piątek, 29 kwietnia 2022

Od Sophie - Event

Obaria znajdowała się dużo dalej od Sorii, niż Tirie, toteż Sophie odkładała nieco swój zwyczajowy list do profesora von Hohenheima, czekając na to, aż rzeczywistość przyniesie jej więcej interesujących historii, które mogłaby w owym liście zawrzeć.
Rzeczywistość faktycznie starała się stanąć na wysokości zadania, bo prócz zaskakująco owocnej i długiej współpracy z braćmi Benes, Sophie udało się również dokleić do łączonego projektu profesora Gautiera i Penvo, pracujących wytrwale nad magnetyczną lewitacją istot żywych. Jak na razie nie próbowali swych sił z większą żabą – Sophie udało się im wyperswadować eksperyment, który mógłby okazać się niebezpiecznym. Alchemiczka nie sądziła, by Tadeusz zapałał wielką miłością do bycia obiektem eksperymentu, a jeśli naukowcy byliby zbyt uparci, zaś były rektor wystarczająco poirytowany, bateria mogłaby nie być jedynym źródłem elektryczności, o które mężczyźni mogliby się martwić.
Nie wspominając już o grupie geologów, z bardzo głośnym i skorym do zabawy Pirytem na czele – szczeniak rósł z dnia na dzień, ale choć powoli przestawał mieścić się pod krzesłem profesora, nadal nie pozbył się tendencji do oplątywania ludzi smyczą i ich radosnego przewracania. Powoli uczył się za to, że gryzienie cudzych butów jest passé, choć biedni naukowcy nie uniknęli pewnych strat w obuwiu.

środa, 27 kwietnia 2022

Od Calithy, CD. Mefistofelesa

Z obojętną, lekko zdezorientowaną miną wsłuchiwała się w monolog mężczyzny. Niby zawsze wiedziała, że faceci umieją w rzeczywistości tylko i wyłącznie gadać, ale liczyła, że znajdzie chociaż jednego jegomościa, który potrafi coś więcej niż ruszać gębą. Żeby jeszcze porządnie językiem operowali w innych sprawach, to mogłaby im wybaczyć. A tak? Tylko czcza gadanina. Nie chciała jednak niepotrzebnie wchodzić w środek wielkiego… czegoś? Skończyła więc na coraz wolniejszym mruganiu, wpatrując się z uwagą w swojego niestety-nie-do-końca rozmówcę. 
Na całe szczęście, że i sam wampir zdążył wyrwać się samodzielnie z tego letargu.
 — Ach, tak. Wracając. Robota. Nuda. Rozrabiać i sprzątać. Jasne. — Uśmiechnęła się delikatnie, nieco bardziej z lewej strony niż z prawej, przekrzywiając też na bok twarz.
— Wiedziałam, Mefiuś, że mnie zrozumiesz — mruknęła cicho, trzepocząc zalotnie rzęsami. Zerknęła spod nich jeszcze dla pewności, ale jej starania przyniosły tylko kolejne rozczarowanie. Pokonana przez całkowitą ignorancję i brak zainteresowania drugiej strony naburmuszyła się nieco, czubkiem buta kopiąc pobliski kamień. Wizja postępującej nudy nie zapowiadała się obiecująco, może jednak powinna przemyśleć ponownie kwestię golenia kotów?
— Potrzebowałbym kogoś, kto pomoże mi trochę w opróżnieniu butelek na nową serię bimbru z mandragory. Co na to powiesz, Calu?
— Mefi, wiedziałam, że o mnie zadbasz! — Podskoczyła w miejscu, zrobiła krok do przodu i poklepała wampira po ramieniu. Spojrzał na nią ostentacyjnie, z wzrokiem, który wyraźnie sugerował, że powinna zabrać łapę zanim ją straci w niemiłych okolicznościach, ale Cala zawsze lubiła trochę sobie poigrać. — Wiedziałam, że kumpel Billy`ego zna się na rzeczy, ale od razu muszę cię ostrzec.
Pochyliła się nieco bardziej do przodu, może nawet wolną ręką odciągnęła kołnierzyk od szyi, niby w geście jakby było jej za duszno, ale koszula opadła na ramionach nieco niżej, bardziej odsłaniając niewielki dekolt. Nie, żeby jego wielkość przeszkadzała jej go eksponować. Calitha już dawno zrozumiała, że kim jest i jaka jest ma dużo mniejsze znaczenie od tego, co robi i jaki może wywrzeć dzięki temu efekt. 
— Ja to od zawsze byłam i będę fanem kurek. Te twoje kruki są nieco strasznie melodramatyczne, nie sądzisz? — Łypnęła ciekawsko w niebo, oglądając na krążące nad nimi ptaki, z których jeden zawsze zdawał się obserwować mężczyznę. — Mam nadzieję, że ładnie je nazwałeś, a nie tylko wołasz na nie „Kruk jeden” czy „Kruk dwa. 

wtorek, 26 kwietnia 2022

Od Nikity do Mefistofelesa

Zeskoczył z konia, cugle trzymał mocno. Gniada odkręciła mordę; ni zębiskiem chciała sięgnąć do rękawa, ni ciemnym okiem taksowała wzniośle mężczyznę, którym z dłonią wciąż na cielsku obszedł zwierzę i wolną ręką starał się zawiązać do milliarium. Raz zerkał na rzemień, raz na konia i przeklinał wiadomą rudowłosą, oraz, ale nie z taką werwą, samego siebie, że nie zorientował się w uśmiechu, z którym ta zaprowadziła go do boksu, nie poznał się od razu na uroczych zapewnieniach elfki — ta gniada należała kiedyś do bardki, bierz gniadą, gniada chodzi cudownie; patrol od razu stanie się niesamowitym doświadczeniem.
— Tak, oczywiście. Niesamowitym. Niesamowicie to mam upierdolone spodnie.
Puścił dłoń, odsunął się o dwa kroki, pozwolił, żeby gniada sama od razu sprawdziła wiązanie; zerwała głowę, przeciągnęła sznur wpierw z prawa, następnie z lewa i znów poderwała mordę w górę, strosząc się przed uniesioną ręką.
— Poczekasz tu na mnie. — przekazał dobitnie, nawet pogroził palcem, ale wystarczyła krótka wymiana spojrzeń, żeby od razu i on, i kobyła doskonale wiedzieli, że będą się ganiać po trzęślicach, aż do świtu.
W końcu zostawił konia, zszedł ze żwirowego traktu i zsunął się w dół niecki. Wszedł w czyżnie; głóg zdążył się obielić, ale reszta krzewów wciąż stała ze suchą gałęzią wzrosłą w baldach, na tyle wysoko, że nawet nie chciała złapać za kapelusz, gdy mężczyzna przedzierał się ku ogrodzeniu. Stare mury dostrzegł czas temu, całkiem przypadkiem, podczas pierwszego, może drugiego patrolu, kiedy to koń zaskoczony przez spłoszone ptactwo uciekł z traktu, wleciał w tarninę. Podczas wyciągania zwierzęcia rzuciła mu się w oko linia zmurszałego kamienia, który, chociaż zabiedzony, w większości rozsypany i zarosły nadal wyraźnie wyznaczał odpowiedni kształt; nie sprawdził go tego samego wieczoru, nie odwiedził też przez kilka następnych dni, ale tak siedział mu w pamięci, tak go nęcił, że w końcu zapakował odpowiednio siodło i zebrał się w ten wieczór.
Wrócił do obmurowania w przekonaniu, że chociaż uświadczy szczątki obecności ludzi, może domostwo, może składowisko, ale po zrobieniu większego kroku nad murem i zanurzeniu po kostki w zasuszoną wiechlinę, okolica okazała się dużo ciekawsza; morze zielska, ale czasem, co kilka metrów znad zaszarzałych, zgiętych w falach trawach sterczał nie za wielki obelisk. Zbliżył się do pierwszego, potem następnego. Po każdym przesuną dłonią, każdemu poświęcił chwilę, ale na wszystkich skuta warstwa okruszyła się, uniemożliwiła rozeznanie w napisach. Zachowały się wyłącznie te ornamenty, które wkuto głęboko w kamień: a to wieniec, a to księżyc, słońce, może czasem nawet i czaszka z nędznie wyraźnymi szczegółami. 
Mężczyzna kręcił się od obelisku do obelisku, na upór szukał, chociaż słowa zdatnego do rozczytania i może tak przechodząc trzeci raz między dwoma statuami, niespodziewanie utrącił o coś. Przeskoczył o dwa kroki na nodze, walcząc o zachowanie równowagi i zaraz po złapaniu gruntu, odwrócił się za powodem — tuż pod nim piętrzyła się ziemia. Świeża ziemia na dwumetrowym kawałku, którą ktoś dokładnie usypał, uklepał i nieco zastawił wiechliną, wtenczas również z wyraźnie wgniecionym odciskiem buta na samym środku. 
Ukląkł, ściągną rękawiczkę i zakrył pozostawiony ślad, ale również upewnił się, że rzeczywiście to świeża ziemia; mokra, dopiero co spulchniona glinowata gleba, która na potwierdzenie, że leży tu od niedawna przykleiła mu się do palców, powchodziła pod paznokcie. Czoło przeorało mu głęboka bruzda, myśli zaczęły przerzucać różne możliwości, a nawet w durnym odruchu zaczął się rozglądać po okolicy, ale obeliski, trzęślice, czy chociaż czyżnie nie pomogły mu w znalezieniu odpowiedniego scenariusza tłumaczącego skąd i dlaczego — stwierdził więc, że dowiedzieć się czegoś ponad również może na inny sposób.
Otrzepał dłonie i ruszył w stronę traktu, do konia, do swego bagażu.


[on tu to tak na grzybobranie, za truflami, wyłącznie]

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

Od Mefistofelesa cd. Calithy


— Calitho, ciebie także niezwykle miło mi widzieć.
Wampir, odsunąwszy się zgrabnie i wyjątkowo szybko, kto wie, czy nie z pomocą swych nadnaturalnych zdolności, bo i ciemny dym unosił się jeszcze spomiędzy posiwiałych włosów, skinął kobiecie głową na powitanie, uśmiechnął się ładnie, ale zębów nie szczerząc, bo to przecież niezbyt eleganckie, a i obawiał się, że gdyby kieł ładnie i kusząco błysnął w świetle której to lampy, to straciłby go, wyrwany zostałby mu z gęby, nim zakończyłby mrugać okiem. A swe kły cenił bardzo i nawet zdążył je polubić, przywiązać się do nich, jak robią to ludzie z cennymi dla siebie, choć w rzeczywistości przemijającymi przedmiotami. I lubił te swoje kły, bardzo lubił, choć czasami przysparzały mu trochę problemów w kontaktach międzyludzkich – nikt w końcu nie lubił podziwiać kłów szczerzącego się drapieżnika gotowego do skoku ku szyjnym tętnicom.
— Calitho, niektórzy nudę uważają za najbardziej z kreatywnych i twórczych stanów, w które może wpaść człowiek — rozpoczął swój monolog, oczy standardowo przymknął; nie wiadomo, czy w rozmarzeniu, czy może jednak po to, by nie dostrzec coraz bardziej to nietęgiej twarzy kobiety. — I choć standardowo jest ona uważana za bardzo negatywny stan emocjonalny, okropną, frustrującą pustkę, która charakteryzuje się jednostajnością i obojętnością, a powodowana jest brakiem nowych bodźców, czasami monotonnością i ciągłym przebywaniem w jednym miejscu, tak nadal potrafią z niej wziąć się piękne twory. Czyż w końcu nie dekadenci z nudy czerpali swą siłę twórczą, by tworzyć zaskakujące i zachwycające, choć czasami przerażające dzieła? Pustka potrzebna nam jest, by czymś ją zapełnić, pustka powoduje, że zaczynamy poszukiwać, a poszukiwania prowadzą nas do… — I tu Mefistofeles otworzył swe oczy, uniósł powieki i jakże uradował się, gdy zorientował się, że Calitha, pomimo tego, że ni razu mu nie przerwała, co można było traktować jako pewien rodzaj osiągnięcia. Nie zmieniło to jednak faktu, że monolog czym prędzej należało przerwać, jeżeli nie chciało się skończyć z jakimś psikusem zafundowanym przez kręcącą teraz dołki w ziemi stopą kobietę. — Ach, tak. Wracając. Robota. Nuda. Rozrabiać i sprzątać. Jasne — westchnął ciężko, podrapał się po brodzie, opuszkiem nawet i zahaczył o wargę.
Przekrzywił głowę w lewo, w prawo, mruknął niby bardzo poważny myśliciel, ciało przyjęło pozycję zastanawiającej się nad rozwiązaniem rzeźby. Rzeźby poszukującej w pustce.
W pustce oczywiście niczego nie znalazło, ale już w ciągle rosnących i wcale się niekończących zapasach bimbrowych Mefistofelesa, a i owszem.
— Potrzebowałbym kogoś, kto pomoże mi trochę w opróżnieniu butelek na nową serię bimbru z mandragory. Co na to powiesz, Calu?

