wtorek, 31 maja 2022

Od Kukume — Event

Tył szkoły nie był tak reprezentatywny jak jej frontowa ściana, widoczna z ulicy: tutaj chodnik zdążył przez lata nieco popękać, szramy biegły skomplikowanymi, pokruszonymi wzorami, których plątanina przypominała w swojej istocie spłowiałe odbicie geometrycznych mozaik bizantyjskich świątyń. Majowe słońce łaskotało brukowe połacie, krople deszczu ześlizgiwały się łagodnie między bure szczeliny, więc gdy wiatr rzucił do środka nasiona mleczu, te skorzystały z okruchu szansy i wykwitły, zwróciły żółte kwiaty w stronę nieba. Bielone ściany zszarzały, w czym zapewne swój udział miał bujnie unoszący się tu dym papierosowy, dzieło zarówno kryjących się tu uczniaków, jak i historyków oraz geografów. Niedopałki, rozsiane po chodniku, łyskały zmęczonym oranżem i wspomnieniem duszącego zapachu. Wciśnięte w róg kosze na śmieci, najbardziej kolorowy element otoczenia, pyszniły się pękatymi brzuchami. Wrony mrużyły paciorkowate oczy, zdążyły zainteresować się zawartością, więc jeden z worków zwisał teraz smętnie z otworu, ze środka wysypało się kilka butelek i zmiętych opakowań po chipsach. Trawa długo już nie była koszona, nierówne źdźbła sięgały kostek, niektóre dopiero odginały się znów w górę, przygniecione wcześniej oponami samochodów, które to stały nieco w głębi, na umownym parkingu szkolnym, do którego dostęp mieli jednak tylko pracownicy szkoły i członkowie samorządu.
Kukume lubiła to miejsce.

niedziela, 29 maja 2022

Od Sophie cd. Reginalda

Słowa wyjaśnienia nadeszły bardzo szybko, Sophie była z natury gadatliwa. Gadała do ludzi, gadała do siebie, również i jej sprzętowi laboratoryjnemu się nie upiekło – nie raz musiała przecież natrzeć zlewkom uszu, bo się źle zachowywały. Łobuzowały, jakby to powiedział jej mentor, profesor von Hohenheim.
— Widzę, że miałam dobry pomysł, by przyjść z kawą — powiedziała, omiatając wzrokiem nie do końca przytomne oblicze mężczyzny, a następnie odważnym krokiem wkroczyła do pokoju.
Reginald zamknął za nią drzwi, zaś Sophie szybko namierzyła kawałek wolnej przestrzeni, postawiła na niej swoją tacę i zaraz obróciła się z powrotem do mężczyzny.
— Nazywam się Sophie Egberts i jestem tutejszą alchemiczką.
Nie była pewna, czy tłumacz pamięta wszystkie nowo poznane twarze, więc na wszelki wypadek postanowiła oszczędzić mu skrępowania i konieczności pytania się jej o imię.
— Miło mi — odparł, odchrząknął, jego głos powoli wyzbywał się tej zaspanej chrypki.
— Zaś jeśli chodzi o to, w czym mógłbyś mi pomóc... — Sophie znów odwróciła się do tacki, zaczęła nalewać kawę do dwóch kubków. — Nie chciałabym przychodzić z pustymi rękami i od razu żądać pomocy. Proponowałabym więc, żeby przedyskutować to przy pączkach i kawie.
Reginald spojrzał na Sophie, spojrzał na zawartość tacy, omiótł wzrokiem swój pokój. Był na tyle urządzony i posprzątany, na ile urządzony i posprzątany mógł być pokój osoby, która ledwie się do niego wprowadziła. Mężczyzna wskazał dłonią w stronę krzesła.
— Proszę.
Sophie przysiadła na krześle, Reginald przysunął sobie drugie siedzisko, po chwili sięgnął po kubek. Ciemny płyn wciąż osnuwał się kłębami pary.
— Więc? Co to za problem?
Alchemiczka również zgarnęła z tacki swój kubek, poczęstowała się i pączkiem.
— Otóż niedawno udało mi się sprowadzić pewne dzieło alchemiczne, konkretnie to Sona Aur Chaandee.
Zrobiła lekką pauzę, Reginald pokiwał w skupieniu głową.
— Z Aishwaryi.
Uśmiech przemknął przez twarz Sophie.
— Mhm, dokładnie. Próbowałam sprowadzić tłumaczenie, jednak coś gdzieś musiało zostać źle zinterpretowane, albo po prostu miałam pecha i – co tu dużo mówić – dotarł do mnie oryginał. Po aishwaryjsku.
— Mhm — mruknął, po chwili namysłu sięgnął po pączka. Popił kawą.
— To jest dość specjalistyczny tekst i co prawda próbowałam z nim swoich sił, ale pokonały mnie same słowa.
Reginald uniósł brwi.
— Znasz trochę aishwaryjski?
— Nie. Próbowałam nauczyć się tyle, ile zdołam z pomocą bibliotecznych książek, i przetłumaczyć tyle, ile pozwoli mi słownik. Problem jest tylko taki, że słownik jest… — Wzruszyła ramionami, zamilkła na moment, szukając słów. — Nie jest zły albo niekompletny. Po prostu są w nim normalne słowa, jak stół czy krzesło, albo pączek. Ale nie eksykator czy nawet kolba okrągłodenna.
Reginald zmarszczył brwi.
— Nie wiem, jak po aishwaryjsku jest eksykator, ale chyba wiem, do czego służy, chociaż pierwszy raz słyszę to słowo.
Sophie znów uśmiechnęła się przelotnie.
— Zgadnij, a ja zweryfikuję.
— Do suszenia rzeczy — powiedział, a Sophie skinęła twierdząco. Reginald kontynuował. — Wiele naukowych słów ma swoje źródło w klasycznym, o praklasycznym już nie wspominając, a słowo „eksykator" brzmi jakby zostało stworzone z dwóch członów: de-, które co prawda ma wiele znaczeń, jednak w tym kontekście stawiałbym na „całkowicie". Oraz z siccare, czyli „suszyć".
Część pączków zmieniła się w okruszki i wspomnienia.
— Jeśli dobrze zrozumiałam — powiedziała Sophie, obracając w dłoniach swój kubek. — Sądzisz, że byłbyś w stanie… odgadnąć znaczenie słów rozkładając je na części i sprawdzając, do czego mogą służyć?
— Może nie nazwałbym tego w taki sposób, ale tak, w mniej więcej o to mi chodzi. A ty byś te znaczenia odpowiednio dopasowywała.
Plan był doprawdy odważny i wymagał wytężonej pracy umysłowej, do tego sporo kreatywności. Sophie już się podobał, ale miała pewne wątpliwości.
— Każdy język zawiera przecież synonimy i czasem użycie jednego lub drugiego potrafi zmienić znaczenie całości.
Reginald przechylił się na swym siedzisku, oparł łokieć na blacie, a potem wsparł policzek na dłoni.
— To prawda. Cóż, siccare to nie jedyne słowo oznaczające „suszyć". Można użyć innego, chociażby torrere.
— I jak wtedy nazwałbyś eksykator?
Mężczyzna zamyślił się, zerknął w stronę okna.
— Toster.

piątek, 27 maja 2022

Od Mattii - Event

Było normalnym, że samolot się spóźniał, a na wyświetlaczu pojawiały się te nienawistne, żółte litery zapowiadające, że ktokolwiek czekał na lotnisku - to sobie jeszcze poczeka. Ale żeby samolot przyleciał wcześniej? To był ewenement. Rzadki, prawda. Ale jednak możliwy.
Mattia biegł przez lotnisko na złamanie karku, usiłując po pierwsze – znaleźć odpowiednie wyjście. Po drugie – nie zgubić kwiatów. Po trzecie – nikogo po drodze nie staranować.
Perdón, señora — powiedział dość głośno, w pośpiechu starając się wyminąć jakąś matronę otoczoną gromadką niesfornych dzieci.
Ledwie zdążył, nim cała grupa zatarasowała schody ruchome. Mattia pognał nimi w górę, przeciskając się między ludźmi, w duchu irytując się, że nie są tak zdyscyplinowani, jak w Yamato i za nic nie trzymają się jednej strony schodów. Klepnął jakiegoś jegomościa w plecak, uśmiechnął się wymownie, gdy mężczyzna się odwrócił, a potem pognał dalej.
Nie musiał szukać odpowiedniego wyjścia.

