isidoro urwał, w jego głosie zabrzmiała autentyczna rozpacz. — Przeznaczenie się ode mnie odwróciło.
Tadeusz wywrócił oczami.
— Musisz jeszcze ochłonąć i odpocząć. — Czarnoksiężnik przesunął łapą po wilgotnym czole, na moment odwrócił wzrok od Isidoro i przesunął spojrzeniem po reszcie pomieszczenia. — Sporo przespałeś, chłopcze. Naprawdę sporo…