niedziela, 24 kwietnia 2022

Od Małgorzaty cd. Jamesa

― Pani zresztą też powinna być tego świadoma, że niektórzy ludzie stają się prawdziwie interesujący, gdy dojrzeją, nie sądzi pani?
Małgorzata westchnęła lekko, po raz kolejny ubolewając w duchu nad tą pierdoloną oficjalną formą rozmowy. A wydawało jej się, że już może święcić sukces, że już pożegnali sztywne zasady, wszelkich „panów” i „panie” i tym podobne nieprzyjemności. Życie było za krótkie by przejmować się konwenansami.
― Problem w tym, szanowny panie Hopecraft ― nawet nie kryła czającej się w tonie złośliwości ― że niektórzy zdają się nie dojrzewać, a oświecenie nie spływa na nich w którymkolwiek etapie życia. Pozostają więc szczeniętami zaklętymi w dorosłe opakowania i o, potem mamy to, co mamy. ― Bezradnie rozłożyła ręce, jakby faktycznie rozczarowana wysuniętym wnioskiem i spojrzała w okno. Na wszystkie znane jej trucizny i antidota, czy ten rzęch dojedzie do miejsca docelowego, czy rozpierdoli się po drodze? Powiodła spojrzeniem w górę, obadała wzrokiem widoczne łączenia desek. Pukanie stangreta zignorowała, odruchowo machnęła dłonią w wyjątkowo niedbały sposób, jakby odganiała natrętną muchę. A przecież nie było szansy na to, by zobaczył jej gest i wyciągnął odpowiednio słuszne wnioski.
James skończył w tym czasie rozmasowywanie ramienia, a Małgorzata musiała się ugryźć w język, by nie rzucić w żartach czegoś na temat medycznej pomocy. Zmieszałby się znowu, zapowietrzył albo wyrżnął głowę o ściankę powozu. Czy nieprzytomny historyk był jej potrzebny do szczęścia?
Musiała się bardzo pilnować, by na wierzch kłębowiska myśli nie wypłynęło krótkie „tak”, dając tym samym sygnał do ataku.
― Nie ukrywam, że wampiry nie leżą w zakresie moich zainteresowań, pani Małgorzato. Niezależnie od tego, jak który umiejętnie włada swoimi kłami, niewiele z nich cechuje wystarczająca charyzma, żeby człowiek chciał do nich lgnąć. A przecież urokliwy wygląd to nie jest nic nadzwyczajnego, żeby to wystarczyło samo w sobie. W gildii za czymś takim wystarczy się jedynie rozejrzeć, nie sądzi pani?
Zastanawiała się nad rzuconym jej pytaniem przez chwilę. Wyciągnięte wnioski okazały się nieoczywiste.
― To raczej słabość do ryzyka ― odpowiedziała w końcu, całkiem poważnym tonem, jak nie ona. ― Nadmierna słabość, zaznaczam. Podejrzewam, że będzie to przyczyna mojego ewentualnego zgonu. ― Znów owinęła sobie pasmo włosów wokół smukłego palca, poświęciła chwilę na obserwację historyka. Uśmiechał się lekko, całkiem przyjemnie. Musiała uczciwie przyznać przed samą sobą, że było mu z tym uśmiechem do twarzy.
― No i zależy kto czego szuka akurat w pewnych aspektach. Miłe osoby mają nadzwyczaj mdły charakter, jestem tego najlepszym przykładem.
Uniosła brwi, niemalże parsknęła śmiechem. Kurwa-co.
― Nie wiem też, jak bardzo mogę zaufać pani opiniom, żeby sobie jakąś wyrobić, powinno się spróbować danego smaku wielokrotnie, a jeszcze nie znam pani na tyle, żeby wiedzieć, jak szybko się pani do takich spraw przywiązuje.
― Przywiązuję się do dwóch rzeczy, James ― zamruczała leniwie, wyciągnęła nogi. ― Do kwoty, którą obiecuje mi się za zlecenie i do tego, jakie są życzenia klienta. Inne, jak to zręcznie ująłeś, „sprawy” nie mają dla mnie zbytniego znaczenia, nie przywiązuję do nich wagi.
Znów zwróciła twarz w jego kierunku, przez chwilę obserwowała plecy historyka. Był zajęty wyglądaniem przez okno powozu; słyszała jak Gnatołam zaszczekał wesoło na widok ludzkiej twarzy. Zmrużyła nieznacznie oczy; przez myśl przemknęło jej, że wystarczyłoby go złapać przedramieniem pod szyję i przydusić, potem miałaby wystarczająco dużo czasu na czyste cięcie. Nawet by się nie pobrudziła.
Opuściła powieki ze specyficznym uśmiechem błąkającym się na wargach, pasmo włosów wymknęło się spomiędzy palców. Powinna się uczesać, a nie snuć wizje morderstwa, którego nikt nie zlecał.
― Nie wiem, czy mogę się z tobą zgodzić w kwestii twojego rzekomo mdłego charakteru ― powiedziała, wciąż z zamkniętymi oczami. Splotła dłonie ze sobą, oparła je na brzuchu. ― Wydaje mi się… albo nie, jestem pewna nawet, że nie pokazałeś mi wszystkiego. Gadka-szmatka w powozie to jedno, ale co kryjesz poza tym? ― Uśmiech zdobiący jej wargi nabrał drapieżnego uroku. ― Przekonam się już niebawem. Sytuacje ekstremalne wywlekają na światło dzienne nadzwyczaj interesujące rzeczy, których w bezpiecznych archiwach gildii próżno szukać.
― Co do pana Echa, to przecież jest jasne jak słońce, że temu panu wystarczy odpowiednie zaproszenie. Jeżeli jeszcze go nie otrzymałaś lub nie wiesz, w jaki sposób je sformułować służę pomocą. Zawsze praktykowałem wyłącznie piękną kaligrafię. I mowę również.
Jej myśli powędrowały w innym kierunku. Czy staranna kaligrafia Jamesa i gildyjny papier byłyby w stanie przyprawić pewnego skrytobójcę o gustowne prychnięcie i stosowny komentarz odesłany na oddartym skrawku papieru? Kurewsko ją kusiło, by się przekonać, ale zdrowy rozsądek podpowiadał: nie drażnij lwa, kobieto.
― A pan Rosenthal…
Otworzyła oczy, zaciekawiona nagłym milczeniem ze strony historyka. Wściekły rumieniec wcale jej nie umknął, a wzbudził jakieś dawno zapomniane pokłady pospolitej litości. Ułożyła wargi w trudnym do zinterpretowania uśmiechu, trochę miłym, trochę złudnym, a na pewno bardzo przebiegłym.
― Cóż, to pan Rosenthal. Nie mogę się na jego temat wypowiedzieć, pani Małgorzato, naprawdę nie mogę, Cala by mnie za to zabiła.
― Nie martw się Calą, James ― rzekła niedbałym tonem. ― Martw się mną, jestem bliżej. I zapewniam, że z dalszego nazywania mnie „panią” wyciągnę odpowiednie konsekwencje. ― Nagle pochyliła się w jego kierunku i wyszeptała na ucho: ― W swoim czasie. ― I wróciła do poprzedniej pozycji, nie zabierając mu z przestrzeni osobistej więcej niż to absolutnie konieczne.
― Z panów wart uwagi jest jeszcze pan Nykvist, o ile już nie podnosiliśmy go w tej rozmowie. Albo pan Nalanis? Nie wiem, czy miała pani już przyjemność, ale trudno o bardziej ciekawą personę. Nawet jak na gildyjskie standardy.
― Wydaje mi się, że o Adonisie nic nie było ― stwierdziła neutralnym tonem. ― Ale nie wiem, czy mogę cokolwiek powiedzieć, minęliśmy się ledwie parę razy, jakoś nam nie po drodze. Laskę ma ładną ― dodała po chwili zastanowienia. ― Gdyby ojebać ją na czarnym rynku, to pewnie starczyłoby na porządne buty. I precla.
Ściągnęła brwi na dźwięk nieznanego jej imienia, przeleciała w pamięci zapamiętane twarze. Żadna nie pasowała.
― Wygląda na to, że nie było nam dane się spotkać ― stwierdziła beztrosko i zsunęła się nieco w dół na siedzeniu, ułożyła wygodniej. Może powinna podłożyć sobie pod dupę jakiś koc? Szkoda, że nie zabrała tej skóry bobra ze sobą. ― Ale skoro tak polecasz, to obiecuję się nim zainteresować po powrocie. Albo nie, lepiej, przedstawisz nas sobie, spłynie na mnie błogosławieństwo szerokich horyzontów tego – jak mówisz – ciekawego człowieka. A potem orżnę was obu w karty.
― Nie możemy jednak plotkować o samych panach, pani de Verley.
Przewróciła oczami. A przecież prosiła, i to całkiem miło, żeby przestał z tą „panią”, na litość boską. Może powinna wymyślić mu jakiś ładny przydomek, który będzie go irytował równie mocno, co ją zbędne formalności? Spojrzała na niego spod oka, na nowo obadała sylwetkę i twarz wzrokiem. Co by do niego pasowało?...
― O mężatkach dyskutować się nie godzi, więc zostawmy panią Aigis w spokoju. Natomiast pani Apolonia? Pani Marta? Pani Kukume? W swoich szeregach mamy nawet księżniczkę. Zresztą, samego księcia również jeszcze nie obgadaliśmy. No i pani, nie ma pani nic ciekawego do powiedzenia na swój własny temat?
― Dużo pytań zadajesz, James ― stwierdziła obojętnym tonem, w pamięci przywołała wszystkie wymienione panie. Twarze pojawiały się i gasły, jak szarpane wiatrem płomienie. ― Kukume jest miła, choć wydaje się nieco… ― zawahała się, szukając odpowiedniego słowa. Żadne nie pasowało. ― Wycofana? Podobają mi się jej kolczyki, są proste, ale z charakterem. No i ciekawi mnie jej przeszłość, ale to temat na inną rozmowę i inny czas.
Zamilkła na moment, by zebrać myśli i parsknęła rozbawiona, nie wiedzieć czemu, ani po co.
― Marta ― powiedziała wesoło, kiedy opanowała drżenie ramion ― nie oszukujmy się, bez Marty ta gildia już dawno by zginęła w brudzie i smrodzie. Cenię jej pracę i lekkie podejście do życia, ale obawiam się, że to wszystko co mam do powiedzenia w tej kwestii. Mój okropny gust zwykle kieruje mnie w stronę ciemnowłosych. I tu przewrotny los sprowadza nas do tematu Apolonii ― stuknęła palcem w policzek, znów oddając się chwilowej zadumie. Co miała mu kurwa powiedzieć? Prawdę, półprawdę, a może gównoprawdę? ― Imaginuj sobie, że byłam pewna, że na widok nieprecyzyjnie odciętej kończyny zemdleje albo przynajmniej zrobi się nieelegancko zielona. Spotkało mnie w tej kwestii pewne zaskoczenie, tak, to na pewno. Zaskoczenie… ― znów się zamyśliła, odruchowo zaczęła liczyć mijane po drodze drzewa. Jedno, drugie… dwudzieste piąte…
― Ma ładne perfumy ― ucięła w końcu, budząc się z tego krótkiego letargu. ― I delikatne, gładkie dłonie.
Zarzuciła nogę na nogę, skrzyżowała ręce na piersi. Zaczynało jej brakować pozycji do siedzenia, tak żeby przy okazji nic jej nie bolało. Szczególnie ten siniak pod lewą łopatką. Niech Erishia ma w opiece tego, który wymyślił pierdolone rynny.
― No i ja ― mruknęła, nieprzekonana do wizji w której mówi historykowi cokolwiek na swój temat. Z drugiej strony, całkowite ucinanie rozmowy w tym momencie mogłoby się okazać nudne w skutkach. ― Zrobimy tak, James. Możesz mi zadać dwa dowolne pytania i ci na nie odpowiem. Na jedno zgodnie z prawdą, na drugie nie. I cała zabawa polegać będzie na tym, że wcale nie powiem ci, które to kłamstwo.