wtorek, 24 maja 2022

Od Reginalda, cd. Sophie

Odkąd ostatni raz postanowił zostać gdzieś na dłużej, minęło kilka miesięcy. Kilka miesięcy tułaczki, spotykania losowych ludzi w równie losowych miejscach, z którymi nic go nie łączyło, a z czasem zaczynało cokolwiek łączyć tylko na chwilę. Reginald nie myślał o tym wszystkim zbyt dużo. Chyba nie widział w tym sensu, ale trzeba przyznać, że i jemu, który pozornie uchodził za osobę o niewielkich wymaganiach, czasami brakowało jakiegoś ciepłego, cichego kąta tylko dla siebie, gdzie mógłby odpocząć, zregenerować siły i porządnie się wyspać, nawiązać kilka znajomości na trochę dłużej niż zaledwie moment, pomyśleć o kolejnych krokach, a nawet trochę pomarzyć, pomyśleć o rodzinie niewidzianej od lat.
Mężczyzna mógłby z powodzeniem wymienić wszystkie miejsca, w których postanowił się zatrzymać podczas swojej wielkiej podróży, a ostatnim z nich był niewielki, drewniany domek na jakimś kompletnym odludziu, kawał drogi od wsi czy mniejszych miast. Mieszkała tam bardzo sympatyczna rodzina, której pomagał, ile mógł, w domowych obowiązkach.
Choć była to miła odmiana, bardzo polubił właścicieli i cenił uroki życia w totalnej głuszy, zwinął się po niecałych dwóch miesiącach bez żadnego konkretnego powodu. Sam do siebie żartował, że to przez siano, na którym spał, bo nie było zbyt wygodne.
A już na pewno nie tak wygodne jak łóżko w jego nowym pokoju.
Reginald drzemał już od dobrych kilku godzin, co jakiś czas przewracając się na drugi bok. Potrzebował porządnego odpoczynku, nawet jeśli sen miał dość lekki i byle hałas na korytarzu sprawiał, że marszczył brwi i układał się na nowo, po chwili znów zapadając sen. Wiedział, że niedługo powinien zabrać się za robienie czegokolwiek pożytecznego, ale miękka, przytulana przez niego poduszka zdecydowanie wygrywała.
Może słodkie lenistwo trwałoby dalej, gdyby nie gwałtowne pukanie do drzwi, które natychmiast wyrwało mężczyznę ze snu. Zerwał się z łóżka, a potem przetarł dłońmi zaspaną twarz i poszedł otworzyć.
Trudno stwierdzić, czego się spodziewał – może kogoś z góry, kto zechce mu przekazać, że już zdążył zaniedbać obowiązki? W sumie nic innego nie przyszło mu do głowy przez te kilka kroków między łóżkiem a drzwiami. Co prawda, poznał już kilka nazwisk, mnóstwo nowych twarzy, wdał się w kilka krótkich pogawędek o niczym, ale chyba nie potrafiłby wskazać, z kim rozmawiał. W ferworze otaczających go nowości nie koncentrował się na otaczających go osobach, ale wiedział, że i to wkrótce się zmieni. Musi się tylko trochę oswoić.
Drzwi się otworzyły, a Sophie Egberts mogła zobaczyć Reginalda z nienajlepszym, ale jakże prawdziwym wydaniu – zaspanego, z rozczochranymi włosami, w pogniecionym swetrze, byle jakich spodniach i na boso. Wbił w nią roztargnione spojrzenie i przez chwilę zupełnie nie wiedział, co powinien powiedzieć. Nie potrafił zebrać myśli, a kuszący zapach kawy wcale nie pomagał.
— Tak? — mruknął.
Jego głos był niski, głęboki i zachrypiały; od razu dało się domyślić, że dopiero się obudził.
— Pomóc w czymś?
Minęła kolejna krótka chwila, zanim zorientował się, że nie wypada tak rozmawiać na korytarzu.
— A, tak…
Odchrząknął cicho, po czym odsunął się od drzwi, otwierając je nieco szerzej – na tyle, żeby kobieta mogła spokojnie wejść. Wykonał jeszcze nieznaczny ruch ręką, który w jego mniemaniu miało oznaczać po prostu “zapraszam”, a potem schował dłonie w kieszeniach spodni i obserwował ją w milczeniu, czekając na jakieś słowa wyjaśniające tę niespodziewaną wizytę.

poniedziałek, 23 maja 2022

Od Syriusza - Event

 Dzisiejsza długa przerwa nie różniła się tak naprawdę niczym w porównaniu do każdej poprzedniej. Palarnia za szkołą jak zawsze pękała w szwach i zapełniona była rozgadanymi nastolatkami, którym facetka z matmy znowu wpisała do dziennika szmatę i z tych nerwów trzeba było zajebać sobie w płuco. Niewielki skrawek zieleni otoczony wysokim żywopłotem dość skutecznie chronił przed niechcianymi spojrzeniami nauczycieli, choć i tak każdy wiedział, gdzie kto spaceruje wtedy, gdy nie był to kebab za rogiem. 
     Syriusz Kozioł może i nie dostał szmaty z matmy, aczkolwiek jak codzień należał do tego grona osób, które te jedyne piętnaście minut w ciągu dnia spędzają na truciu swojego organizmu. Oparty o zniszczony murek wodził od czasu do czasu znudzonym wzrokiem po mniej, lub bardziej znajomych twarzach, czasami nawet będąc odrobinę zaskoczonym, widząc tu po raz pierwszy kogoś, kogo nigdy by się nie spodziewał. 
     Chłopak zerknął po chwili na swoje pół fajki i już miał wyciągać telefon, czując jak co chwile przychodzą mu nowe powiadomienia z messengera, kiedy nagle usłyszał z drugiego końca palarni ten charakterystyczny, kurzy wrzask. Większość uczniów zaskoczona spojrzała się w tamtym kierunku, jednak on niewzruszony dalej zaciągał się papierosem. I nie minęło kilka sekund, gdy zza tłumu wypadła, znowu, rozczochrana Yuuki Tenebris, zmierzając w jego stronę agresywnym krokiem. 
     — SYRIUSZ KOZIOŁ  wrzasnęła ponownie, by dosłownie w sekundę zmienić ton na całkiem spokojny, kontynuując:  Daj bucha po trzysta. 
     — No na pewno, twoja stara.
     — A twój stary historyk, dawaj to.  I nie czekając na dalsze reakcje ze strony chłopaka, wyciągnęła mu fajkę spomiędzy palców. 
     Kozioł nie opierał się już nawet, machnął jedynie ręką, wiedząc, że po prostu nie ma sensu. 
     — Co chcesz?  rzucił w jej stronę, wsuwając ręce do kieszeni. 
     — Jak to co— Prawie, że wypluła mu te słowa w twarz.  Jedziesz z nami w końcu na ten melanż w piątek? 
     — Gdybyś zerknęła na telefon to zobaczyłabyś, że po najebaniu swoich pięciuset wiadomości do mnie wszędzie gdzie się da, odpisałem ci. 
     — Aha, no zajebiście  żachnęła się.   Odpisałeś "ok". I nawet nie odpowiedziałeś na moje pytania. 
     — Nie chciało mi się, dawaj to.  Syriusz wyciągnął rękę w stronę Tenebris, wykonując ponaglający gest palcami, po czym nie czekając nawet na reakcję, odebrał jej papierosa.  Ale spoko, mogę wziąć jakieś fajne rzeczy. 
     — Ej to ja mam pomysł, mogę zrobić z tym babeczki. Babeczki bardziej kopią. 
     Chłopak wątpliwie uniósł brwi do góry. 
     — Przecież ty to zjebiesz. Nawet piec nie umiesz. Ostatnio piekarnik rozjebałaś. 
     — Ale już mam nowy  odparowała niewzruszona.  Dobra, jaraj to szybciej, bo zaraz się przerwa kończy, a jeszcze do kibla muszę iść. 
     Syriuszowi niekoniecznie chodziło o właśnie taką odpowiedź i wątpił, aby zwyczajnie nowy piekarnik załatwił tu sprawę, aczkolwiek nie odezwał się już w tym temacie. Zaciągnął się po raz ostatni papierosem, a następie zgniótł go i rzucił za siebie. Tenebris widząc to od razu zerwała się z miejsca i ruszyła jako pierwsza w kierunku szkoły, zerkając tylko co chwilę czy Syriusz nadąża za nią. Chłopak jednak pomimo dość szybkiego tempa Yuuki, nie miał zamiaru się spieszyć. Po drodze wyjął jeszcze dla siebie gumę miętową, którą zaczął leniwie rzuć, podczas gdy Tenebris opowiadała mu o czymś, co niespecjalnie go interesowało, dlatego nawet nie krył się z tym, że jej nie słuchał. W sumie Syriusz nie krył się nawet specjalnie z tym, że jej nie lubił i nadal dziwiło go to, że Tenebris miała to w dupie i wciąż coś od niego chciała, co często było dość upierdliwe. 
     Oboje nie zdążyli nawet dobrze przejść kilkunastu metrów, kiedy Syriusz usłyszał nagle przeciągłe "psssst", które wpełzło do jego lewego ucha. Zdezorientowany zmarszczył brwi i zatrzymał się, rozglądając, skąd może dochodzić ten dziwny dźwięk. Wątpił, że Tenebris też go usłyszała - była kilka metrów przed nim i cały czas gadała o czymś. Z początku nie zauważył niczego, co mogłoby przykuć jego uwagę, jednak dopiero po chwili, kiedy charakterystyczne "pssst" powtórzyło się, dostrzegł niską, nierówno ostrzyżoną, czarnowłosą postać chłopaka czającego się za murkiem. 
     Syriusz zlustrował go wzrokiem i uniósł brew ku górze, postanawiając ku swojemu zdziwieniu zagaić jako pierwszy. 
     — Hej? Znamy się? Tak trochę gówniarsko na liceum wyglądasz.
     — W sumie ty mnie nie, ale ja ciebie już tak  odparł niewzruszony.  Jestem Asa, z tej podstawówki na przeciwko. 
     — Oh.  Nastała krótka chwila taktycznej ciszy, podczas której Syriusz jeszcze raz zlustrował wzrokiem czarnowłosego chłopaka, po czym wypalił bez ogródek:  Chcesz zioło? 
     Asa zmarszczył skonsternowany brwi, nie ukrywając swojego zaskoczenia. 
     — Zioło? Nie no, tym razem chciałem tylko test z informatyki, ten z olimpiady, który praktycznie co roku powtarzają. Kumpel mi powiedział, że takimi rzeczami też handlujesz, nie? 
     — Ah, tobie o testy  mruknął odrobinę rozczarowany, jednak szybko wpadł mu do głowy nowy plan:  Ale przychodzisz do właściwej osoby, świetnie się składa. Tylko ostrzegam, to nie są tanie rzeczy. 
     — Ile?
     Kamienna twarz. 
     — 200 w papierku. 
     Asa wybałuszył na niego oczy.
     — Jak ja nawet tyle kieszonkowego nie dostaje!
     — Okej  Syriusz odparł luźno, beztrosko.  To masz problem. 
          Chłopak zamilkł na chwilę, ale tylko na krótką, gdzie widać było, że mocno rozmyśla nad czymś. Chwile później jego twarz szybko rozjaśnił nowy, genialny pomysł. 
     — Ej, a mogę zapłacić ci żappsami? 
     — Żappsami?  Szarowłosy uniósł brew ku górze, nie do końca spodziewając się akurat tej propozycji.  Na chuj mi żappsy, jak ja nawet do żabki nie chodzę. 
     — Ta, jasne, widzę cię tam codziennie rano jak po szlugi biegasz. 
     I znowu nastała chwila taktycznej ciszy. Syriusz już otwierał usta, aby odparować szybko, ale na jego nieszczęście młody się nie mylił. To on, Syriusz Kozioł, co ranek przed rozpoczęciem lekcji odwiedzał wesoło żabkę i z jednej strony mógłby zacząć kręcić i finalnie odpowiedzieć "nie", aczkolwiek takie żappsy w jego obecnej sytuacji były też niczego-sobie zapłatą. 
     — Dobra, niech ci będzie  odparł po chwili.  Jutro przyjdź po lekcjach to się dogadamy. 
     — Spoko, pasuje  Asa zacisnął pięść i przyciągnął ją do siebie szybko w triumfalnym geście.  To do jutra.
     Syriusz nie żegnając się powiódł jedynie wzrokiem za postacią czarnowłosego, który truchtem pokonał odległość dzielącą go od bram szkoły, by finalnie zniknąć za zakrętem. Jego telefon znowu zawibrował, dając znać, że przyszło do niego nowe powiadomienie, które pociągnęło za sobą kilka innych. 
     — O, z Asą gadałeś.  Tenebris pojawiła się nagle tuż obok ze swoim telefonem w ręku. Nawet nie spojrzała na Syriusza, zbyt zajęta agresywnym klikaniem ekranu kciukami. 
     — Skąd ty go niby znasz?  zmierzył ją nieco podejrzliwym spojrzeniem.  Czy ty musisz znać wszystkich?
     — Asa jest git, uczył mnie kiedyś grać w szachy. 
     Szarowłosy cudem zdołał nie parsknąć śmiechem, dlatego w zamian jego usta wywinęły się w ironicznym uśmiechu. 
     — No na pewno, ty i szachy. Prędzej już uwierzę, że serio zdasz historię. 
     — Dobra tam, chuj z historią  machnęła lekko ręką.  Zobacz lepiej messengera, zrobiłam nam zajebistą grupkę melanżową na piątek, tylko nie wysyłaj tam nudesów. 
     — Ha-ha, beniz.
     Tenebris bez zastanowienia wycelowała w Syriusza środkowym palcem, na co on nie będąc dłużnym odpowiedział tym samym. Z jednej strony cieszył się, że właśnie zadzwonił dzwonek - przynajmniej przez te czterdzieści pięć minut będzie miał trochę spokoju. 