Od Ayrenn cd. Kukume

― Pani Irinko kochana ― Małgorzata zgarnęła z ziemi pierwszy garnek, Gnatołam trącił nosem drugi, leżący zdecydowanie dalej, gdzieś pod oknem. Naczynie brzdęknęło charakterystycznie, pies zdumiał się nie na żarty i zaszczekał na wszelki wypadek. ― Panujemy nad sytuacją, wszystko w najlepszym porządeczku.
― W porządeczku? ― podchwyciła Irina, mierząc ją nieufnym spojrzeniem. Zważyła w dłoniach patelnię.
― Najlepszym! ― podłapała Ayrenn, w końcu wygrzebując się spod garnków i pokrywek. Potarła czoło palcami. W zasadzie, to nawet nie bolało, tylko piekło w dziwny, trudny do opisania sposób. Ciekawe, czy będzie miała z tego tytułu wielkiego sińca. Chyba nie powinna. ― I naprawdę, nie ma co zawracać medykom głowy. Tallula pewnie jest zajęta zbieraniem ziół, a Tadeusz… ― wykonała bliżej nieokreślony gest rękami ― no, na pewno też jest zajęty, tak? ― Pomyślała, że mogłaby iść przecież do Raviego, był chyba najmilszym medykiem, jakiego posiadała gildia, ale satyr wybył gdzieś z siedziby, być może na misję, być może na spacer. Nie była pewna.
― Posprzątamy wszystko zaraz ― wtrąciła ugodowo jadowniczka, wyciągnęła rękę w kierunku elfki. Ayrenn chwyciła ją ufnie, podciągnęła się zwinnie i lekko, bez ociągania.
― No ja myślę, że posprzątacie. ― Jeszcze jedno ostrzegawcze spojrzenie, jedno stanowcze uderzenie patelni o dłoń. ― Inaczej się pogniewam.
― Niech się pani nie gniewa, pani Irinko. ― Ayrenn otrzepała spodnie z piasku. W kuchni wypadałoby chyba zamieść, tak prócz ogólnego odstawiania garnków na miejsca i tym podobnych rzeczy. Przekręciła nieznacznie głowę, spojrzała jeszcze na baraszkujące w nieporządku psy. Je też przydałoby się jakoś ogarnąć, pewnie na łapkach miały błoto. No i sam Gnatołam… Westchnęła ukradkiem. Co on miał w sierści?
― Po konfiturach ― odezwała się niepewnie, odruchowo dotknęła czoła ― może wykąpiemy te twoje bestie, Gosiu? Czy nie byłoby warto żeby nieco je odświeżyć? Zobacz na Gnatołama.
Małgorzata powiodła spojrzeniem w stronę najmłodszego psa, wzruszyła ramionami.
― We trójkę powinnyśmy sobie dać radę. Ale ostrzegam, to jest osiemdziesiąt kilo żywej wagi. Bardzo żywej wagi i łasej na głaski.
― Czy twoje komendy nie utrzymają go w miejscu? ― spytała Kukume, splatając ze sobą dłonie.
― Może tak ― Małgorzata przechyliła głowę. ― Może nie. Jeśli chodzi o kąpiele, to niczego nie gwarantuję.
― Ale i tak najpierw konfitury. Pomóżcie mi z tymi garnkami ― poprosiła elfka.
We trójkę uporały się z nieporządkiem w całkiem zadowalającym czasie. Pokrywki i naczynia zostały odstawione na swoje miejsce, no, może poza paroma potrzebnymi sztukami o większej pojemności. Małgorzata znalazła opakowanie cukru, Kukume przeniosła koszyki z jabłkami bliżej paleniska i wróciła do obierania. Ayrenn zaklęciem rozpaliła ogień w palenisku. Płomienie trzaskały cicho, przyjemnie rozgrzewały pomieszczenie.
― Ile mamy jabłek? ― spytała w końcu.
Kukume przesunęła się, nachyliła nad miską.
― Myślę, że na pierwszą porcję już będzie. Pokroiłam je na większe kawałeczki, żeby było prościej.
― Świetnie. Gosiu, podaj misę.
Zaszurał odsuwany taboret, Małgorzata przejęła miskę, jabłka wylądowały w garze. Ayrenn dodała nieco wody, zasypała owoce cukrem. Płomień zmalał, skulił się, kontrolowany przepływem magii. Przypalenie jabłek byłoby przecież wysoce niepożądane.
― Muszą się chwilę podusić, to w tym czasie może zdążymy obrać kolejną porcję ― stwierdziła lekkim tonem elfka i przysiadła się obok Kukume. Sięgnęła po jabłko i… zawahała się. Przypomniała jej się reakcja z sadu, ewidentnie daleka od pozytywnej. Czy to możliwe, żeby miała już na koncie jakieś negatywne doświadczenia z magią? A może to kwestia wierzeń?
― Kukume… ― zaczęła, dość niepewnym tonem, chwiejnym, przeciążonym obawą. ― Czy ty się boisz tej mojej ręki?... Nie chciałabym żebyś czuła się źle w moim towarzystwie przez coś takiego i oczywiście, jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać. Chociaż nie ukrywam, znacznie ułatwiłoby mi to życie. ― Uśmiechnęła się ciepło, zachęcająco.
Małgorzata ukradkiem poczęstowała Wisielca skórką z jabłka.

Od Jamesa, CD. Isidoro

— Panie Serafinie, obawiam się, że to nie byłoby zbyt mądre rozwiązanie — wymamrotał cicho James, licząc, że ich dyskusja nie przyciągnie zbyt dużo świadków.
Sala powoli wypełniała się zainteresowanymi mniej lub bardziej wykładem akademikami. A ci, zwłaszcza, gdy niewielu się tego spodziewało, byli niezwykle skorzy do wszelkiego rodzaju plotek. Zwykle ignorowani lub otwarcie traktowani protekcjonalnie w zaciszy gabinetów przy kawie potrafili lecieć niestworzonymi historiami, podkreślającymi jakieś polityczne czy kulturowe aspekty ichnich dywagacji. Zwłaszcza ze sprawami, w których mogli pochwalić się swoją osobą lub pozycją, a porównywanie się do młodziutkiego i jeszcze niezbyt popularnego w towarzystwie Isidoro pewnie wyniosłoby plotki na niejedne salony. Nic dziwnego, że te o kupnie dyplomu i inne tego typu tak szybko roznosiły się wokoło.
James mógł przysiąc, że czuł wyraźnie jak kilka ostrych spojrzeń wlepia się w jego plecy. Nie śmiał się jednak bardziej rozejrzeć.
— Zbyt mocna interakcja skończy się jedynie skandalem, a on nie przyniesie panu D`Arienzo żadnej pomocy — syknął w końcu, przyglądając się wchodzącemu na podest mężczyźnie, który odchrząknął i zaczął niewyraźnym głosem prowadzić swój monolog. Nie miał przy tym za grosz charyzmy, dlatego tu i ówdzie można było wsłuchać się w narastające powolnym rytmem po Sali szepty.
— To chyba najnudniejsz…
— Proszę księcia, proszę słuchać, nie wybrzydzać. A pan, panie D`Arienzo, proszę się uspokoić. — Zerknął ukradkiem na kulącego się w sobie mężczyznę, którego wcześniejsze wieści widocznie przybiły. Kolejną kwestię zaczął więc dużo łagodniej, udając, że nie słyszy za sobą czyjegoś uciszającego pouczenia. — Ludzie zawsze będą gadać. Najlepsze, co może pan zrobić, to dać im wykład, którego nie zapomną. Większość z nich i tak nigdy nie zrozumie pańskiego talentu, proszę mi wierzyć.
Nie wydawało mu się, żeby faktycznie zdołał dotrzeć do maga, a prychnięcie Serafina wyraźnie podsumowało sytuację. Ktoś z boku chrząknął, ktoś z pierwszego rzędu zadał prowadzącemu jakieś mało istotne pytanie, na które ten uśmiechnął się z wdzięcznością. Interakcje z publicznością zawsze były dużo milej widziane, zawsze istniała szansa, że przynajmniej będzie się z czego pośmiać.
— Nie dostrzega pan nigdzie znajomych twarzy? Żadnego starego profesora ze studiów albo może jakiegoś kolegi z ławki? — spytał, luzując sprawnym ruchem kołnierzyk koszuli. — Może dawna znajomość poprawi twoje morale?
I zdecydowanie poprawiłaby ich obecną sytuację. Trochę nie dowierzał tej scysji na Isidoro, niewytłumaczalnego spisku i czuł podświadomie, że musiały się tutaj odgrywać sprawy większego kalibru niż poślednie uprawnienie magika.
Isidoro rozejrzał się wokoło, okręcając szyję na wszystkie strony, ignorując rzucane mu z boków ciekawskie spojrzenia. W końcu spuścił głowę, spoważniał nieco mocniej i Jamesowi wydało się nawet przez moment, że jego duch upadł ostatecznie na dno.
Serafin wydawał się dużo bardziej pewny Isidoro niż sam Isidoro, mruknął coś pod nosem, czego James zbytnio nie usłyszał, szturchnął drugiego mężczyznę, chyba niechcąco, przy zmianie swojej pozycji, ale jak do tej pory Hopecraft nie zauważył niczego, co świadczyłoby, żeby Serafin cokolwiek robił niechcący. W jego mniemaniu książę był zbyt pewnym siebie człowiekiem, żeby pozwalać sobie na taką swobodę gestów.
Wykład się zakończył, a panowie mogli w końcu ponownie rozprostować kości.
Oddalili się na moment od głównego tłumu, żeby przedyskutować właściwa strategię działania.
— Przydałoby się przypomnieć elicie akademickiej, że nie mają monopolu na wiedzę. Czy czujesz się na siłach, panie D`Arienzo, na kilka rozmów? Gdyby zasugerował pan niektórym i przedstawił zawczasu trochę informacji o swoim temacie, mógłby pan przetestować swoje umiejętności prezentera zawczasu — zauważył, klepiąc nieporadnie mężczyznę po ramieniu w ramach zachęty.
— Tylko błagam księcia, naprawdę proszę, niech pan nie da nikomu po twarzy, inaczej to wszystko skończy się fiaskiem.

Od Adonisa ― Event

tw // przemoc, przemoc wobec zwierząt, krew, idk co jeszcze, nie pamiętam nic z tego opka hehe 
[także wiecie mogą być jakieś dziury fabularne i nieścisłości ale co złego to nie ja besos]

Nie starał się powstrzymać narastającej w nim irytacji, gdy chłodny, północny wiatr po raz kolejny smagnął z impetem jego nagą szyję. Guzik przy kołnierzu jego czarnego, ciężkiego płaszcza nie przetrwał próby czasu, urywając się dzień wcześniej, zaraz po tym, jak zahaczył o jedną z nisko wiszących gałęzi. Przytrzymywanie materiału ciasno przy skórze, wiązało się natomiast z odmrożeniem palców, gdy skórzana rękawiczka nie okazywała się wystarczającą ochroną przed wżerającym się w tkanki mrozem.

sobota, 23 kwietnia 2022

Od Jamesa, CD. Nalanisa

Nie spodziewał się zbyt wiele po swoim ciele, ale chyba nigdy nie przyszło mu do głowy, jak bardzo magia płynąca w żyłach ułatwiała sprawę codziennego życia. Wraz z postępem kolejnych najpierw tygodni, później miesięcy zaczynał zauważać pewne zmiany. Poruszał się nieco bardziej ociężale i choć nie potrzebował jeszcze na stałe laski, żeby poradzić sobie ze szczególnie utrudniającą sprawę prawą nogą, tak częściej niż rzadziej robił sobie przerwy. Wyklinał zbyt długie schody, łapiąc się nieraz poręczy i łapczywie zaciągając powietrze. Prawie zawył z rozpaczy, gdy odkrył na swojej głowie kilkanaście siwych włosów, ale ostatecznego ciosu nie zadały ani włosy, ani nawet wory pod oczami czy rękawiczki, które teraz na obu dłoniach musiały już sięgać przynajmniej do połowy przedramienia. Nie.
Winę za jego podłe samopoczucie w całości ponosił włos, owszem. W dodatku siwy. Ale nie ten z włosów, a ten z brody. Dopiero za jego sprawą zmusił samego siebie do postawienia sobie pewnych wymagań. Pora było zacząć ruszać dupę więcej niż od własnego gabinetu do archiwum czy biblioteki. Przestać rozpasać się błogosławioną kuchnią pani Iriny, niezależnie od tego, jak dobre ciasto stawiała na stole, bo w tym tempie dorobi się potrzeby powiększenia lub, co gorsza, rozciągnięcia ulubionych spodni. 
Dobrze, że przyszła wiosna, a większość gildyjczyków była w tamtym czasie zajęta własnymi sprawunkami. Wszelkie misje mnożyły się jak króliki, a okres oczekiwania na pomoc ze strony gildii wzrósł z tygodni do miesięcy. Wyglądało na to, że i kryminał, i intrygi, i wszelkiego rodzaju niewyjaśnione tajemnice również wróciły do życia pełną parą.
To dobrze. James lubił spokój i ciszę, jaką dawała mu ograniczona liczba gildyjczyków w budynku. Dawało mu to zdecydowanie większe pole manewru do załatwiania spraw, których normalnie nie tknąłby w zasięgu ich wzroku. Na wszelki wypadek upewnił się jednak, że nikt go nie obserwuje, gdy przetarł dłońmi materiał wełnianych spodni, które były zadziwiająco wygodne. Zazwyczaj nie ubierał się w tak luźne ubrania, a związane paski materiału wokół jego kostek zostawiały niezwykle dużo swobody. Dużo więcej niż jego standardowe garniturówki, które nawet po wyprasowaniu potrafiły kaprysić i marszczyć się od jednego złego ruchu. Podobnie luźna, długa na tyle, że jej krańce wepchnął w spodnie, nie kłopocząc się paskiem, szarawa koszula też wydawała się milsza w dotyku niż się spodziewał. Włosy zebrał w kok z tyłu głowy, żeby nie wpadały do oczu, ale zaczynał zdawać sobie sprawę, że potrzebował wizyty u fryzjera. Może następnym razem przy kąpieli zapyta Calę o podcięcie? 
W lekkim zakłopotaniu stanął przed wejściem do ogrodu, rozglądając się na boki i upewniając, że nikogo wokoło nie ma. Z dużo mniejszą pewnością siebie niż zwykle czmychnął chyłkiem między drzewa, licząc, że w razie czego ich rozłożyste gałęzie będą w stanie go przysłonić i jego mierne próby rozruszania się. 
Lekki spacer, trochę podskoków, wygibasów i wyginań się we wszystkie strony świata, które podpatrzył kiedyś tam w trakcie młodości. Z żalem zrugał sam siebie, że przez własną głupotę zaprzestał niegdyś sztuki fechtunku i jazdy konnej, które jeszcze przed może dziesięcioma laty sprawiały mu niewyobrażalną przyjemność. Z dawnej kondycji zostały tylko mrzonki, gdy łapczywie łapał powietrze, zaczerwieniony od niecodziennej dla niego dawki ruchu.
— Dzień dobry — przywitał się z lekkimi rumieńcami, próbując doprowadzić się do porządku. 
Wyciągnął nawet dłoń przed sobą w geście powitalnym, którą zaraz zabrał, przypominając sobie, ze zapocona rękawiczka przylepiła się nieprzyjemnie do zrogowaciałej, popękanej skóry i wolał do tego nie dokładać sobie jeszcze mocnego uścisku. Bał się, że krew wypłynie z zaciśniętego materiału górą i jeszcze spłynie mu po ramieniu.
Dopiero wtedy spojrzał spod rzęs na mężczyznę i faktycznie mu się przyjrzał. Zamrugał raz i drugi, próbując zmusić umysł do właściwego rejestrowania wypowiadanych przez blondyna słów. Jego bezowocne starania wydały się bez znaczenia, gdy chyży… artysta? Tak, to chyba był artysta, uśmiechnął się tak pięknie. Gdyby podsunął mu pod nos cyrograf, James pewnie podpisałby go bez czytania, więc bąknął tylko coś dla przerwania powoli ciągnącej się ciszy.
— Oczywiście, za jaką kwotę?
Jego rozmówca wydawał się tym faktem równie zaskoczony, co sam Hopecraft, sądząc po jego błysku w oczach, ale od razu odzyskał dawną, rezolutną postawę, wciskając dumnie historykowi do dłoni gotowy obrazek. 
Dopiero wtedy James miał sposobność mu się przyjrzeć. Narysowany węglem, jakieś zawijasy, coś na kształt… twarzy? Może nawet jego? Czyżby to była właśnie ta nowa, huczna sztuka współczesna? Nieco pokraczna, ale przecież sam nie szczycił się nigdy czymś więcej niż tylko wybrakowanym poczuciem estetyki. Ukradkiem rzucił spojrzenie na uśmiechniętego portrecistę. Wydawał się być pewny swego, kto wie? Może to ktoś całkowicie znany i James powinien w tym momencie dziękować na kolanach za to wiekopomne dzieło? No i nawet jeżeli nie wiedział, ile wart był sam obrazek, tak uśmiech jego twórcy w jamesowych oczach wydawał się ważyć rubiny.
— James Hopecraft, gildyjski historyk. Jeszcze nie mieliśmy ze sobą przyjemności, panie…? — spytał po cichym odchrząknięciu i dłonią odgarnął sobie włosy z czoła, które w trakcie ćwiczeń uciekły z koka. 