Od Sophie do Reginalda

Praca w laboratorium to jedno, ale alchemiczka musiała też przecież od czasu do czasu zagłębić się w książkach. Sprawdzić, co w trawie piszczy, co ostatnio wymyślono i opublikowano, nad czym pracowano w innych częściach świata. Sophie starała się utrzymywać swoją wiedzę świeżą i różnorodną, toteż nie tylko sprowadzała sobie nowe wydania przeróżnych czasopism, ale utrzymywała korespondencję ze sporym gronem osób zajmujących się zdobywaniem egzotycznych książek z dziwnych miejsc.
Nowy nabytek właśnie dotarł do siedziby Gildii – Sophie odebrała paczkę od Ignatiusa i zdążała do swego pokoju, sadząc po schodach po dwa stopnie. W pokoju – wyłożyła książkę na biurku i usiadła na krześle, jednocześnie już pociągając za sznurki paczki, już wydobywając nabytek z osłaniającego go materiału. A potem otworzyła pierwszą stronę i…
— Ale to miało być tłumaczenie — powiedziała w powietrze, marszcząc brwi. Przewróciła jeszcze parę stron. — Nie wierzę, po prostu nie wierzę…
Czekała trzy miesiące na to, aż w jej ręce dostanie się tłumaczenie Sona Aur Chaandee, aishwaryjskiego traktatu o metalach szlachetnych, których właściwości tak starannie badali tamtejsi alchemicy. Jednak tym, co finalnie do niej dotarło, był oryginał, a to stanowiło niemały problem. Bo choć edukacja Sophie była szeroka, to jakoś nie obejmowała języka tego odległego państwa. Alchemiczka westchnęła ciężko, odchyliła się na krześle.
— Pięknie — burknęła, wyciągając dalej nogi pod biurkiem i zakładając ręce za głowę. — I co teraz?
Teraz miała na dobrą sprawę dwie opcje.
Albo znów pisać, zgłaszać pomyłkę, dochodzić swoich racji i próbować zdobyć przetłumaczoną wersję – i stracić kolejne miesiące na czekanie, aż właściwa książka w końcu do niej przybędzie. Albo stwierdzić, że nie ma co się bawić i spróbować swoich sił z tłumaczeniem. Nie było tak, że gildyjna biblioteka nie zawierała słowników i jakichś przedziwnych podręczników do gramatyki egzotycznych języków. Aishwaryjski też się tam musiał znaleźć.
Prawda?
Sophie nie wahała się przed podjęciem się trudnego zadania, jeśli do jego wykonania potrzeba było jedynie silnej woli i sprawnego umysłu. A dokładnie tak wyglądało zadanie przetłumaczenia alchemicznego dzieła z języka, którego nie znała.
— To nie może być aż tak trudne.


Szybko okazało się, że było dużo trudniejsze.
Może alchemiczka miałaby jakieś szanse, gdyby chodziło o zwykły tekst użytkowy albo o jakąś prostą beletrystykę. Niestety jednak Sophie już na samym początku musiała zetrzeć się z trudnym, specjalistycznym tekstem pełnym hermetycznego, alchemicznego żargonu. Żargon ten Sophie znała, ale nie znał go słownik i w efekcie kobieta co i rusz natykała się na nieznane słowa i pojęcia, zaś jeśli zdanie składało się głównie z zaimków i spójników, zaś większość rzeczowników i czasowników pozostawała tajemnicą, takie zdanie mogło na dobrą sprawę mówić cokolwiek.
Kobieta odłożyła pióro, zamknęła słownik i traktat. Odsunęła kartki z próbami tłumaczenia, ułożyła je w równy stosik. A potem pochyliła się i oparła czoło o biurko.
Ponownie – miała dwie możliwości. Albo skapitulować i znów spróbować zdobyć tłumaczenie, a nie oryginał. Albo zwrócić się o pomoc do kogoś, kto – cóż – po prostu znał aishwaryjski, przynajmniej w większym stopniu, niż ona sama albo niż jej słownik.
Alchemiczka przebiegła w myślach wszystkie osoby, które należały do Gildii, a które mogłyby jej pomóc w tym przedsięwzięciu. W końcu profesor von Hohenheim polecił jej dołączenie tutaj właśnie ze względu na to, jak wiele różnorodnych postaci tu należało i jak dziwne specjalizacje czasem miały. Różnorodność sprawia, że nauka kwitnie – jak zwykł mawiać.
Sophie miała trochę typów i nieco niejasne przeczucia, kto mógłby jej ewentualnie pomóc, ale na pewno nie była w stanie z całkowitą pewnością wybrać i wskazać jednej osoby, co do której byłaby pewna.
— Pozostaje zaryzykować — mruknęła w stronę blatu, a potem podniosła głowę z biurka. — Zacznijmy od nowości.
Sophie miała nadzieję, że nowy członek Gildii – bo to o nim była mowa – zdążył chociaż rozpakować swoje rzeczy i w miarę zaaklimatyzować się w nowym miejscu. Alchemiczka nie miała jeszcze okazji zamienić z nim żadnych słów, ale powiedzmy, że jeśli Gildia liczyła coś koło pięćdziesięciu osób, to ciężko było się ze wszystkimi zapoznać od razu pierwszego dnia.
— Ale nie z pustymi rękami — dodała, wstając.
Wiadomo, nie do końca ładnie było tak po prostu pójść do nieznajomej osoby i od progu prosić o przysługi. Toteż Sophie postanowiła się nie patyczkować i użyć ciężkich dział, mianowicie kawy.
Smoliście czarny, wrzący płyn prosto z jej alchemicznego ekspresu był zdolny obłaskawiać najgroźniejsze demony – bez względu na to, czy Reginald był demonem, czy też nie, Sophie nie chciała liczyć się z możliwością odmowy, toteż uruchomiła swą wielce groźną i głośną maszynę. Chwilę później zmierzała w stronę pokoju nieznanego jej jeszcze historyka i tłumacza uzbrojona w pękaty imbryk z kawą, dwa kubki i wybór pączków. Kukume miała jednak nosa do tego, co najlepiej pasowało do kawy.
Kobieta stanęła przed drzwiami, oparła tacę ze wszystkim o biodro, a następnie zapukała głośno do drzwi.

Od Sophie - Event

— Nie zdążyłam — powiedziała Sophie, patrząc na ekran telefonu. — Normalnie nie zdążyłam.
Lea zerknęła jej przez ramię.
— Co się stało? Chodzi o te zajęcia na uniwersytecie, co chciałaś na nie iść?
Sophie westchnęła ciężko.
— Tak. Rejestracja była od dziesiątej – jakby mnie fizyk nie wziął do tablicy, to bym zdążyła. A tak to zamiast klikać w to, co ważne, musiałam się bujać z obwodem RLC. No i tyle z syntezy organicznej.

niedziela, 22 maja 2022

Od Małgorzaty cd. Mattii

W karczmie było tłoczno, mimo dość wczesnej pory, najwidoczniej portowe atrakcje nie zapewniały stałego zajęcia okolicznym oprychom. Małgorzata wkroczyła między ludzi raźnym krokiem, kogoś potrąciła łokciem, komuś nadepnęła na stopę, jeszcze komu innemu rzuciła słodkie “pan wybaczy!”. Co jakiś czas oglądała się przez ramię, szukała spojrzeniem sylwetki Mattii. Hrabia, ku jej niemałemu zaskoczeniu, wcale nie zostawał zbytnio w tyle. Miał może lekkie opory przed tym, by komuś pociągnąć z ramienia albo się brzydko odezwać - być może było to poniżej jego godności - ale nadrabiał to zwinnością i przytomnością umysłu.
Dobrze, czyli nie zginie. A przynajmniej nie od razu.
Dopadła do szynkwasu z takim zaangażowaniem, jakby od tego zależało jej być albo nie być.
― Dobrodziejko, dwa piwa lejcie ― zagaiła lekkim tonem do dziewki mieszającej chochlą w osmolonym kotle. ― I co tam dobrego macie?
― Kasza w sosie ― burknęła kobieta. ― I skwarki będą, jeno Buba doniesie z piwnicy.
― A wezmę, ale jedną porcję.
Odwróciła się, oparła łokciami o krzywy i zabrudzony blat. Powietrze było gęste, śmierdziało spalonym tłuszczem i rozgotowanym mięsem. Małgorzata, nawykła do niewygód o różnym stopniu nasilenia, nie reagowała. Hrabia wyglądał na delikatnie zniesmaczonego.
― Jeśli zamówiłaś kaszę z myślą o mnie, to podziękuję.
― Zamówiłam ją dla zabicia czasu. Trochę jej zejdzie z tym piwem.
― Jaki mamy plan? ― spytał, także opierając się łokciem o blat i nachylając nieznacznie.
― Naszym planem jest brak planu.
Mattia skinął głową z widoczną rezerwą. Wątpił w jej znakomite umiejętności wyciągania informacji z kogokolwiek bądź czegokolwiek? Przecież, jeśli wierzyć pogłoskom, była w stanie tak pokierować rozmową, by sprzedać łysemu grzebień, a to nie w kij dmuchał.
― Wyglądasz, jakby coś cię trapiło ― powiedziała w końcu, starając się brzmieć niedbale.
― Ciągle wracam myślami do tamtej śmierci. Zastanawiam się, czy mogłem zrobić coś, by jej zapobiec. Cokolwiek.
― Mattia. ― Spojrzała na niego spod oka, nieco pobłażliwie. ― Czasem nic się nie da zrobić, po prostu.
Westchnął, zabębnił palcami o blat.
― Piwo ― burknęła dziewka za ich plecami, z hukiem ustawiła dwa drewniane kufle na blacie.
Małgorzata zgarnęła oba naczynia, znów wepchnęła się w gderający tłum śmierdzący potem, skwaśniałą maślanką i bardzo biednym zaułkiem. Potrąciła ramieniem jakiegoś grubego jegomościa bez koszulki, prześlizgnęła się zwinnie obok stolika przy którym dwóch chłopów siłowało się na rękę.
Wolny stolik powitała z westchnieniem ulgi; lewa ręka zaczynała jej już drętwieć.
― Co przewiduje dalej nasz brak planu? ― spytał Mattia, zajmując miejsce na beczce.
― Słuchamy. ― Małgorzata klapnęła na taboret, wyciągnęła nogi. ― A jak już coś usłyszymy, to zagadamy. Znaczy, ja zagadam.
Mattia parsknął, uniósł kufel do ust.
― Obawiam się, że te twoje zabójcze, bardzo okrągłe zdania, mogą nas zdradzić. Możesz wyglądać jak biedak, ale to by było na tyle.
― W takim razie bardzo się cieszę, że Mistrz przysłał akurat ciebie, Gosiu.
Uniosła kufel w krótkim toaście.
― No to moje zdrowie.
Pociągnęła solidny łyk. Piwo było gorzkie w smaku i cierpkie, ale nie aż tak złe, jak tego oczekiwała. I było chłodne, krople wody spływały po szorstkim drewnie, znaczyły brudny blat stolika. Mimowolnie przeciągnęła po nim spojrzeniem, uniosła brwi, widząc wyryty w blacie jakiś sprośny napis. No cóż. Nikt nie powiedział, że idą do przyzwoitego przybytku.
Na drugim końcu karczmy wybuchła bójka, trzasnęło rozwalone krzesło. Karczmarka wydarła się gromko, złapała za wiszącą na żelaznym haku patelnię żeliwną.
― Oj-oj ― stęknęła Małgorzata, jakby to ją zaraz mieli bić.
― Tamci ludzie ― Mattia dyskretnie skinął głową na prawo ― wydają się być bardzo zajęci rozmową, wymieniali monety.
― O proszę ― cmoknęła z uznaniem ― bystre oko człowieka wyższych sfer zawsze wypatrzy błysk monety.
Okręciła się na taborecie, udała, że poprawia but. Kątem oka zerknęła w bok. Faktycznie, podejrzane typy. I faktycznie, wymienili monety. Tylko czy aby to było na pewno to, czego szukali…
― Tamci ― Mattia wskazał kolejną grupkę ― rozdzielili między siebie jakiś proszek.
― Nie próżnujesz, kamracie.
Uśmiechnął się do niej rozbrajająco i jakby niewinnie. Jeszcze trochę poszlajałby się z nią po przybytkach wątpliwej reputacji i byliby z niego ludzie.
― Zrobimy tak. ― Złapała kufel, wychyliła całą resztę trunku na raz. Otarła usta rękawem. Musiała użyć całej siły woli, by nie beknąć. ― Ty zagadasz do tych od monet, ja pójdę do tych od proszku.
Skinął głową, ale piwa nie dopił.
― I pamiętaj ― zagroziła mu palcem ― żadnych okrągłych zdań.
― Żadnych ― potaknął z łobuzerskim błyskiem w oku.
***
Było późne popołudnie, kiedy w końcu wyszli z karczmy.
― I myślisz, że warto sprawdzić ten trop? ― spytała, przeciągając się.
― Na pewno ― potaknął Mattia, zwinnie przeskoczył kałużę. ― W obiegu pojawiła się fałszywa moneta i to akurat wtedy, kiedy miasto przechodzi… kryzys.
― Badanie tej sprawy chyba wymaga odmienienia cię z powrotem w przyzwoitego obywatela.
― Jakże żałuję ― parsknął.
― Nie podobała ci się nasza mała wycieczka do speluny?
Wzruszył ramionami.
― “Nie podobała mi się” to zbyt mocne stwierdzenie. Zrobiłem, co trzeba było. Ale czy powtórzyłbym to sam z siebie…
Zaśmiała się.
― A co z tym proszkiem? ― spytał, wyciągając do niej dłoń. Kałuża była naprawdę spora.
― Podejrzana sprawa, powiem ci. ― Skorzystała z pomocy, przeskoczyła błotnistą breję równie zwinnie. ― Wygląda na to, że to jakiś nowy, bardzo popularny narkotyk.
Przez chwilę szli w milczeniu. Minęli podupadłą piekarnię i dzieci bawiące się na krawędzi ulicy. Drewniany, koślawo wystrugany konik tonął w błocie.
― Po zażyciu pojawiają się ciekawe efekty.
Mattia nie skomentował.
― Jest popularny wśród lokalnych wyższych sfer. ― Spojrzała na niego znacząco. ― I dobrze byłoby się z nim zapoznać bliżej. Wysłać próbkę do Sophie, czy coś.
― Intuicja podpowiada mi, że już masz plan jak go zdobyć.
Małgorzata uśmiechnęła się niewinnie, dotknęła palcami policzka.
― Och, Mattia, jak ty mnie dobrze znasz, a nie minęły nawet dwa dni odkąd oficjalnie ci się przedstawiłam. Strach pomyśleć, co będzie za tydzień.