Od Tadeusza cd. Isidoro

𝔗
Dwójka magicznych osobistości pochylała się nad biednym chłopcem, teraz leżącym plackiem na ziemi. Isidoro padł tak jak stał, miękki błysk światła kołysał się teraz nad nim, będąc podtrzymywanym w powietrzu przez równie lekko kołyszącą się dłoń pana Rosewooda. W tym samym czasie Softmantle ukucnął, choć daleko nie miał, ku Isidoro, obślizgłym łapskiem sprawdził gorączkę, stan, jak miał nadzieję, nierozbitej głowy, jak i reakcję tęczówek na światło.
Wszystko w należytym porządku.
— Nie widział… trupa? — zapytał górujący nad nim czarodziej, poprawiając swoje okulary. Błysk stracił równowagę, opadł łukiem ku podłodze, by zatrzymać się tuż nad twarzą chłopca. Szczęśliwie przytrzymany nad nią Tadeuszowym pstryknięciem.
W innym przypadku Isidoro mógłby skończyć z osmalonym nosem. Softmantle prychnął, posłał kulę wyżej, nadał jej odpowiedniej objętości, by, prócz skupiania się nad nieprzytomnym gildyjczykiem, móc również obejrzeć dokładniej całe pomieszczenie. Promienie miękko muskały faktury i struktury, promyczki skracały się, wydłużały. Kula przypominała prędzej słońcę lub gwiazdę, niźli światło uwięzione w kulistym szkle. Nie dostosowywało się do formy, do naczynia. Walczyło z nim, chcąc choć przez chwilę poczuć wolność.
— Takiego prawdopodobnie nigdy — odpowiedział w końcu eksrektor, powstając z kucków. Powoli podszedł do ciała i do, cóż, leżącej nieopodal głowy. Przekręcił ją delikatnie na bok czubkiem idealnie wypastowanego buta. — Porządne cięcie.
— Gładkie — potwierdził jego obserwacje pan Rosewood, pokiwał głową, zerknął w lewo, zerknął w prawo.
— Patrz, nie ma nawet krwi. Gdyby to zszyć i później…
— Panie Softmantle, przepraszam za dociekliwość, ale czy pańskie żabie fizis nie wynika właśnie z eksperymentów tego rodzaju?
Żaba podskoczyła, uniosła się, zrobiła się dwa, a może i trzy razy większa. Nabrzmiały ramiona, czoło zmarszczyło się zupełnie nie po płaziemu i nawet te okrągłe poliki, których Tadeusz nienawidził pompować, uważając to za przejaw marnej zwierzęcości oraz zupełnego braku kontroli nad żabimi instynktami, nabrały w siebie powietrze. Zarechotał, zaburczał, zakumkał, brakowało tylko, by obślizgły, różowy jęzor gwałtem zdjął okulary z czyjegoś, tu konkretnego, przemądrzałego, lekko garbatego nosa.
Nosa, który najwidoczniej po Stefanie został odziedziczony.
— Panie Rosewood, pańska bezczelność jest…
— Na uniwersytecie jest wiele teorii na temat pańskiego niepowodzenia — przerwał Tadeuszowi w połowie zdania mężczyzna, uśmiechnął się. Brzydko, to też najwidoczniej przekazał mu Stefan, który swym uśmiechem ukazującym dziąsła żadnej panny czy pana nigdy nie mógł zachwycić. — Ja jestem jednak zdania, że pomyłka wynikała z pańskiej niekompet… 
— Dość! — ryknął Tadeusz, kula światła rozżarzyła się mocniej, sukna trzepnęły, krzesła zatrzeszczały. Kilka osób, które najwidoczniej zdecydowało się czym prędzej opuścić pomieszczenie, zatrzymało się w połowie kroku. Metaliczny posmak dźwięku, demonicznego ryku nadal błąkał się po ustach, po wnętrzach policzków, dzwoniło o zęby. — Panie Rosewood, nie będę tolerować żadnych pomówień, na pewno nie wtedy, gdy tuż obok nas — tu zerknął przelotnie na pozbawione głowy ciało — popełniono morderstwo. Jako przedstawiciel Gildii Kisaan Viikset wydaję panu, jako przedstawicielowi ludzkości, polecenie. Wydaję je również jako eksrektor Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego. Jako czarodziej, pomimo opuszczonego przeze mnie stanowiska, nadal wymagane jest od pana podporządkowanie się. — Rosewood zmarszczył czoło, podniósł brew jeszcze nie do końca rozumiejąc, co czeka go za moment. Okulary zjechały mu odrobinę z nosa. — Dopilnuje pan, by nikt ze znajdujących się osób w pomieszczeniu nie ważył się go opuścić. Nawet jedną stopą. Jeżeli ktoś uciekł w popłochu, proszę go czym prędzej sprowadzić z powrotem. Gdyby ktoś chciał wyjść, przywiązać do krzesła. Gdyby ktoś musiał udać się za potrzebą, cóż — teraz zerknął ku stojącym w kątach pomieszczenia wazony — nie ma innego wyboru.
Mężczyzna westchnął ciężko, uniósł dłoń. Przekręcił nadgarstek.
Drzwi zostały zaryglowane.
— Ale na początku wypuści mnie pan z nieprzytomnym!
Zamki trzasnęły ponownie.

— Turniej więc, podsumowując, jest wstrzymany, a wszyscy świadkowie zdarzenia, prócz nas, przetrzymywani są z tym nieszczęsnym ciałem i jego głową, o ile nikt go jeszcze nie posprzątał — prychnął Tadeusz, rozkładając się ciut wygodniej na krześle stojącym tuż obok leżanki Isidoro. — Że komuś chciało się kogoś mordować, ja nie rozumiem, ludzie utracili możliwość racjonalnego rozwiązywania problemów, przysięgam, idio…
Ciągnący się od dłuższego czasu monolog pana Softmantle’a przerwało skrzypnięcie drzwi oraz wtargnięcie do pomieszczenia osobistości z okularami na nosach.
— Obudził się? — Pan Rosewood przy swym wejściu zrezygnował z kurtuazyjnego przywitania się, zamiast tego w kilku susach stał już przy leżance.
— Jak widać — mruknął Tadeusz, uważnie obserwując biednego Isidoro, który, prawdopodobnie nadal będąc w szoku całym zajściem, jak i przez niedyspozycję swojego ciała, teraz rozglądał się po pomieszczeniu niby zwierzę zagonione w ślepy zaułek. W lewo, w prawo, przestraszone, spanikowane spojrzenie przeskakiwało to na żabę, to na okularnika. — Trochę dramatyzuje, ale pewnie mu to przejdzie.
— Ja nie…
— Dramatyzujesz, Isidoro. Jak każdy, komu nie udała się jego życiowa sztuczka — oświadczył Tadeusz, w tonie głosu kryło się nie znudzenie, nie pogarda, nawet nie buta, a czysty chłód. — Też dramatyzowałem.
I też miałem się nie mylić, dopowiedziała żaba już tylko we własnych myślach, choć porozumiewawcze spojrzenie pomiędzy panem Rosewoodem a nim całkowicie wystarczało, by odczytać w ciężkiej atmosferze słowa niewypowiedziane.
— Rozumiem. — Czarodziej ponownie przeniósł swe spojrzenie na D’Arienzo. — Emil Bastian Rosewood. Niezwykle miło mi was poznać. Już oficjalnie. — Skłonił się nisko i usłużnie. Okulary prawie spadły mu z nosa, prędko przytrzymał je jednak swym niezbyt prostym palcem. — Zgodnie z pańskim poleceniem, panie Softmantle, wszyscy świadkowie zdarzenia znajdują się na sali. Ciało z niej wyniesiono, wiem, gdzie się znajduje, jeżeli chciałby je pan uważniej obejrzeć. Oczywiście organizatorzy całego turnieju są już powiadomieni, a władze miejskie sprawują nadzór nad wszystkimi działaniami w tej kwestii. Rozumiecie, to jednak…
— Sprawa jest niezwykle delikatna — zakończyli z Tadeuszem wspólnie.
A mógł grać w szachy z Balthazarem i mieć święty spokój.

𝔗

Od Antaresa - Event

„Nie zapomnij o apteczce."
Antares się nie zastanawiał. Zgarnął z półki tę charakterystyczną torbę pełną podstawowych leków, zawierającą nieco bandaży i chust, za pomocą których dało się założyć prowizoryczny opatrunek. Rycerz nie sądził, by miała się przydać, ale nie chciał kłócić się z magiem i wypominać mu, że zabieranie nadmiaru sprzętu to nie jest taki dobry pomysł. Ten drugi był w tym momencie wyjątkowo pomocny, aktywnie angażował się w misję, zaś Antares nie chciał robić niczego, co zmieniłoby ten stan. Chciał, by mag się do tego przyzwyczaił – do pomagania mu, a nie ciągłego stawania okoniem przy każdym możliwym zajęciu, odmawiania każdej prośbie i okraszania każdego działania niewybrednym komentarzem.
Powód doskonałego nastroju maga był oczywiście jeden.

Od Hotaru - 光 (II)

Postanowić to jedno. Wykonać – zupełnie co innego.
Hotaru podążała domowymi korytarzami, a jej drobne stopy przesuwały się bezszelestnie po wypolerowanej, drewnianej podłodze. Dziewczyna niosła w dłoniach nieduży, wiklinowy kosz. W koszu – szmatki, pojedyncza miotełka, pudełko z woskiem pszczelim. Hotaru miała w końcu zabrać się za wypolerowanie stolika w pokoju panienki Akihime, był już na to najwyższy czas. Zajęcie, przy którym nie potrzebowała pomocy – przecież to był żaden problem, żeby usiąść i wetrzeć wosk w drewno. Siedzieć i siedzieć, trzeć i trzeć, aż blat zalśni w słońcu niczym lustro. Zajęcie, które miało zabrać dużo czasu, bo przecież trzeba było dokładnie je wykonać, nie można było zostawić ani fragmentu niedostatecznie wypolerowanego.
A więc zajęcie, które doskonale wyjaśniłoby, dlaczego Hotaru spędziła tyle czasu samotnie w pokoju Akihime.

piątek, 22 kwietnia 2022

Od Lei — Event

Mamuś,
co słychać w domu, jak się czujesz? Rita pisała o Mamy przeziębieniu, o którym jednak nie napomknęłaś w swojej wiadomości. Napisz, jak się czujesz. Jeśli mogę Ci cokolwiek posłać, również daj znać, są tu z nami medycy, a i w forcie jest kilku naukowców, chociaż podejrzewam, że Dziadek już wszystkim się zajął. Listy z Obarii dotrą do Brittlebury szybciej niż te z Tirie, jak sądzę, więc i ziołom żadna krzywda stać się nie powinna. I proszę bez wymawiania się, bez zwalania czegokolwiek na rozgadanie Rity. Bardzo dobrze, że chociaż od niej mogę się dowiedzieć, co dzieje się w domu, a ona przecież i tak teraz ma roboty po uszy, odkąd Paulowi przybyło rodzeństwa. Narzeka Mama na to, że od Wujka niczego nie można wyciągnąć, a tymczasem w ostatnim liście powiedział mi sam z siebie — naprawdę! — że ostatnio nieco pobolewa go lewa noga. Zakładam, że poprzestał na stwierdzeniu faktu i dalej ciągle pracuje całe dnie, więc może chociaż Dziadek by mógł coś spróbować spojrzeć, poradzić? Wiesz, Mamuś, to ta noga, którą złamał złamał dwa lata temu podczas przycinania wierzby (mam nadzieję, że nie korzysta już z tamtej drabiny?). Jeśli na wiosnę znowu trzeba będzie robić porządki w sadzie, Hektor przyjdzie pomóc, już pisałam do niego w tej sprawie.

czwartek, 21 kwietnia 2022

Od Małgorzaty – Postscriptum

Papier czysty, równo złożony na czworo. Pismo staranne, wyraźne. List napisany piórem. Data: 7 listopada. Skrytka III.

Szelma,
ładne rzeczy, ja obserwuję tych skurwieli od dwóch tygodni, a ty się opierdalasz.
Dostałem wiadomość od Modrej, będę na ciebie czekać. Daj mi znać do 1, gdy już gdzieś usadzisz dupę. Przekażę ci wszystko, gdy się spotkamy.
Usycham z tęsknoty.
H.

środa, 20 kwietnia 2022

Od Narcissy – Event

— Słyszałam, że masz kontakty w mieście.
Powiedzieć, że Adonis został wzięty z zaskoczenia, było, delikatnie rzecz ujmując, niedopowiedzeniem. Drobne ciało pojawiło się ni stąd ni zowąd i równie nagle postanowiło wybić go z utartego rytmu wyznaczonego przez strzelające w kominku ognisko. Praktycznie podskoczył w miejscu, zagubił się głębiej w powoli rozkładającym się fotelu i zaszczycił ją swoim czarnym, bardzo rozsierdzonym spojrzeniem.
— Przyprawisz mnie któregoś dnia o zawał. 
Mężczyzna bardzo pragnął zamanifestować wewnętrzną urazę, którą sprawiła mu Narcissa swoim niewybaczalnym wybrykiem, straszenia starego medyka, który pragnął jedynie spędzić resztę wieczoru w ciszy i spokoju, kontemplując coś, co najwidoczniej swoim znaczeniem przeważało nad losem gildyjnego mistrza i najprawdopodobniej miało dość wiele wspólnego z kształtem pewnych bioder. Prawdopodobnie nie była jedyną osobą, która obowiązkami, starała się przykryć fakt istnienia grupy osób, które będąc w progach organizacji od stosunkowo krótkiego czasu, zdołały wprowadzić w jej szeregach niemałe poruszenie i zagęścić atmosferę w pomieszczeniu samym przelotnym spojrzeniem. Ani trochę nie była to jej broszka, ni nie znajdowało się to w zakresie jej zmartwień i obowiązków, a jednak zdarzało jej się zastanowić głębiej w poszukiwaniu momentu, kiedy gildia ze struktury mającej na celu głównie zażegnanie problemu katastrof, nagle stała się biurem matrymonialnym dla skrzywionych społecznie wyrzutków. 
— Aż tak źle u ciebie z kondycją? — odpowiedziała, siadając niezobowiązująco na podłokietniku fotela, co spotkało się z niezwykle obruszonym prychnięciem ze strony Adonisa, którego kolejne działania Narcissy zdecydowanie coraz bardziej podburzały i pogłębiały bruzdę na jego czole. Odsunął się na fotelu w trzech, drobnych drgnięciach, wyjątkowo spoglądając na kobietę z dołu i niedowierzając w jej bezczelność. Nie dziwiła mu się, jak raz zdarzyło mu się zamknąć mordę i pomyśleć nad czymś dłużej, niż dwie sekundy, a ona bez skrupułów przerwała jego niespotykany jak dotąd ciąg myślowy.
— Dobra, nie przeciągaj, tylko gadaj, czego chcesz.
— Kojarzysz profesora Lupina? — Kobieta oparła własny łokieć o zagłówek fotela, przyglądając się, jak wszelkie kołowrotki, przerzutnie i śruby, zaczęły pracować w tym biednym, drobnym, Adonisowym móżdżku. Bez skutku, mężczyzna pokręcił jedynie głową, a Narcissa westchnęła ciężko. — Nie ważne. Jakiś tam doktór od tej całej sprawy ze śniegiem. Zgłosił się z problemem.
— I znowu padło na ciebie?
— Powinnam chyba mniej kręcić się po budynku. Mniejsza. Potrzebuję kogoś, kto zna się na obcych językach. Ewentualnie kogoś od symboli. — Podniesiona brew Adonisa poprosiła ją o dalsze wytłumaczenie, a ona z westchnięciem, a może nawet zrezygnowanym jęknięciem, wytargała z kieszeni równo złożoną kartkę. Adonis przyjrzał się jej i jej treści przez chwilę, może dwie, cały czas marszcząc się niemiłosiernie. — Sprawa na wczoraj. Chłopak notorycznie znajduje te liściki, musimy się dowiedzieć, czy nic mu nie grozi.
— Przykro mi, nie pomogę. 
— Nie znasz nikogo, kto mógłby coś mi doradzić? — spytała, unosząc dłonie, gdy mężczyzna dźwignął się ciężko z fotela, na jego własne szczęście, w jednym podciągnięciu. Wyprostował się, strzelił karkiem, łopatkami i z jęknięciem poprawił uchwyt na lasce, po czym zerknął na nią, przelotnie, przez ramię.
— Oczywiście, że znam.
— I?
— I ci nie pomogę?
— Myślę, że jesteś mi to winien, po ostatnim epizodzie przed śniadaniem. — Targnęła się na nogi i zastąpiła mu drogę, co przyjął z niezwykłym rozżaleniem i pokręceniem głowy. — Trzy dni leżałam przeziębiona przez ten pierdolony strumyczek. Adonis, jedziemy na tym samym wagoniku, nie rób z siebie wielce pana uciśnionego tylko dlatego, że baba dała ci kosza. 
— Nikt mi… Eh... Dobrze, masz szczęście, że wybieram się dzisiaj do miasta. Spróbuję kogoś znaleźć.
Kobieta z wyjątkowym zadowoleniem odwróciła się na pięcie i popędziła w celu zdobycia kolejnego kubka herbaty, bo wciąż czuła czające się w kościach choróbsko i nie miała zamiaru więcej nadwyrężać organizmu, przebywając gdziekolwiek indziej, niż pod grubym kocem, który wytargała z potężnej komody stojącej na końcu korytarza. Był mięsisty, bardzo włochaty i co prawda w obrzydliwym, wypranym, oberżynowym kolorze, ale samej Narcissi to nie przeszkadzało, zważając na to, że mogła w spokoju się pod nim wypocić. 
Adonis zatrzymał ją jeszcze na dosłownie ułamek sekundy i chociaż zwróciła na niego całą swoją, wyjątkowo cenną, uwagę, tak straciła ją w mgnieniu oka, gdy tylko zapytał ją o Khardiasa i jego położenie. Przynajmniej poznała zmartwienie na jego czole i dojrzała w jego oczach współczucie, tak rzadki widok w połączeniu z męską fizjognomią. Nie odpowiedziała, jedynie pokręciła głową, on w kontraście przytaknął i mruknął coś pod nosem, a następnie wyminął ją żwawym ruchem, zarzucając na ramiona płaszcz i występując z pomieszczenia tempem godnym nadchodzącej burzy. Przypominał ją okrutnie, wiecznie wzburzony i szary, a wstępujący na najbłękitniejsze z niebios, zasłaniający tysiące ze słońc, a jednak niknący przy ich wielkości. Narcissa zastanowiła się chwilę, jak by to było, być na chwilę panem Nykvistem, a następnie sposępniała, bo nigdy nie chciałaby się nieszczęśliwie zakochać, otuliła się mocniej ramionami i ostatecznie popędziła do kuchni, nie chcąc więcej rozgrzebywać męskich ran, szczególnie za jego plecami. 
Wolałaby zdecydowanie być na misji, niż w tej dziwnej fortecy, chroniona przez mury, zmuszona wysłuchiwać jęków i pogaduszek między obecnymi gildyjczykami, plotek na temat śniegu, niespokojnych szeptów o mistrzu, nawet jeśli na początku była pierwszą, która rzucała się na wszelkie ochłapy informacji, które padły na jego temat. Była już trochę zmęczona i zdecydowanie nasycona coraz to nowszymi insynuacjami na jego temat. Poddała się chyba po podejrzeniu, że rozszarpały go zmutowane kozły mieszkające przy szczytach, a może i przy narracji, jakoby miał po prostu porzucić organizację i liczyć, żę Ignatius nie ugnie się pod ciężarem obowiązków [a nie ugnie, to zdecydowanie dostrzegała w jego, już nie tak chłopięcym, ciele]. Szczerozłota łuna rozlewała się aksamitnie po ciemnym blacie, gdy słoneczne języki stawiały susy pomiędzy drobnymi liśćmi dopiero co odradzającej się jabłonki i wpadały w całym tym rozgardiaszu na słoik miodu, z którego czerpała miodulką. Nie była największą miłośniczką pszczelego syropu, jednak gdy szarpiący gardłem ból wzywał, nie mogła się powstrzymać, przypominając sobie wszelkie okazje, kiedy matka szykowała jej, czy rodzeństwu, herbaty, czy mleka z miodem. Ulepek, na który się wzdrygała, a jednak powracała do wszystkich wspomnień z tą przeokropną słodyczą związanych, z niezwykłą czułością i tęsknotą, jakby były najpiękniejszym odzwierciedleniem lat młodości. Przypominała sobie Apollinairego, który za miodem przepadał i podkradał jego zapasy, a nawet i trzymał zawsze gdzieś zapasowy słoik wraz z miodulą, a gdy tylko myśl o jej złotym chłopcu się pojawiała, zapijała je wrzątkiem, nie chcąc przypomnieć sobie o zdrajcy, który przecież dalej stąpał po tej ziemi i grał jej na nosie każdym wspomnieniem zaklętym w skórze, zapachu i dźwiękach. Podskakiwała w miejscu, gdy słyszała rzężenie skrzypiec, gdy ktoś wspominał o kaligrafii, czy po prostu, gdy czuła aromat drożdżowych bułek, które uwielbiał. 
Nigdy nie miała zrozumieć braterskich pobudek i zdawała sobie z tego sprawę, dlatego porzuciła ten problem już dawno, bez zamiaru powrotu i ponownego rozdrapywania dopiero co zaleczonych blizn. 
Z wyjątkowym zdziwieniem przyjęła informację, że już następnego wieczora ma ją czekać spotkanie z kimś, kto rzekomo na szyfrach, obcych pismach i symbolikach znał się jak mało kto i zaczęła mocno zastanawiać się, jak mogłaby ten gest Adonisowi wynagrodzić, nawet jeśli to jego usługa miała być przeprosinami za poprzedni incydent. Z Nykvistem mogła przecież wpaść w nieskończony ciąg podziękowań i odpracowywania, uważała to za wyjątkową formę rozrywki, zważając na jego dotychczasową niechęć do nawiązywania współpracy. 
Z równie ogromnym zdziwieniem przyjęła w progi swojego pokoju krępą kobietę z krótko przyciętymi, białymi włosami i ogromnymi, jasnymi okularami, które cudem trzymały się na jej guziczkowatym nosie. Odbarwiona gdzieniegdzie, ciemna skóra, odcieniem schodząca o kilka tonów niżej, niż ta nikolaiowa, połyskiwała złotem podobnym do miodu, a Narcissa stwierdziła, że swoją obecnością zaszczycić ją musiała sama bogini. Gotowa była już nawet, żeby przedstawiła się jako wcielenie Erishii, imię jej jednak nigdy nie padło, zamiast tego podała się za Soleil, która miała pomóc szanownej pani Aigis z pewną zagadką. Przytaknęła, zaprosiła ją do stołu i przedstawiła kilka z karteczek, które otrzymała od pana Lupina. 
Gdy Soleil przyglądnęła się dokładniej koślawym znakom, które wypisane były albo piórem albo łatwo rozcierającym się grafitem, wybuchnęła śmiechem, takim płynącym prosto z przepony, który bardzo trudno powstrzymać i należy pozwolić, by samemu się wyciszył. Trwało to chwilę, może dwie, w przeciągu których pochorowana Narcissa zdołała nalać sobie kolejny kubek herbaty i zaproponować go kobiecie, co zbyła niedbałym ruchem ramienia i dalszym chichotaniem, tym razem w akompaniamencie uderzania dłonią o szerokie udo. 
— Przepraszam, przepraszam, moja droga — wyduszała z siebie między parsknięciami — po prostu, po prostu to są listy miłosne! — ryknęła na cały pokój, aż chyba wyższymi piętrami zatrząsnęło, a Narcissa mogła jedynie przyglądać jej się jak osobie niespełna rozumu, czy powoli tracącej poczytalność. — O cholera, tego jeszcze nie widziałam! Kurwa, Stormey się ubawi po pachy. Listy miłosne.
— Ale od kogo?! I dlaczego?
— Od skrzata domowego! Ja się posikam — wyrzężała, wbijając swój długi paznokieć w jedną z karteluszek, której to jednak zapiski dużo Narcissi nie mówiły. — Tu pisze, że pan Lupin ma, cytat, uwaga “skórę miękką jak gekoni brzuszek i oczy przekrwione jak dorodne buraki”, ja się popłaczę. “Zasadziłam panu konwalie w ogrodzie, przepraszam, nie wiedziałam, że ma pan alergię!”. “Przepraszam za spalenie pańskich gatek, ja chciałam tylko posprzątać, nie wiedziałam, że ta świeczka tam leży!”. Och bogowie, skrzaty są zawsze takie przeurocze. To tyle, nie ma się o co martwić, to wszystko to prośby o zauważenie i wyjście na spacer “do ogrodu na żaby, bo organizują wyścigi ze ślimakami”. Kocham skrzaty, no kocham!
Parskała coraz ciszej powoli wstając i najwyraźniej się zbierając, co Narcissi nieszczególnie się spodobało.
— To tyle? Nic więcej? Żadnych gróźb, ukrytych skarbów, ważnych wieści?
— Kochana, wiem, co czytam. Nic poza tym, że skrzacisko domowe chce się przespać z panem Lupinem. 
— I co mam z tym zrobić?
— A to mój problem? 
— No w sumie…
— Mogę powiedzieć tyle, sami nic nie zrobicie, jak skrzat się wprowadzi, to po ptokach. Pan Lupin musi się serdecznie pożegnać z badaniami, jeśli chce zaznać spokoju, ewentualnie dać kosza skrzacikowi, a to się nigdy dobrze nie kończy. I nie wierzcie w żadne zabobony, sypanie solą, czy okadzanie budynku nie pomoże, to nie demon, a skrzat. A i tobie też się nie radzę w to wtrącać, bo jeszcze się na tobie uwezmą. 
— I to tyle?
— To tyle, ciao piękna!
— Nie, stój, bogowie, naprawdę nie możemy nic zrobić?
Soleil zastanowiła się chwilę, bujając biodrami w tylko sobie znanym rytmie, a koniec końców wzruszyła ramionami. 
— Zawsze możemy jej coś odpisać.
— Cokolwiek. Błagam.
Wieczór spędziła na rozważaniach, jak przekazać panu Lupinowi, że w treści karteczki, którą zgniatała właśnie w dłoniach jest informacja, że szanowny profesor bardzo docenia uczucia drogiego skrzata domowego i z chęcią gościć będzie go dalej, jako towarzysza, jedynie za prośbą ścierania kurzy i nie zaczepiania go więcej drobnymi liścikami, nawet jeśli sprawiły mu one dużo uciechy. Zastanawiała się również, ile tak właściwie Lupinowi mogła z wszelkich zapoznanych dzisiaj faktów przekazać, aż w końcu stwierdziła, że swoje odbębniła, dowiadując się, skąd listy się biorą, a przecież o tyle chodziło i jest już zdecydowanie zbyt chora, żeby przejmować się losem jakiegoś tam doktora z Koziej Wólki.
Poszła więc spać, a następnego ranka podziękowała Adonisowi specjalnie uchowaną przed łapczywym wzrokiem gildyjczyków, bułeczką maślaną. Jeszcze ciepłą, co najlepsze.  