sobota, 21 maja 2022

Od Yuuki - Event

Dochodziła ósma rano. Kiedy jeszcze niecałe pół godziny temu było dość cicho i spokojnie, teraz szkolne korytarze szybko zapełniały się głównie zaspanymi nastolatkami podróżującymi samotnie, w grupach, bądź z najlepszym psiapsi ku klasom. Niektórzy wracali też z porannej fajki, bądź dopiero na nią szli. Rosnący gwar rozmów wypełniał puste przestrzenie wewnątrz budynku, a ciepłe promienie słońca coraz śmielej padały na świeżo wypastowaną podłogę i zakurzone obrazy, przecinając szkło jasnymi plamami. 
     Rozpoczynał się kolejny wtorek.
     Pierwsze co Xavier Delaney dostrzegł, był plecak szybujący przez pół korytarza, nim finalnie z impetem rąbnął w ścianę tuż obok jego głowy. Nie był nawet szczególnie zaskoczony i zaalarmowany tym, że jeszcze kilka centymetrów w lewo i zapewne nie siedziałby już tak beztrosko, jak obecnie, przeglądając telefon, a łykałby pewnie krople żołądkowe u pielęgniarki w kanciapie na dole. Dopiero gdy plecak wylądował na ziemi, pojawiła się Yuuki Tenebris, wyskakując jak kot znad ostatnich schodków prowadzących na górę i nie zważając na to, czy kogoś podepcze, czy nie, od razu ruszyła w stronę białowłosego, agresywnie siadając obok. Wyglądała tak, jakby wstała chwilę temu i nawet nie zdążyła się uczesać, aczkolwiek jej bardzo ożywiona, poranna aura mogła być nieco myląca. 
     — NIE UWIERZYSZ KURWA.
     — Zerwali w końcu?  zagaił bezceremonialnie Xavier, nie zerkając nawet na koleżankę, dalej będąc zajętym scroolowaniem strony internetowej. Jakby nigdy nic, kontynuował:  Znalazłem ładną koszulę, patrz. Jeszcze chyba na promocji, jak się jakiś kod wpisze.
     Yuuki zamilkła na moment i rzuciła na szybko spojrzeniem w ekran telefonu chłopaka. Pokiwała głową z aprobatą. 
     — Spoko, git według mnie. Taka na ciebie  skwitowała szybko, po czym, chcąc nie chcąc, jej wzrok przeskoczył na widoczne u góry, nowe powiadomienie z messengera zaadresowane od "Cahir". Tenebris z wrażenia aż zachwiała się na ławce, klaskając w dłonie tak głośno, że słyszało to zapewne pół korytarza na piętrze.  Ale jajca, nie gadaj, że O'Harrow dziś będzie. 
     — Sam się dziwie co się stało, że akurat dziś nie zaspał. 
     — Jak przyjdzie to dostanie ode mnie uścisk dłoni prezesa.  Klasnęła ożywiona dłonią w kolano.  ALE  tu Tenebris szybko zakończyła temat i  nastąpiła nagła zmiana aury z powrotem na  tą dramatyczną  wracając, ja tu mam poważniejszy problem.  Ogarnij to, że ten stary Kozioł wpisał mi zagrożenie z historii? Zagrożenie? Mi? 
     W porównaniu do wzburzonej Yuuki, Xavier na tą wiadomość parsknął jedynie śmiechem, nie będąc szczególnie wzruszonym. 
     — A dziwisz się? Ile razy pojawiłaś się na jego lekcjach za cały semestr? Raz? 
     — Dwa  odsapnęła od razu.  No i że niby jakiejś pracy nie oddałam.
     — Wiesz, ta praca była do oddania jakiś miesiąc temu. 
     — No i? A chuj, nieważne  dziewczyna machnęła lekceważąco ręką.  Mam już plan. I to taki kurwa sprytny plan. 
     Xavier standardowo nie wiedział już do końca, o czym rozmawiają i o czym konkretnie mówi Yuuki, aczkolwiek, jak zawsze, postanowił improwizować i po prostu słuchać dalej, kiwając strategicznie głową co jakiś czas. 
     — Słyszałeś, że przyjeżdżają do nas jakieś typy z innej szkoły w ramach wymiany? No. To Kozioł zaproponował mi, żebym ich przygarnęła i oprowadziła po naszej budzie, pokazała jakieś fajne miejsca w mieście, zabrała gdzieś i tak dalej. Niby to w ramach zaliczenia, chyba ma trochę wyjebane na mnie, ale w sumie nie dziwie się, mi też by się nie chciało. I wymyśliłam, że zabierzemy ich na ten melanż w piątek. Zajebisty pomysł, co nie? 
     — W sumie.  Chłopak pokiwał powoli głową, tym razem mając już przed sobą pełniejszy obraz sytuacji.  Czemu nie. Jak się coś zjebie to zawsze można powiedzieć, że to Ignaś, w końcu też jest w samorządzie i też ma jechać.  W głosie białowłosego ewidentnie słychać było nutę uszczypliwości względem wypowiedzianego w dość znaczący sposób imienia "Ignaś". 
     Tenebris i Delaney zgodnie spojrzeli w kierunku niskiego, czarnowłosego chłopaka, który w tamtym momencie beształ jakąś grupkę typowym dla niego "nie biegać!". 
     Yuuki uśmiechnęła się pod nosem, po czym wyprężyła gwałtownie do góry, machając agresywnie ku rudowłosej postaci w tamtym momencie zmierzającej w ich stronę. Marta w swojej błękitnej sukience w białe kwiatki wyminęła sprawnie uczniów przemierzających leniwie korytarz i dołączyła do Xaviera i Yuuki, zrzucając żabi plecak na bok i zajmując miejsce obok Tenebris, którą cmokła w policzek na powitanie.
     — Hejka wam, ale dzisiaj ładnie i ciepło!  rzuciła wesoło, potrząsając rudymi lokami, które odgarnęła z ramion do tyłu i zlustrowała Yuuki, marszcząc lekko brwi.  Czesałaś się dzisiaj? 
     — Nie  odparła nieskrępowaną szczerością, wyciągając telefon.  Ej mówiłam wam, że moi starzy polecieli na wakacje, co nie? Papa Magnus piszę, że mamita kupiła sobie strusia, a on nowego yphona 20 bo tamtego zjadł mu krokodyl. 
     — Strusia?  Xavier na moment odsunął od siebie telefon. 
     — No strusia. Patrzcie. 
     Xavier i Marta przysunęli się do Yuuki, oboje nachylając głowy nad ekranikiem jej smartfona, gdzie rzeczywiście widniało zdjęcie jej matki ze strusiem. 
     — Mamita Avriel żyjąca swoim best life  skwitował białowłosy, wyciągając z torby energetyka, co od razu spotkało się ze sceptycznym spojrzeniem ze strony Marty. 
     — Nie pij tego świństwa. Chcesz soku? Świeżo wyciskany.
     — Nie, dzięki  pokręcił głową, po czym zerknął z powrotem na telefon, widząc nowe powiadomienie.  O, Cahira jednak nie będzie na pierwszej lekcji, później wpadnie. 
     — Przynajmniej się starał  skwitowała Tenebris, związując włosy w coś, co miało przypominać koka.  Ma dziś pytać z biolki, pewnie znowu pizda będzie, jak mnie wyłapie. 
     — No ostatnim razem nie miałabyś tej pizdy gdybyś ogarnęła moje podpowiedzi. 
     — No machałeś mi z pierwszej ławki ołówkiem w krowie łaty, typie  Tenebris zmierzyła Xaviera wątpliwym spojrzeniem. 
     — No bo chodziło mi o krowę, typiaro? 
     — Sam jesteś krowa, typiarzu  parsknęła lekceważąco, od razu zwracając się do rudowłosej już o wiele milszym tonem.  Marcia wytłumaczysz mi dzisiaj tą biolke? 
     — Jasne, możemy przejść się do tej nowej kawiarni, którą otwarli niedawno. Tak poza tym to Ignaś zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę w piątek nie jedziemy na ryby? 
     — A nie wiem. Raczej nie, Ignaś w końcu nie wie, że nasz klub wędkarski to tylko przykrywka pod najlepsze melanże ever. Powiedziałam mu, żeby wziął wędkę i ten taki śmieszny kombinezon. W ogóle dzisiaj mam przywitać tych nowych uczniów. 
     — A wyglądasz jak bezdomny  skomentował Xavier, biorąc łyk energetyka. 
     — To jest kościółkowy dres, spierdalaj. O! Muszę jeszcze dzisiaj pójść do Syriusza. 
     — Syriusza? Tego Syriusza Kozła?  zainteresowała się Marta, popijając swój sok. 
     — No  przytaknęła Tenebris.  Też chce iść na melanż, więc trzeba z nim kilka rzeczy obgadać. 
     — Słyszałam plotki, że handluje  c z y m ś  w kiblu na drugim piętrze.   
     — Nic nowego, raz handlował gotowcami jakiś sprawdzianów od starego, a potem niby wyszło, że to fejk  wtrącił Xavier, aczkolwiek nawet jeśli chciał dopowiedzieć coś więcej o bogatej karierze Syriusza, zagłuszyłby go dzwonek w akompaniamencie głośnego, męczeńskiego "ja pierdole" Yuuki. Cała trójka leniwie podniosła się z ławki i skierowała pod drzwi klasy, gdzie czekała już większość ich grupy. Tenebris po wejściu do środka od razu zajęła miejsce w ostatniej ławce, łudząc się słodko, że tym razem ominie ją pytanie i będzie mogła spokojnie przesiedzieć, przejeść bądź przespać te czterdzieści pięć minut. Pierwsze dziesięć, tak jak zazwyczaj, spędziła na manifestowaniu świetego spokoju, podczas gdy nauczycielka sprawdzała obecność i zajmowała się wpisywaniem tematu do dziennika i mruczeniem czegoś do siebie. W tamtym momencie Tenebris na moment wyłączyła się ze szkolnej rzeczywistości, zerkając pod ławką na rodzinną grupkę na messengerze, gdzie jej mama wysyłała nowe fotki z wakacji, chwaląc się tym razem widokami i zdjęciami starego, którego praktycznie na każdym ujęciu widać było uciętego.
     Tenebris uśmiechnęła się pod nosem, wyobrażając sobie mamite Avriel cykająca fotki. Akurat w tych kwestiach zachowywała się jak typowa matka na wyjeździe - wszędzie biegała z aparatem, bądź telefonem, jednak praktycznie każde zdjęcie jakie wykonała akurat Avriel było na tyle chaotyczne i poucinane, że mało co można było na nim zobaczyć. Czasami tylko, na przykład, nogi Magnusa w krótkich spodenkach, skarpetkach i sandałach. 
     — Delaney, do odpowiedzi!
     Yuuki wystarczyło usłyszeć to nazwisko wypowiadane z ust nauczycielki, by w sekundę straciła zainteresowanie rodzinną grupką. Uniosła gwałtownie głowę z nad ekranu i o mało co nie wybuchła śmiechem na głos, widząc jak Xavier niechętnie wstaje z ławki i podchodzi do biurka. Uśmiechając się triumfalnie pod nosem, zadowolona, że tym razem to nie ona padła ofiarą, wychyliła się odrobinę w bok, włączyła aplikacje Snapchat, cyknęła na szybko fotkę i podpisała ją "XDXDXD". Wiedząc już, że przez jakąś chwile będzie mieć spokój, bez chowania się wyciągnęła telefon na ławkę, zaznaczyła w aplikacji Martę, Xaviera i kilka innych losowych osób, po czym wysłała. Nie minęło długo, kiedy zauważyła, jak Marta z podobnym co u niej samej uśmiechem zerka na nią zza ramienia. Yuuki szybko przesunęła palcem w aplikacji w bok, włączając prywatny chat na Snapchacie z Martą. 

kochamkury123 piszę...
ja pierdole dobrze ze mnie nie wzięła XDD ale on na pewno umie jak zwykle 

Marciocha pisze...
Hahah na pewno. Albo pobajeruje tak, że znowu piątkę dostanie. 