Od Mattii - Event

Jako astrolog Mattia ostrożnie podchodził do wszelkich zapewnień o tym, że ta czy inna rzecz przynosi szczęście. Zdarzało mu się wrzucić monetę do fontanny, zdarzało mu się życzyć komuś połamania nóg, jednak nie przywiązywał do tego wagi, nie wierzył w skuteczność, a każde tego typu zaklinanie rzeczywistości traktował jako niewiele znaczącą zabawę. Żeby komuś naprawdę się szczęściło – trzeba było magii. Potężnej, złożonej, często niedostępnej śmiertelnikom. Bo jak utkać czar zdolny zakrzywić rzeczywistość wokół danej osoby tak mocno, by miała szczęście? By wypadki toczyły się najlepszym możliwym torem. Jednak czy każdy wybór i każde zdarzenie, które w danym momencie wydawało się dobre i szczęśliwe, prowadziło w ostateczności tą najlepszą ścieżką? Jak daleko w przyszłość musiałoby sięgać takie zaklęcie? Jak podjąć wybór – ile nieszczęścia dopuścić teraz, by potem zaowocowało większym szczęściem?
Mattia widział, jak jego brat stara się dokonać czegoś podobnego, i jak wiele pracy i rozmyślań to od niego wymaga; jak Isidoro spędza długie godziny wpatrując się w karty tarota albo próbując dostrzec każdy możliwy bieg wypadków w szklanej kuli. I całą tę pracę miałoby wykonać zaklęcie? Pogłaskanie kolorowej owcy miało się równać czemuś takiemu? Wolne żarty.

wtorek, 19 kwietnia 2022

Od Calithy

Miotała się to w jedną, to w drugą stronę, szukając sobie zajęcia. Jamesa akurat wywiało wraz z Billy`m do jakiegoś znajomego lekarza, większość gildyjczyków po powrocie z Obarii była dużo bardziej zainteresowana odpoczynkiem niż figlami z niemożebnie znudzoną fałszerką, a i nawet kury pozbawione opieki chłopca nie chciały uciekać przed jej groźnym tupnięciami. Doszło nawet do tego, że samodzielnie uprzątnęła stajnię. Ona! A przecież ostatni raz wiosenne porządki uprawiała jeszcze, zanim zdążyła w ogóle zdobyć własne imię! I nigdy później!
Taka plama na honorze, że aż się tego wstydziła. Złamała w końcu nienaganny rekord odmowy uczestnictwa w tym durnym tańcu zwyczajów, uprawianym wyłącznie w celu podrasowywania własnego ego. A, co by nie było, doskonale wiedziała, że ona niczego podrasowywać sobie nie musi. Ani wyglądu, ani charakteru, własnej egocentryczności już tym bardziej.
W rezultacie tak sobie klęła jak szewc pod nosem, najpierw przy przewracaniu siania, później przy wynoszeniu łajna, potem znowu przy zamiataniu całego pobojowiska, żeby ostatecznie nawet kurze pościągać. Jeżeli za to nie dostanie orderu dobrego pomocnika od Martusi albo przynajmniej miłego klepania po głowie, to normalnie zamierzała się na pół świata i więcej obrazić.
Jak już pracować, to wyłącznie dla nagrody!
W takiej nudzie mogła wytrzymać minuty. Kwadranse. Godziny. Ale wraz z nadejściem wieczora budziła się w niej aura markotnej północnicy, którą przegoniono z ulubionego pola. Słońce powoli zaczęło chylić się za horyzontem, nic jednak nie zapowiadało rozwiania pochmurnej, smętnej atmosfery szukania swojego własne kąta.
I wtedy, jak grom z jasnego nieba, zalągł się w niej pomysł. Przeokropny, przeokrutny, który uwzględniał większość kotów gildyjskich, sporą dawkę wyciągu oktarynowego, dwa litry wódki z cytryną, którą podkradła kochanej Irince z kuchni i pantalony Marty, za to jakże pasjonujący! Policzyła kilkukrotnie, sprawdzając czy na pewno potrzebuje aż tyle kociego futra i już miała odmawiać w myślach modlitwę, żeby Cervan z Ignasiem jej później za golenie ich pociech nie wyjebali z gildii na zbity pysk, ale!
— Mefiuś! — krzyknęła, skacząc do przodu i próbując rzucić się mocnym uściskiem na przechodzącego obok drzwi stajni wampira. — Bożyszcze ty moje!
Nic z tego, mężczyzna odsunął się o idealny, malutki kroczek, na tyle, żeby potknęła się o własne stopy i mało nie wyrżnęła w ziemię, ale nawet chłopa nie dotknęła.
— Dobrze, dobrze, lubię niedostępnych. Nie masz ty kiego czegoś dla mnie do roboty, no? Bo ja zaraz to z nudów rozrabiać zacznę i jeszcze każą ci po mnie posprzątać. — Wydęła teatralnie usta i otrzepała się z resztek siana, które przylgnęło do jej spodni.

Od Mefistofelesa cd. Aries


— Mefistofelesie, na miłości boskie.
— Tadeuszu, wybacz, ale z religiami nigdy nie było mi po drodze. Jak sądzę, tobie jako człowi… — Mefistofeles zawahał się, zmarszczył i tak już pomarszczone czoło. Westchnął, przestąpił z nogi na nogę. — Żabie nauki również. Jestem więc szczerze zdziwiony, że powołujesz się na…
— Mefistofelesie! — żaba zarechotała ponownie, uniosła się ze swojego nad wyraz wygodnego fotela, który do gildyjnej lecznicy trafił wcale nie przypadkiem; bowiem uprzykrzający się gildyjczykom eksrektor narzekający na swój żabi zad nikomu nie był w smak i czym prędzej należało mu zapewnić odpowiedni fotel, by ten ucichł chociaż w tej jednej sprawie raz na zawsze. — Nie o religiach tu się toczy rozmowa, zresztą, wyobraź sobie, że i ludzie uczeni potrafią poszukiwać wsparcia pod, powiedzmy, postacią Asaima. — Mefistofeles prychnął głośno, trochę prześmiewczo, trochę z politowaniem, doskonale przecież wiedząc, że poszukiwanie wsparcia w postaciach bogów zazwyczaj miało nadzwyczaj polityczne konotacje. — Wracając…
— Tadeuszu, powtórzę się, przykro mi, ale błony lotnej flederów nie ma stanie i podejrzewam, że dopóki nie zawiążemy kontraktu z jakimś łowcą stworzeń powszechnie uznawanych za potworne — tu dreszcz przemknął się po wampirzym kręgosłupie, Mefistofeles jednak zbytnio się nie przejął i zamiast tego w szerokim uśmiechu pokazał ostre kły — to nigdy się ich nie doczekamy. Jednakże, z tego co mi wiadomo, odpowiednim zamiennikiem do maści mogą okazać się jednak płatki zimejki, jeżeli chcesz, mogę skonsultować się z Martą i zapytać, czy mamy owe na sta…
Odpowiedziało mu głośne trzaśnięcie drzwi, wyjątkowo ekscesywne, jakoby mające podkreślić irytację pana Softmantle’a całym dniem. Wampir wzruszył ramionami, zdążywszy już się przyzwyczaić do wybryków Tadeusza wynikających z kompletnego braku cierpliwości oraz nadętości żaby, po czym, stwierdziwszy, że i on może przecież korzystać z dobroci gildyjnej lecznicy, dumnie zasiadł na wygodnym fotelu. Przerzucił nogę przez nogę, pochylił się trochę nad biurkiem, chcąc podkreślić wagę całego obrazka splótł nawet długie palce na uniesionym lekko kolanie. I wyjątkowo się nie garbił.
Przejrzał rozrzucone przez Tadeusza dokumenty. Wyjrzał przez okno. Uzupełnił stan maści, lekarstw, sprawdził obecność bandaży, zerknął także do ukrytych w słoikach pijawek, upewniając się, że jeszcze do czegoś się nadają. Tu podszedł, tam się zatrzymał, tu zerknął, tam spojrzał, może i ciesząc się, że w gabinecie nie ma ruchu – oznaczało to w końcu, że każdy jest zdrowy, że wszyscy cieszą się doskonale funkcjonującymi ciałami i nikt, ale to nikt nie odczuwa bólu.
Nagły swąd krwi połaskotał nos, Mefistofeles kichnął. Nim usłyszał pukanie, już wiedział, nim otworzono drzwi, przemieniwszy się wcześniej w mgłę, zasiadł elegancko do biurka, oczekując i w myślach przeklinając, że a i owszem, wykrakał. O krukach wspominając, Baltazara i Archibalda nie widział od dwóch dni. Prawdopodobnie towarzyszyli Billy’emu.
Krwawiącą ręka gildyjnej kartografki wyglądała wyjątkowo smacznie, Mefistofeles jednak od dawien dawna nie był głodnym. Wziąwszy delikatnie jej dłoń w swoją, nawet się nie wzdrygnął. Westchnął ciężko, prosto z martwych płuc, pozbywając się z ciała całego powietrza.
— Będzie do szycia — mruknął i do siebie, i do niej. Kątem oka zahaczył o leżące w kącie psisko. — Rozumiem, że prowodyr całej sytuacji jest niezwykle zawstydzony?
Shio burknęła cichutko, pisnęła i machnęła ogonem. Mefistofeles uśmiechnął się z zaciśniętymi ustami, pokręcił głową. Podszedł do jednej z półek, wyciągnął narzędzia.
— Spokojnie. Do wesela się zagoi, a do tego nawet i wesele potrzebne nie będzie — oświadczył wesoło, siadając przy Aries. — Wystarczą tylko — zmrużył oczy, przyjrzał się lepiej ranie — obstawiam, trzy tygodnie. Dwa, jeżeli rany goją się na tobie jak na psach. Trzydzieści minut, może godzinkę, jeżeli byłabyś mną, ale obawiam się, że w takiej sytuacji nigdy byś się tu nie pojawiła.

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Od Jamesa, CD. Apolonii

Tw: Samookaleczanie. Epizody maniakalne.