     Yuuki parsknęła pod nosem, wychodząc na razie z aplikacji Snapchat'a, po czym włączyła grę Gardenscapes [...] 
     — Mamy piętnaście minut, to jest długa przerwa  sprostowała Marta idąca przy prawym boku Yuuki.  Zdążymy i załatwić sprawę z Syriuszem, i zjeść. A Xavier gdzie zniknął? 
     — Poszedł do kibla. 
     — To może spotkamy się już na stołówce? 
     — Spoko, możemy  Tenebris przytaknęła, po czym nagle i niespodziewanie wypruła do przodu, wymijając pierwszaków idących przed nią. W pierwszej chwili Marta zmarszczyła lekko czoło, nie do końca rozumiejąc tym razem co porwało Yuuki, aczkolwiek śledząc ją wzrokiem już po krótkiej chwili dostrzegła, do jakiej postaci biegnie. 
     Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie przy nieco zaskoczonym Cahirze, po czym uścisnęła mocno jego dłoń i potrząsnęła nią aż nazbyt energicznie. 
     Kiwnęła z uznaniem głową. 
     — Gratulacje, uścisk dłoni prezesa, cieszymy się, że jesteś z nami. 
     O'Harrow w pierwszej chwili minę miał dość skołowaną, zerkając wątpliwie to na Yuuki, to na ich dłonie złączone w uścisku. Mimo wszystko nie musiał rozmyślać długo nad powodem jej dziwnego przywitania i finalnie parsknął krótko śmiechem, unosząc kącik ust ku górze w nieco uszczypliwym uśmieszku. 
     — Dzięki, ja pogratuluje tobie jak zdasz w końcu historie. 
     — Mam już na to zajebisty plan, luz. Finalnie w piątek chlejesz z nami? 
     — Jasne. A, tak przy okazji, wiesz może gdzie jest Xavier? Mam dla niego książkę, standardowo nie odbiera.
     — W kiblu siedzi, może matme spisuje. 
     — Dobra, dzięki. Do potem.  Chłopak machnął luźno ręką w geście pożegnania, w międzyczasie machając jeszcze do Marty, nim zniknął za zakrętem. Tenebris zerknęła na szybko na godzinę, kiedy doszło do niej, że zostało im jeszcze dziesięć minut przerwy. Westchnęła odrobinę zirytowana, wpychając telefon z powrotem do kieszeni, kiedy poczuła przy sobie delikatną, kwiatową woń perfum Marty. 
     — Minę miał niezłą jak tak doskoczyłaś do niego z tym uściskiem dłoni  parsknęła cicho śmiechem.  Okej, idę na stołówkę. Jak pogadasz z Syriuszem to przyjdź, zostawię ci kanapkę. 
     — O matko, serio?? Dzięki, kocham cię normalnie, bo znowu nie mam śniadania. Kupię ci coś dobrego później. 
     — No ja myślę.  Marta uśmiechnęła się rozbawiona, mrugnęła do koleżanki i szybkim krokiem ruszyła po schodach w dół, w kierunku stołówki. 

Od Isidoro - Wykreślić ze świata przyjaźń…

to jakby zagasić słońce na niebie, gdyż niczym lepszym ani piękniejszym nie obdarzyli nas bogowie. *


Lato zalewało świat złocistym ogniem.
Złote promienie słońca przepalały konary drzew, zmieniały zieloną trawę w kruche siano, a brunatną ziemię w spękaną, pylistą pustynię. Najlżejszy powiew wiatru nie poruszał zastałym powietrzem, wypełnionym jedynie bezustannym brzęczeniem owadów. Nawet ptaki zamilkły.
Otwarte na oścież drzwi nic nie dawały. Isidoro tylko potoczył półprzytomnym spojrzeniem w stronę wyjścia z holu głównego gildii, a potem wrócił do bezwładnego leżenia plackiem na tej pojedynczej, zdezelowanej kanapie. Zamknął oczy, zapadając się w lepki gorąc zbyt miękkich koców. Rozważał położenie się na gołej podłodze, tam powinno być chłodniej. Ale podłoga była tak daleko…
Ten charakterystyczny krok wybijający pogodną melodię dobiegł uszu astrologa. Zbliżył się wartko, kanapa ugięła się z cichym skrzypnięciem.

piątek, 20 maja 2022

Rozmiłowała się ma dusza, chociaż… nie wiem w czym

Reginald Nolan Amis

♂ | ur. 8 listopada 1763 (25 lat) | Ghatan* | Historyk-posłaniec | 192 cm wzrostu

Reginald przez połowę życia słyszał historie o Iferii, które sprawiły, że w jego oczach kraina urosła do rangi legendy.

Matka pochodziła z Defros, studiowała na jednym z uniwersytetów w Toirie, zdobyła kilka dyplomów, przez chwilę nawet wykładała jakiś przedmiot o skomplikowanej nazwie na jednej z czołowych uczelni. Jej syn zapamiętał ją jako nauczycielkę języków obcych w szkole w Ghatan, która w wolne wieczory czytała powieści po iferyjsku, późno chodziła spać, wcześnie wstawała i każdego dnia przewiązywała kołnierzyk białej koszuli zieloną wstążeczką.

Ojcu zawsze bliższa była Nalaesia, a szczególnie Soria, gdzie urodził się, wychował i pracował, dopóki nie poznał swojej żony. Nigdy nie chwalił się szczególnie swoją przeszłością, na pytania odpowiadał zdawkowo lub wcale, ale historie zawsze opowiadał piękne, a Reginald chętnie ich słuchał, kiedy tylko miał okazję, choć te nie trafiały się zbyt często. Pracował jako księgowy, pił hektolitry kawy i co miesiąc odbierał z poczty gazety z Iferii, które przeglądał potem każdego ranka, aż do następnej dostawy.

Sam Reginald natomiast, kiedy nadchodził wieczór, siadał przy biurku i w bladym świetle pojedynczej lampki naftowej, dłubał coś w starych, nieco podejrzanych podręcznikach akademickich swojej matki i dziwnych zbiorach, które za młodu zdobył jego ojciec. Dzięki temu trochę zapominał o swojej duszącej tęsknocie i uczył się czegoś, czego zastosowania wtedy nie rozumiał, a poznać miał dopiero wiele lat później na jednym z dalekich wybrzeży, niedługo po dwudziestych urodzinach. Od tamtego momentu czuł się nawet z siebie dumny, że odkrył kilka tajemnic języka, który w głowie nazywał po prostu “tamtym”, choć w rzeczywistości był to po prostu praklasyczny. Nie zastanawiał się jednak, dlaczego jego rodzice to wszystko mieli. Chyba wolał w to nie wnikać.

W domu Amisów zawsze było cicho i spokojnie, a książki piętrzyły się na regałach, szafkach, stolikach, a nawet podłodze, gdy nigdzie indziej nie było już miejsca. Czytano i mówiono po iferyjsku, niemalże żyło się duchem w tej malowniczej krainie, którą Reginald i jego siostra znali jedynie z opowieści, książek oraz zdjęć.

Dlatego też, kiedy pochowawszy swoich przyjaciół, został sam, oddalony od Ghatan setki mil, postanowił skierować się właśnie do Iferii. To nie tak, że wiązał z tym miejscem jakieś szczególne nadzieje. Uznawał je po prostu za kolejny etap swojej wędrówki w poszukiwaniu nie tylko tego, za czym tęsknił, ale także czasu straconego na to wszystko.

*Ghatan – niewielkie miasto znajdujące się daleko na północ od granic Iferii
Reginald całe życie szuka czegoś, czego nie zna, ale tęskni za tym bardziej, niż ktokolwiek może sobie wyobrazić.

Pierwszy z nich nie miał nic, chciał mieć wszystko;
drugi miał wszystko, chciał nie mieć nic;
trzeci chciał zdobyć coś, czego w Ghatan nie było.

Każdy z nich musiał wyjechać, żeby móc spełnić marzenia, które były ważniejsze niż rodzina, obowiązki, przyszłość, stabilizacja.
Miał siedemnaście lat, gdy opuścili rodzinne miasto i wyruszyli w świat, zostawiając za sobą wszystko i nic.

Pierwszy został zastrzelony.
Drugi zmarł na gruźlicę.
Trzeci poszedł dalej samotnie.

Nie miał nic, oprócz marzenia, że kiedyś znajdzie to, czego szuka.

Tylko tyle i aż tyle.
C y a l a n a

Autor wizerunku
W razie czego – wyrażam zgodę na używanie Reginalda, ale prosiłabym, żeby w przypadku małych ilości po prostu dać mi znać, a w większych się skonsultować.
Discord: Tyna#0517

czwartek, 19 maja 2022

Od Williama - Noc pełna gwiazd

    Niebo było wyjątkowo czyste. Pełne gwiazd. Chłopak wierzył, że miały w sobie coś niezwykłego. Dostrzegał w nich dusze zmarłych osób, które teraz, gdzieś w górze, czuwały nad nimi wszystkimi. Przynajmniej tak tata mu powiedział, a tata nie mógł przecież kłamać. William wierzył mu bezgranicznie.
— Pięknie — odezwał się cicho, odwracając głowę w stronę mężczyzny.
Obaj leżeli na wciąż mokrej po deszczu trawie. Jednak nie przejmowali się tym. Można powiedzieć, że dodawało to ich małemu rytuałowi uroku. Zawsze, kiedy tylko mieli możliwość i pogoda na to pozwalała, szli na pagórek, z którego to obserwowali nocne niebo. Czasami siedzieli w ciszy. Czasem Samuel opowiadał różne historie, których chłopak słuchał z zafascynowaniem. I tym razem nie było inaczej.
— Twoja mama też tak powtarzała.
William spojrzał na ojca z zaciekawieniem. Nieczęsto miał okazje dowiedzieć się czegokolwiek o swojej rodzicielce. Był to swego rodzaju temat tabu. Wszyscy go unikali. A że chłopak nie chciał denerwować taty, to nie dopytywał. Wolał poczekać na moment, w którym mężczyzna będzie gotowy i sam z siebie o czymś wspomni. Jak widać, teraz nastał ten moment. Will specjalnie milczał, licząc, że dowie się więcej.
— Gdy byliśmy młodzi, także chodziliśmy razem nocą oglądać gwiazdy. To były magiczne chwile. — Na ustach Samuela pojawił się rozmarzony uśmiech.
— Naprawdę? — Chłopiec nie mógł się powstrzymać już dłużej. Za dużo emocji zaczęło w nim buzować.
— Tak. Tak jak my teraz, kiedyś spędzałem czas z twoją mamą. Naprawdę ją kochałem. W czasie, gdy się poznaliśmy, wydawała mi się perfekcyjna. Myślałem, że to przeznaczenie. Była piękna. Burza loków, na które narzekała i ciągle próbowała jakoś je spinać, ale ja je uwielbiałem. Przeszywające spojrzeniem czerwone oczy, w które mogłem wpatrywać się godzinami. Delikatne dłonie. Nienaganna postawa. Nic nie mogłem poradzić na to, że się zakochałem.
— Brzmi fajnie. — William uśmiechnął się szeroko, ukazując przy tym brak zęba, który ostatnio mu wypadł.
— Było fajnie — powtórzył Samuel z uśmiechem. — Ona była fajna. Chociaż ludzie uznawali ją za wyniosłą, ja wiedziałem, że pod tym wszystkim kryje się coś więcej.
— Skoro się kochaliście, to czemu nie ma jej tu z nami? — William musiał w końcu wyrzucić z siebie pytanie, które trzymał w sobie przez tyle czasu.
— To nie takie proste. Nie zrozumiesz. Jesteś jeszcze dzieckiem. Może kiedyś. Ale ważne jest to, że dzięki temu mam teraz ciebie. — Chłopiec został pociągnięty do uścisku.
I tak leżeli przytuleni do siebie, z lekkimi uśmiechami na ustach, wpatrując się w gwiazdy.

środa, 18 maja 2022

Od Weroniki cd. Serafina

Zadrżała pod jego wzrokiem, cofając się powoli, poszukując oparcia w postaci wyszczerbionej boazerii, zaraz ponownie podciągając kolana pod samą brodę, wtulając się ramionami w swe niezdrowo chude, trupie nogi. Schowała twarz w plisowanym materiale białej, zdewastowanej sukni, ukrywając spojrzenie przed sylwetą nieznajomego czarnoksiężnika.
Nienawidziła tego uczucia. Nowego uczucia. Słowo poniżenie przekradło się do wampirzego umysłu.
Odkalsznęła sucho, szybko spodziewając się nawracających skutków spożytej klątwy. Wciąż czuła na wargach smak krwi.
— Dobrze, to teraz od początku. Należysz do Gildii? — Serafin powtórzył pytanie, sunąc powoli do przodu. Ręce wampirzycy wystrzeliły ku górze, pognały w stronę głowy, zupełnie jakby zechciała odciąć się dłońmi od stukotu jego kroków. Uniosła zlęknione spojrzenie, kiwnęła.
Gildia, jej nowy dom. Jej nowa rodzina.
Przez wieki karmiony okrucieństwem umysł nie mógł jednak znać prawdziwego znaczenia tych słów. Bliscy i schronienie – miejsce, w którym mogła poczuć się bezpieczna, ale w którym nikt nie czuł się bezpiecznie obok niej.
Skąd miała wiedzieć? Wiedzieć, że robi źle, nie przeciwstawiając się swej naturze? Nie znała innego życia. Tylko takie, w którym bestialstwo stało się przyjmowaną z góry normą. W którym nie wstydziła się swojego zezwierzęcenia, drapieżności. Nie, kiedy Weronika nie wiedziała nawet co to wstyd.
— W porządku — mruknął czarodziej, nie odwracając od niej spojrzenia swych onyksowych tęczówek. — To kolejne pytanie, raz jeszcze. Gdzie twój stwórca?
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż wystających kosteczek kręgosłupa, dzika emocja zatrzasnęła swe szpony na wampirzych piersiach. Wspomnienia niedawnych nocy nie były czymś, co potrafiła znieść. Jeszcze nie.
— Martwa — wymamrotała krótko, głos załamał się w pół słowa, czerwone oczyska, z nagła zaszklone, błysnęły rozżaleniem. Pozwoliła dłoniom zacisnąć się na włosach przy samym czubku głowy. — Martwa, martwa, martwa!
Serafin wzruszył ramionami, zupełnie nieporuszony jej słowami.
— Boli — powtórzyła cichutko tak dobrze znane ostatnio słowo, czując, jak nieprzyjemne palenie ponownie parzy jej przełyk, jak mięśnie, niedawno skrępowane, odmawiają posłuszeństwa, z nagła ociężałe na tyle, by zmusić smukłe rączki do opadnięciu wzdłuż bioder, wylądowania na zakurzonej podłodze.
Nie wiedziała, na co liczy. Współczucie, pomoc? Niedoczekanie.
— Oczywiście, że boli. — Ciepły ogień świec odbił swój blask od złotych szponów, oślepił kobietę na krótką chwilę. Dostrzegła w mroku jego obrzydliwy uśmiech. — Niestety, nie jestem w stanie stwierdzić, co z tobą będzie. Nie mogę też wiedzieć, jak składniki klątwy zareagują na twoją przypadłość.
Weronika uniosła brewkę w niemym pytaniu. Zadrżała, czując, jak przez jej ciało przelewa się fala gorąca. Wszystko wydawało się palić. Ściana, podłoga, klejące się do szyi włosy, zniszczona sukienka. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wcześniej, w swym martwym żywocie, czuła tak straszliwy, fizyczny ból.
Cyniczny uśmieszek malował się nieustannie na wargach czarownika, dalej wpatrującego się z góry w swą ofiarę. Otworzył usta, w bezwzględnej potrzebie uświadomienia Weronice, iż:
— Nie żyjesz, robaczku.

poniedziałek, 16 maja 2022

Od Hotaru - Event

Hotaru lubiła ten czas po ostatnim, piątkowym dzwonku, kiedy można było wrzucić książki i zeszyty do torby, zarzucić ją na ramię, i opuścić mury szkoły bez oglądania się za siebie. No, może nie tak całkowicie bez oglądania się za siebie - Hotaru żwawym krokiem dotarła do głównej bramy, a potem przystanęła pod jednym z ocieniających ją, rozłożystych dębów, czekając na pozostałych.
Ławica uczniów wylewała się z budynku. Niektórzy spieszyli w sobie tylko znanym kierunku, inni dobierali się w większe grupki, leniwie podążali ku najbliższemu McDonaldowi, śmiejąc się i dyskutując. Piątkowa wolność. Hotaru obiecała sobie, że jeszcze tego wieczora skończy całą pracę domową, a w weekend – będzie mogła bez wyrzutów sumienia pójść na dłuższą wycieczkę, zanurzyć się w leśnej ciszy i nie przejmować tym, że już w środę czeka ją sprawdzian z chemii. Albo może zaprosi jeszcze Kukume. Wiadomo, trzeba było odpocząć od szkoły, ale od przyjaciół Hotaru nie potrzebowała odpoczynku.
Tymczasem zaś na schodach pojawiła się charakterystyczna postać. Burza kręconych włosów od razu przyciągała wzrok, do tego dochodził jeszcze wysoki wzrost i koszulka – w stonowanych barwach, z materiału z odzysku, ale za to z proekologicznym hasłem nadrukowanym dużą, rzucającą się w oczy czcionką. Hotaru podniosła dłoń, pomachała. Wzrok Michelle zaraz ją odnalazł, dziewczyna skierowała ku niej swoje kroki. Hotaru przekrzywiła głowę. Coś było nie tak – krok Michelle zdawał się zbyt spokojny jak na nią, ramiona nieco opuszczone, jakby ten charakterystyczny plecak w pandy ważył więcej, niż zazwyczaj.

niedziela, 15 maja 2022

Od Isidoro - Event

Isidoro darzył geografię obojętnymi uczuciami. Nie był to jego ulubiony przedmiot, jak chociażby matematyka bądź fizyka, ale nie miał też z nim na pieńku, jak to się działo w przypadku wuefu lub wosu. Jeśli trzeba było omawiać ery geologiczne, Isidoro nawet sobie radził, nawet go to ciekawiło. Przemiany we wnętrzu planety, sunące po jej powierzchni kontynenty, formujące się pasma górskie i przejścia lodowców – to było całkiem interesujące, zaś lata liczone w miliardach, dzielące poszczególne wydarzenia, nadawały tematowi jakiejś specyficznej powagi.
Rzecz miała się zupełnie inaczej, gdy przychodziło do tych wszystkich statystycznych opisów – które kraje wydobywały najwięcej ropy, gdzie występowały diamenty, który kraj był największym eksporterem pszenicy, kto zaopatrywał kontynent w jabłka. Chłopak irytował się tym, że raz nabyta wiedza nie jest „na zawsze", bo przecież co roku w rankingach i tabelkach następowały pewne przemiany i przetasowania, które choć niewielkie, to jednak zmieniały nieco informacje, czyniły wiedzę nieaktualną. Poza tym tak łatwo było sprawdzić to wszystko w roczniku statystycznym, więc po co kłaść do głowy rządki cyferek?