Ostatni list przyszedł z wystarczająco długim opóźnieniem, że nie zdecydował się nawet odpisać. Cierpliwie czekał, pokrzepiony polepszającą się pogodą, pierwszymi zalążkami kwiatów, które stopniowo wyrastały na gildyjskim dziedzińcu i dał się nawet pochłonąć przyjemnemu wirowi pracy. Pani Kukume okazała się znać już w sposób wystarczająco podstawy pisania i czytania, żeby bez większych przeszkód pomagać mu w dodatkowych sprawunkach. Znacznie ułatwiło to ich współpracę w oparciu o naukę pani Marty i Billy`ego. James teoretycznie był profesorem, w praktyce do tej pory uczył przede wszystkim studentów i z rzadka udzielał korepetycji, nawet jego własne dzieci raczej nie potrzebowały od niego pomocy. Zwykle miał do czynienia z umysłami już przygotowanymi na szerzej pojętą wiedzę niż czytelna kaligrafia, ale nowe doświadczenie przyjął z pokorą i uśmiechem.
Tym bardziej, że obu jego uczniom zależało, chociaż w nieco inny sposób. 
Zadrżał, spoglądając na dzielnie wypełniającą zapiski panią Martę. Za każdym razem, gdy pojawiała się w jego polu widzenia, wspominał ich niedoszłą rozmowę przy wspólnej przepierce ubrań, odnośnie Jamesa wychodzącego spiesznie z czyjejś sypialni z rumieńcami na twarzy. Zdecydowanie była to konwersacja, której nie chciał powtarzać, a dobre samopoczucie kobiety i jej szelmowski uśmiech wyraźnie wskazywał, że tylko czaiła się na okazję, żeby znowu złapać go za słabe serce.
Nigdy więcej.  
Tym razem pani Kukume została wysłana do wypełnienia jakichś obowiązków jako gildyjski posłaniec, więc samodzielnie pilnował nauki alfabetu, który dzielnie ćwiczyła kobieta. 
No i był jeszcze Billy. Nieco mniej zainteresowany pisaniem liter. James nie bardzo wiedział, co może zrobić z chłopcem, którego problemy leżały ewidentnie poza sferą możliwą do wybadania przez normalną jednostkę. Potrzebował specjalisty i to najlepiej takiego, który radził sobie z dziećmi. Bądź co bądź, Hopecraft zauważał coraz częściej, że w jednych momentach chłopiec bywa szczególnie infantylny, żeby w innych się zapatrzeć i udawać dorosłego. Każdy przeskok między jedną a drugą stroną monety czynił go marudnym. Kąśliwym. Miejscami nawet autogresywny, gdy miewał szczególnie mocne ataki, w czasie których James albo Cala musieli go przytrzymywać blisko siebie, rozciągając jego ręce na boki. Drapał siebie do krwi, skubał i podważał paznokcie, rwał włosy z głowy, uderzał ciałem o meble, celowo, wielokrotnie. A gdy taki epizod mijał, niezależnie, czy był on oparty na bólu, czy na nerwowości, czy na opryskliwości, Billy za każdym razem rozłamywał się na milion kawałków i kolejne godziny spędzał na płakaniu, aż męczył się na tyle, żeby zapaść w zbyt długi, niespokojny sen. Nieraz nawet następnego dnia nie byli w stanie go dobudzić. 
A specjalistów do takich problemów w gildii niestety brakowało. Zresztą, w Nalaesi też brakowało, bo nawet szerokie kontakty Jamesa spotykały się raczej z lichą empatią. 
Mówiąc o chłopcu…
— Gdzie zniknął Bil… — zaczął formułować swoje pytanie w stronę pani Marty, która podniosła głowę, rozglądając się na boki. Zanim zdążyła otworzyć usta, James poczuł pociągnięcie rękawa swojej koszuli.
Odwrócił głowę na bok, przyglądając się stojącego obok chłopcu. Wiedział, że znowu zniknął, pojawił się gdzieś indziej i wrócił. Ostatnio robił to coraz częściej, jakby sprawdzając czy na pewno może z powrotem się znaleźć czy to przy Jamesie, czy to przy Cali i chodził za nimi jak kaczątko za matką.
Mężczyzna ostrożnie podniósł rękę i powolnym ruchem potargał włosy dziecka. 
— Znudziłeś się pisaniem? — spytał łagodnie, łapiąc go później za rękę i odciągając od koszuli. Nie puścił jednak, doskonale wiedząc, że socjalizowanie dobrego kontaktu fizycznego z Billy`m, może wyjść mu tylko na dobre. No i niezbyt dobrze wiedział, czy chłopiec zniósłby w ogóle, nawet najłagodniejsze, odtrącenie.
— Wracają — odpowiedział niemrawo, wpatrzony w jakiś punkt na ścianie.
James naprawdę chciałby wiedzieć, co jest w nim tak interesując…
— Wracają? — dopytał, unosząc jedną brew ku górze.
Chłopiec skinął głową i puścił jego rękę, spoglądając kątem oka na zostawiony przez niego wcześniej stos papierów i kolorowych kredek. Dosyć szybko uciekł wzrokiem, jakby nie chcąc się przyznać.
— Wrócili — wyszeptał i miał już chyba znowu zniknąć, ale mężczyzna chwycił go za rękę ponownie i zaprowadził do stolika.
— Skoro dopiero wrócili, to mogą jeszcze chwilę poczekać — mruknął, ale skinął głową na panią Martę, która dygnęła dziarsko, zabrała ze sobą materiały i poleciała na spotkanie gildyjczykom. 
James został z chłopcem. Trzeba w końcu ponosić odpowiedzialność za to, co się oswaja, a nie wątpił, że każdy z wracających z wyprawy gildyjczyków ma kogoś bardziej bliskiego niż sam Hopecraft, żeby ich należycie ponownie w gildii powitać. Ewentualnie, gdyby do porządnego powitania nie doszło, po prostu zmyłby głowę panu Asparsie za ponowne męczenie serca Poli.

Od Sophie - Event

Bicykl został zmodyfikowany po raz kolejny. Sophie nie liczyła już, jak długo pracowała wraz z braćmi Benes, nie liczyła też już, jak długo pomagał im Isidoro. Do projektu przelotnie dołączały się też inne osoby – rzecz jasna Antares zachował swoje stanowisko pierwszego testera. Rycerz był jedynym człowiekiem, którego Sophie nie bała się wpakować na nie do końca bezpieczny pojazd, zaś ten brak strachu wynikał z całkowitej pewności, że mężczyzna poradzi sobie w każdych warunkach. Nawet, gdyby bicykl wyleciał w powietrze.
Na tym etapie pracy bicykl na szczęście nie groził już wyleceniem w powietrze. Na dobrą sprawę naukowcy skupiali się już bardziej na uczynieniu podróżowania tym środkiem transportu wygodnym, nie zaś skutecznym. Koła przebiegały gładko nawet po nierównym terenie, kierownica płynnie skręcała, siodełko przystosowano tak, by było wygodne dla każdego i dłuższe przejażdżki nie kończyły się obitą kością ogonową. Na prośbę Sophie bracia dodali osłonę na łańcuch, dzięki czemu kobieta nie musiała rezygnować z długich spódnic, gdy chciała pojeździć sobie bicyklem, zaś postępujące roztopy sprawiły, że opracowano również błotnik.
Zaraz potem powstał pomysł, by do bicykla dołożyć też koszyk z przodu – dzięki temu Lumi przestał panikować, gdy Antares odjeżdżał gdzieś bicyklem, tylko dawał się zapakować do przedniego koszyka i z zaciekawieniem obserwował świat z jego wnętrza. I gdy powstał już koszyk z przodu, to dlaczego nie dodać do tego jeszcze juków z tyłu – zupełnie analogicznych do tych, jakie przytraczano do końskiego siodła. I tak bicykl stawał się powoli coraz bardziej użytecznym środkiem transportu, zaś Sophie korzystała z niego o wiele częściej, niż musiała. Wszystko po to, by testować jego przydatność, prawda?

Od Nalanisa

Budynki Gildii mi się nie podobały. Stajnia również. A ogród tym bardziej.
Nie wiem, kto go projektował, że to tak wygląda, ale, umówmy się, sam zrobiłbym to lepiej, podobnej klęski dawno nie widziałem. Nie dziwi mnie zresztą, że mają tu taki burdel, szefostwo, o ile mi wiadomo, nie zadało sobie trudu, by zatrudnić ogrodnika. Bo i po co troszczyć się o wizytówkę całego obiektu? Wiadomo, roślinki na wiosnę i tak same zakwitną.
Gdy się dowiedziałem, że mają tu ogród, na wiele się nie nastawiałem (przypomnę, że jesteśmy w Pcimiu Dolnym, na zapleczu świata, owce tu hodują), ale to, co tu ujrzałem, powiem tyle: skandal. Kwiatki półżywe, a w zasadzie nie kwiatki, a jakieś wiechcie pretensjonalne, rabatki zarośnięte i krzywe, byle jakie zupełnie, drzewa powyginane w cały świat, mówię wam, obrazek ordynarny, niepiękny, kompletnie niepoetycki. Ale to, rzecz jasna, nie wszystko. To nie tak, że zniechęciłem się od razu, że przyszedłem, spojrzałem, załamałem ręce, odszedłem. Powiedziałem sobie: no dobrze, Nalanisie, daj mu szansę, idź na spacer, wejdź głębiej, może potem jest lepiej. Ruszyłem więc pierwszą lepszą alejką, średnio zadbaną, bym powiedział. Idę-idę, a tam ławeczki niepomalowane, zarośnięte mleczem tak, że usiąść się nie da. Nie zrażam się, skręcam w boczną ścieżkę, patrzę: niepoprzycinane krzewy, wyrośnięte i jakieś brzydkie po prostu. Jakby mi dali nożyce, to kto wie, może podjąłbym się artystycznego przycięcia paru tych krzaczków, strzeliłbym im takiego łabędzia, że cała wiocha gadałaby tylko o nim, no ale to by mi Kerwan musiał zapłacić ekstra, nikt mu za darmo robić w takich warunkach nie będzie, a artysta mojego formatu to już w ogóle. 
Przysiadłem sobie na ławeczce, ale nie od razu, przyjrzałem się jej najpierw dokładnie, bo szkoda płaszcza. Rozejrzałem się trochę, popatrzyłem tu, popatrzyłem tam, westchnąłem dramatycznie, tak, wiecie, jak robią malarze. Co mogę powiedzieć? Pogoda pod psem, ciemno i wietrznie, niby późna wiosna, a mokro jak cholera, deszcz całą noc lał. Wokół, oczywiście, cisza, ani żywej duszy, ptaszki się pochowały, świerszcze nie grały, owady nie latały, bo zimno i piździ, po prostu uwiąd, martwota, stagnacja. Do poważnej pracy twórczej mnie to nie usposabiało, na nic ochoty nie miałem, na spacer poszedłem ot, z nudy, by się poruszać. 
Siedziałem bez celu, dla samego siedzenia, grzebiąc w ziemi obcasem. Zakurzyłem sobie przez to czubek buta, mojego szytego na miarę buta z cielęcej skóry, zirytowałem się więc na szefostwo tego kurnika, że uczyniło to miejsce tak mało zajmującym, że przebywając w nim, byłem zmuszony bawić się piachem, by urozmaicić sobie czas.
Nie spędziłbym tam zapewne ani chwili dłużej, gdyby nie to, że na sąsiedniej ścieżce usłyszałem czyjeś kroki, chwilę potem między pniami drzew mignęła mi czyjaś sylwetka. Zobaczyłem, że jakiś blondwłosy facet zatrzymał się nagle w bardziej osłoniętym miejscu, wśród wyjątkowo wyrośniętych drzew. Wyglądał, jakby nie chciał być w tym momencie podglądany, przesunąłem się więc na drugi koniec ławki, by lepiej widzieć.
Blondyn postał trochę w miejscu, rozejrzał się na boki, potem zaczął się rozciągać i wyginać, wolno, bez przekonania, z jakąś niewiarą w całe przedsięwzięcie. Próbował ćwiczyć, ale powiedziałbym, że szło mu tak sobie, przeżyć estetycznych mi w tamtym momencie nie zapewniał, było widać, że nie ma wprawy w tym, co robi. Bądźmy szczerzy, jak młody półbóg na gimnazjonie się nie prezentował raczej. Ruszał się nawet zabawnie w swej nieporadności, tu ręki nie dociągnął, tam stanął zbyt szeroko, to znów się zmęczył i musiał odpocząć. 
Nudziłem się nadal, wyciągnąłem więc notes, odwinąłem z papierka kawałek węgla. Zacząłem szkicować. Z początku się przykładałem, robiłem, jak potrzeba, ale potem, widząc, że jednak nic z tego nie będzie, a mój model niczego mi nie ułatwia, bo idzie mu coraz gorzej, dokończyłem byle jak, po łebkach, żeby było.
Wyciągnąłem ramię, parsknąłem wesoło, z pewnego oddalenia patrząc na swoje dzieło. Wyceniłem swój szkic jak każdy inny, nie przejmując się wyglądem przedstawionego na nim mężczyzny. Ba, uznałem nawet, że to cudo nie może się u mnie zmarnować, że dla rozrywki spróbuję blondyna zbajerować, może nawet mu je opchnę. Czy je kupi, nie wiedziałem, wiedziałem za to, że przystojniejszym od niego sprzedawałem gorsze szpetoty.
Podniosłem się z ławeczki, ruszyłem w stronę nieznajomego krokiem kontredansowym. Próbowałem stłumić głupi uśmieszek, który cisnął mi się na wargi, starałem się zachowywać uroczystą powagę, wyglądać jak rysownik z prawdziwego zdarzenia, który właśnie popełnił na kolanie pracę życia. 
Stanąłem przed blondynem. No dobrze, zgoda, tu muszę przyznać, że swoim szkicem trochę go skrzywdziłem, z bliska okazało się, że nie wygląda już tak absolutnie beznadziejnie, ubranie trochę go ratowało, te płócienne spodnie to może nawet sam bym założył, były przewiązane w pasie śmiesznie zawiązanym sznurkiem. Gdybym się przyłożył, coś by z mojego rysunku raczej wyszło, a tak, cóż, skoro już podszedłem, musiałem pójść w tę grę. 
— Dzień dobry panu. — Zdjąłem kapelusz, zawinąłem nim w powietrzu, skłoniłem się przesadnie, jak wytwornej damie, licząc, że trochę go zdeprymuję, że od początku będę miał nad nim przewagę. — Ależ pan tu sobie ślicznie ćwiczy, nie przeszkadzam aby? Nie? Pan widzi, ja jestem malarz, artysta, portrecista, siedzę sobie na ławeczce, patrzę, a tu taki widok, takie zręczne ruchy, taki urodziwy mężczyzna w ładnym ogrodzie, ręce same się paliły do roboty i... — Przerzuciłem parę stron notesu, zastukałem wskazującym palcem w kalafiora z oczami. — Niech pan zobaczy, jak pan pięknie wyszedł. — Uśmiechnąłem się trochę zbyt wesoło, trochę zbyt szeroko. — Podoba się panu?
Zerknąłem najpierw na rysunek, potem na mężczyznę, potem jeszcze raz na rysunek. Jeżeli go weźmie i jeszcze da mi za niego pieniądze, chyba pójdę sobie w lustrze pogratulować.  

James? ♥

Hic sunt serpentes

Nalanis 
| Alain Norris | 15 kwietnia 1764 | Soria | malarz, artysta, portrecista | filantrop, geniusz, esteta |

Młodzieniec podający się za malarza i poetę, niebędący ani jednym, ani drugim.

Malarstwem zajmuje się amatorsko, bez profesjonalnej wiedzy i odpowiedniego wykształcenia. Wiersze tworzy grafomańskie, w towarzystwie recytuje wyłącznie cudze, zauważył, że gdy deklamuje własne, nie dostaje braw.

Pozoruje, że zna się na wszystkim, nie mając pojęcia o niczym. Jego obrazy zdradzają słabą znajomość podstaw, w lirykach dopatrzyć się można licznych usterek. Chętnie chwyta za broń, ale nie umie się bić, szablą niczego nie zwojuje, nawet jeżeli macha nią ładnie, z aktorskim talentem. Pasjami rżnie w karty, wygrywając w porywach co piąte rozdanie. Kiepsko jeździ konno, ale w niczym mu to nie przeszkadza pchać się na rącze dzianety. Pić również nie potrafi, ale prędzej przyzna się do nieudanych portretów i kiepskich sonetów niż śmiesznie słabej głowy.

Uznaje, że jako znakomitemu malarzowi wolno mu więcej niż innym, często usprawiedliwia swoje ekscentryczne zachowania przynależnością do elity artystycznej. Sądzi, że niektóre honory i przywileje należą mu się za sam fakt, że zdarza mu się od czasu do czasu popełnić jakieś krzywe dzieło.

Kapryśny i zmienny. Jednego dnia zadeklaruje, że nie znosi deszczu, drugiego wyjdzie na spacer podczas ulewy, bo granatowe niebo takie ładne, bo szemrząca woda taka melancholijna.

Wysoki, szczupły blondyn. Nosi się różnie, posiada zarówno ubrania modne, nowe, jak i znoszone, powyciągane, czasem o rozmiar czy dwa za duże. Nagminnie łamie strojem konwenanse, celowo ubiera się niestosownie do sytuacji. Bywa, że do codziennego śniadania zasiada w srebrze, piórach i futrze, jak tiedalski margrabia, niekiedy ucina sobie pogawędkę z mistrzem w szlafroku i dziurawych kapciach, bo dlaczego nie, artyście wypada. 

Leń i obibok. Zdarzają mu się dnie, gdy w ogóle nie opuszcza łóżka, z przejęciem roztrząsając idee bezużyteczne, ale zajmujące i piękne.

Nie znosi nudy, zdarza mu się niechcący wywołać jakąś aferkę, zupełnym przypadkiem kogoś obrazić, byleby coś się działo. Jeśli ma okazję, aktywnie uczestniczy w cudzych konfliktach i sprzeczkach, bo potem można o nich zajmująco opowiadać.

Chętnie korzysta z faktu, że wygląda niewinnie, niegroźnie, pozornie ulegle. Bywa, że wykorzystuje swoją aparycję do czerpania osobistych zysków.

Komediant i konfabulant. Posiada skłonności do dramatyzowania, podkoloryzowania, przekłamywania rzeczywistości i naginania jej do własnej wersji zdarzeń.

Cześć!
Można sterować Nalanisem, zgadzamy się na dialogi, nie trzeba ze mną konsultować reakcji
Autor arta nieznany
Postać wrzucona dla śmianka, zapraszamy do luźnych wątków ♥

Od Jamesa, CD. Małgorzaty

Pani de Verley od początku jego przybycia do gildii wprawiała historyka w lekkie zakłopotanie. Nie miał wątpliwości, że wynikało to przede wszystkim z otaczającej kobiety aury nadmiernej swobody, na którą pozwalała sobie wobec świata. Nie miało to zbytnio większego znaczenia, czy akurat widział ją droczącą się z wicehrabią, plotkującą o jakimś bezeceństwach z panem Rosenthal, doprawdy, człowiek o niesamowitym umyśle czy nawet wyprowadzającą zgraję swoich wielgaśnych psów na spacer. Małgorzata zdecydowanie wydawała się w oczach Jamesa na kobietę, która wie, czego oczekuje od życia i w równym stopniu go to fascynowało, jak i lekko przerażało. Trudno było nie widzieć ambicji czającej się w tym spojrzeniu na bazie najmniejszych rzeczy. Tak jak teraz, gdy kontynuowali plotkarską rozmowę.
― Oczywiście, że jestem okropny, pani de Verley, jestem przecież mężczyzną, obawiam się, że jest to cecha dla mojej płci całkowicie typowa ― odmruknął nieco bardziej pewnie siebie. ― I zdecydowanie, kobietom przystoi jeszcze w miarę plotkować, a obawiam się, że Cala nawkładała mi za dużo bzdur do głowy w ostatnim czasie na wszystkie plotkarskie tematy świata.
Stopniowany, zresztą przy tym bawiący i mocno zaraźliwy, ton rozmowy zdecydowanie mu sprzyjał. Może to kwestia, że już dawno oddalili się od terenów gildii, gdzie otaczały go ciaśniejsze mury i dużo więcej par oczu, przed którymi bał się wypaść niereprezentatywnie.
― Zresztą ― zerknął na twarz kobiety z nieco śmielszym uśmiechem ― z tego co zrozumiałem na bazie Cali wywodów, lubienie kogokolwiek w pewnych sferach ma zdecydowanie niewielkie znaczenie do wybaczania pewnych różnic. Chyba że jest pani naprawdę wyrozumiała, proszę pani, w to, oczywiście, wątpić nie śmiem, ale żeby wzrost? ― spytał lekko żartobliwie, ignorując uwagę na temat szpilek.
W końcu jak ciężkie mogło faktycznie być chodzenie w dopasowanym do stopy obuwiu?
Przyjrzał się kobiecie, niezbyt ukradkiem, zresztą, doskonale wiedział, jaką funkcję pełni Małgorzata w gildii, będąc odpowiedzialnym za wszelką wewnętrzną papierologię i stosy formularzy. Nie miał wątpliwości, że przejrzała go i jego nadmierne ego na wylot, zanim zdążył się jej przedstawić. Może nawet zanim usłyszał, że ktoś taki również znajduje się w szeregach gildii.
― Ichnia młodość jest przereklamowa ― stwierdził bez cienia skrupułów. ― I nawet nie uznaję tego za przytyk, pani de Verley. Co by nie było, debiutantek jest od groma, a naprawdę nie chciałbym wychowywać sobie partnerki. ― Skrzywił się mocno, mrużąc oczy i ignorując fakt, że chwilę temu powóz podskoczył na wybojce. Na tyle majestatycznie, na ile mógł, pomijając fakt, że ramieniem uderzył przez to o ściankę pojazdu.
― Pani zresztą też powinna być tego świadoma, że niektórzy ludzie stają się prawdziwie interesujący, gdy dojrzeją, nie sądzi pani? ― podtrzymał temat, udając, że wcale nie próbuje ukradkiem rozmasować bolącego miejsca.
Będzie jeszcze z tego siniak. Może faktycznie powinien zaangażować się bardziej w dbanie o swoje ciało? Przydałoby się jeść coś więcej niż kanapki z kurzem z archiwum i może nawet zacząć ćwiczyć w jakiś przemyślany sposób. Koło stuknęło nieprzyjemnie, skrzypnęło rozwarstwione drewno i na moment nawet Małgorzata wyjrzała zza okno, jakby upewniając się, że zaraz ich wyprawa nie skończy się na uszkodzonym pojeździe, ale stangret zastukał kilkukrotnie, jakby dając do zrozumienia, że wszystko jest w porządku.
― Ach, no tak. Powinienem być tego świadomy, że kogoś takiego jak wicehrabia nie można sprowadzić do przejmowania się jakąś tam pozycją w rankingu.
Nie przewrócił oczami, wcale. A nawet jeżeli Małgorzata to zauważyła, to wyparłby się tego nawet nad własnym grobem. Niezmiernie cieszył się, że ma takiego współpracownika jak Tezeusz czy chociażby pani Salomea, która znacząco przyśpieszyła ich pracę, ale mimo wszystko czuł się lekko zazdrosny o połacie własnego gabinetu i pokłosie archiwum. Co by nie było, czasami mimo wszystko czuł, że te dwa nędzne pokoiki są zbyt małe, żeby rozporządzały nimi trzy zupełnie różne byty. Celowo pominął za to kilka plotek, jak o Aherinie, który dla Jamesa od dłuższego czasu był czułym, niewymawialnym punktem, do którego wciąż powracał, a na który nawet nie mógł patrzeć.
Niektórzy ludzie po prostu coś w sobie mają, stwierdził po chwili zamyślenia i zorientował się, że temat zdążył im przejść nieco dalej.
― Nie ukrywam, że wampiry nie leżą w zakresie moich zainteresowań, pani Małgorzato. Niezależnie od tego, jak który umiejętnie włada swoimi kłami, niewiele z nich cechuje wystarczająca charyzma, żeby człowiek chciał do nich lgnąć. A przecież urokliwy wygląd to nie jest nic nadzwyczajnego, żeby to wystarczyło samo w sobie. W gildii za czymś takim wystarczy się jedynie rozejrzeć, nie sądzi pani? ― Uniósł lewą brew i zapatrzył się z lekkim uśmiechem na kobietę.
― No i zależy kto czego szuka akurat w pewnych aspektach. Miłe osoby mają nadzwyczaj mdły charakter, jestem tego najlepszym przykładem. ― Machnął ręką i wyjrzał na zewnątrz, wystawiając prawie głowę. ― Nie wiem też, jak bardzo mogę zaufać pani opiniom, żeby sobie jakąś wyrobić, powinno się spróbować danego smaku wielokrotnie, a jeszcze nie znam pani na tyle, żeby wiedzieć, jak szybko się pani do takich spraw przywiązuje.
Jeden z psów wybiegł nieco do przodu, szczekając raz czy dwa na widok jego głowy. James niezmiernie żałował, że mimo wielkości psa z okna nie był i tak w stanie po pogłaskać, a i nie wątpił, że byłoby to stanowczo zbyt głupie i nierozważne, żeby faktycznie się na to mógł zdecydować. Postanowił jedynie, że w czasie postoju zwinie do sesji głaskania jednego psa Małgorzacie, gdzieś zwabi jakimś przyjemnym kąskiem zawiniętym z obiadu.
Czerwienił się od dłuższego czasu, cholera jasna, ale nie pozwolił sobie przegrać tej walki o nieistniejącą dominację. Nieistniejącą, bo wiedział, że w starciu z Małgorzatą szans nie miał żadnych. Ale jednak walkę, bo nie lubił przegrywać w rzeczach, których sam nie poddał świadomie. Po kilku głębokich wdechach wrócił na swoje poprzednie miejsce.
― Co do pana Echa, to przecież jest jasne jak słońce, że temu panu wystarczy odpowiednie zaproszenie. Jeżeli jeszcze go nie otrzymałaś lub nie wiesz, w jaki sposób je sformułować służę pomocą. Zawsze praktykowałem wyłącznie piękną kaligrafię. I mowę również. ― Odnalazł w głowie obraz łucznika, rozłożyste ramiona i skórę nakrapianą słońcem. Zdecydowanie widział powód westchnień Cali, która z upierdliwym zwyczajem kradła mężczyźnie strzałę po strzale i czekała, aż się zorientuje.
― Pan Syriusz nie ukrywam, partia nie pierwszej wody, ale osobiście nie lubię bawić się ze skrytobójcami. Człowiek ma później wrażenie, że kilka niewprawnych ruchów i chowają go w rowie przydrożnym zamiast w grobie, a oboje wiemy, jak łatwo w gildii o potencjale wypadki. ― A pan Rosenthal… ― I urwał. Zaczerwienił się jeszcze mocniej niż do tej pory.
Odchrząknął, licząc, że pozwoli mu to ponownie zdobyć równowagę, ale baczne, żywe oczy Małgorzaty były w niego wlepione jak dwa, małe, wnerwiające ogniki. Nawet nie musiał zerkać, żeby wiedzieć, że w tym momencie kobieta nosi na twarz uśmiech obkuty w iście kocie zadowolenie.
― Cóż, to pan Rosenthal. Nie mogę się na jego temat wypowiedzieć, pani Małgorzato, naprawdę nie mogę, Cala by mnie za to zabiła. ― I czyż nie była to prawda? Gdyby faktycznie zająknął się słowem, musiałby wyjaśnić wszystkie pikantne szczegóły, jakimi raczyła go wieczorami na temat młodego Hugona, a James nie miał ani czasu, ani chęci, żeby filtrować jej słowa i faktycznie odnajdywać w nich prawdę.
O ile cokolwiek z tego było prawdą, poza jej urokliwym flirtem z mykologiem i próbami zaciągnięcia go na siano.
― Z panów wart uwagi jest jeszcze pan Nykvist, o ile już nie podnosiliśmy go w tej rozmowie. Albo pan Nalanis? Nie wiem, czy miała pani już przyjemność, ale trudno o bardziej ciekawą personę. Nawet jak na gildyjskie standardy. ― Starał się uniknąć zbytniego przerzucania się uśmiechem, ale lekko chłopięcy, szczery wyszczerz sam wskakiwał mu na usta.
Cóż zrobić. Jego pierwsze spotkanie z malarzem było czarujące, drugie jeszcze szybsze, a w planach miał wprowadzić go na salony i drżał już na samą myśl, czego mógł się po tym spodziewać. Nie odnajdywał się jeszcze w ich relacji do końca, bo była nagła, niespodziewana i zaskakująca, ale sam fakt, że w ogóle rozważał tak krótką znajomość jako formułę jakiejkolwiek relacji, to dla Jamesa było… niecodzienne.
No i po prostu Nalanis razem z takim panem Nikitą, czy, nie dajcie bogowie, samym Aherinem i Adonisem wyglądali zbyt dobrze, żeby James mógł nie podążać za nimi wzrokiem. Nawet jeżeli zduszał to w zarodku, a przynajmniej bardzo mocno się starał.
― Nie możemy jednak plotkować o samych panach, pani de Verley ― poprawił się w końcu, wracając do bardziej formalnego tytułu wobec swojej rozmówczyni. Co za dużo swobody, to niezdrowo. ― O mężatkach dyskutować się nie godzi, więc zostawmy panią Aigis w spokoju. Natomiast pani Apolonia? Pani Marta? Pani Kukume? W swoich szeregach mamy nawet księżniczkę. Zresztą, samego księcia również jeszcze nie obgadaliśmy. No i pani, nie ma pani nic ciekawego do powiedzenia na swój własny temat?