Od Małgorzaty cd. Tezeusza

Było późno, słońce zdążyło już zniknąć, schować się za horyzontem, jakby w obawie, że i je porwie trzaskający okiennicami wiatr. W budynku gildii było dziwnie cicho i spokojnie, przynajmniej w części sypialnej. Pewnie część gildyjczyków siedziała we wspólnej sali albo w jadalni; wydawało się, że ledwie minęła pora kolacji.
Małgorzata zapukała stanowczo do drzwi kwatery, mocniej przycisnęła materiałowe zawiniątko pod pachą. Ciekawe, czy była u siebie.
Na odpowiedź wcale nie czekała długo.
― Gosiu? ― spytała Tallulah, nie kryjąc zdziwienia w głosie. ― Coś… się stało? ― Zmarszczyła nieznacznie nos, przyglądając się jej. No pewnie, że się kurwa stało.
― Trochę tak. I trochę nie ― odparła mętnie. ― Potrzebuję twojej pomocy, sama tego bałaganu nie ogarnę.
Poczuła na sobie spojrzenie. Oceniające i dość ostre.
― Wejdź ― Tallulah ustąpiła w drzwiach ― ale jeśli mam ci pomóc, to nie karm mnie więcej wymijającymi odpowiedziami.
Skinęła głową. I tak nie miała wyjścia, do kogo z tym pójdzie? W tym stanie niezbyt miała ochotę pokazywać się komukolwiek i gdziekolwiek. O wycieczce do miasta, do specjalisty, nie było nawet mowy. Poza tym, nie miała czasu. Wiecznie, kurwa, nie miała czasu.
Odłożyła zawiniątko na komodę, ogarnęła spojrzeniem pokoik. Dość surowy, prosty, sprawiający wrażenie niezamieszkanego. Wyglądało na to, że obie spędzają w swoich kwaterach mało czasu, z tą tylko różnicą, że wnętrze tej należącej do niej prezentowało się tak, jakby wybuchł tam jakiś artefakt albo jakiś specyfik Sophie, ewentualnie przeszło tornado.
Zresztą, nie ważne.
― No więc? ― Tallulah domknęła drzwi z wyczuciem i skrzyżowała ręce na piersi. ― O co chodzi?
― Muszę zrobić porządek z włosami.
― Tego się domyśliłam.
― Znasz się na ziołach, wię-ęc pomyślałam, że masz gdzieś pod ręką coś na zmianę koloru.
Czarodziejka uniosła brwi, mrugnęła raz czy dwa.
― Powód?
― Fanaberia.
― Gosiu.
Małgorzata przewróciła oczami, spojrzała od niechcenia w zawieszone na ścianie niewielkie lusterko. Jej piękne złote loki, długie aż za łopatkę, zamieniły się w nierówno popalone pasma, kruszące się przy byle dotyku. Odruchowo dotknęła włosów, pogładziła je palcami. Szkoda. Naprawdę szkoda.
― Było zlecenie ― odezwała się w końcu, wciąż zapatrzona w lusterko ― na śmierć w ogniu. I były komplikacje.
Tallulah milczała. Wiatr napierdalał okiennicą.
― Mam słuszne powody, by sądzić, że są pewni… świadkowie. Nie widzieli dużo ― dodała od razu ― ale wolałabym zmniejszyć ewentualne ryzyko bycia kojarzoną z tą sprawą do zera. ― Obejrzała się przez ramię. Twarz Talluli nie zdradzała prawie niczego, za to oczy lśniły w półmroku. Mogłaby przysiąc, że dostrzegła w nich iskierkę zrozumienia.
― Najpierw musimy ci je skrócić ― odezwała się czarodziejka, stając za jej plecami. Ze sceptyczną miną ujęła spalony kosmyk w dwa palce. ― I to dość solidnie.
― Póki nie zrobisz ze mnie łysej - będę zadowolona.
Odgarnęła jej włosy na bok, musiała spostrzec to chujowe oparzenie na karku. Niemalże wyczuła jej zawahanie.
― I z tym też zrobimy porządek. Jest bardzo rozległe?
― Nie. Ten placek, który widzisz, może trochę więcej chowa się pod koszulą.
Tallulah milczała przez chwilę, potarła palcami policzek w zamyśleniu.
― No dobrze ― stwierdziła w końcu. ― Zrobię co w mojej mocy, żebyś nie straszyła ludzi po nocach. ― I uśmiechnęła się do niej w odbiciu lusterka, sprytnie, jak lis.
***
W Vinea Maritoise gniła już od rana, ale nie zamierzała pojawiać się w samej winnicy tak wcześnie. Zaszyła się w tym niewielkim, całkiem wesołym miasteczku słynącym z dobrych terenów pod uprawę winorośli, zręcznych grajków i jeszcze zręczniejszych karciarzy. Belladonnie wykupiła miejsce w okolicznej stajni, psy zostawiła w niewielkim pokoiku na poddaszu, w karczmie, której nazwy nawet nie zapamiętała. Z jej informacji wynikało, że skrytobójcy, których zrzeszał cech, nie mają w okolicy żadnej sadyby, nie słyszała też o żadnym norniku, który by takową prowadził. Może był gdzieś w karmnik, kryjówka rezerwowa, ale o tym wiedziałyby ćmy, nie ona. Wciąż była za mało wtajemniczona.
Tym razem skorzystała z okazji i przespała większość dnia, zakładając, że wezwanie od wicehrabiego będzie dotyczyło - jak zwykle - jakiejś paskudnej roboty wykonywanej w środku nocy. Odkąd zdemolowała mu gabinet, wzywał ją tylko po to.
Nie odczuwała z tego powodu żalu.
Kiedy zapadł zmrok, udała się do winnicy na piechotę, nie było daleko. Ciemny ubiór sprawiał, że trudno było ją zauważyć, a równie ciemne włosy nareszcie się nie wyróżniały. Trochę wiało jej po karku, ścięte pasma łaskotały wciąż gojące się oparzenie, ale nie narzekała. Tallulah, biorąc pod uwagę stan początkowy, spisała się na medal.
Zakradła się do środka tak, jak zwykle. Winnica, choć generalnie wyremontowana i odświeżona, nie stanowiła dla niej wyzwania. Znała tu każdy zamek, każde okno i każdą dziurę, poza tym, sam Tezeusz był tak przewidywalny, że ciężko byłoby popełnić błąd. Kiedyś nawet próbowała mu to wybić z głowy, kiedyś tłumaczyła, że to czyni go ekstremalnie łatwym celem. Czy posłuchał? Nie. Oczywiście, że nie.
Tylne drzwi ustąpiły po chwili zabawy wytrychem w zamku. Złapała klamkę, nim odchyliły się na tyle, by obciążyć nadto zawias i skrzypnąć, ostrzegając przy tym gosposię. Wsunęła się do środka bezszelestnie, jak cień, ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Korytarz tonął w mroku, dopiero w oddali, w jadalni, paliły się liczne świece. I w kuchni. Wydawało jej się, że słyszy głosy.
Zanurzyła się w korytarz, ominęła tę wiecznie skrzypiącą deskę przy komodzie, przylgnęła do przeciwległej ściany.
― Późno już, kochanieńki ― powiedziała Leokadia z troską ― położę się już. Czy życzysz sobie jeszcze czegoś? Pora wprawdzie dziwna, ale jeśli trzeba…
― Nie trzeba ― uciął Tezeusz zmęczonym głosem. Stuknęła filiżanka odłożona na porcelanowy spodek. ― Dopilnuj jedynie, by tym razem poranna gazeta dotarła na stolik sucha.
― Już moja w tym głowa ― głos staruszki był pogodny, Małgorzata zastanowiła się, jak ona z nim wytrzymuje.
Skręciła w inny korytarz, tuż przed samą otwartą przestrzenią jadalni. Gabinet był - mimo remontu i zgodnie z oczekiwaniami - dokładnie tam, gdzie zawsze. I dokładnie tak samo jak zawsze zamknięty. Tym razem nie zadbała o to, by zatrzeć za sobą ślady, drzwi zostawiła uchylone.
Pomieszczenie, całkiem niewielkie w porównaniu do tego, jakim dysponował w Sorii, było utrzymane w pedantycznym porządku. Nawet dokumenty, nad którymi obecnie pracował były rozłożone na biurku w równych odstępach, idealnie ułożone, jak od linijki. Miała ochotę je zrzucić, zrobić kompletny bałagan, zakłócić ten jego idealnie poukładany prawny półświatek i przy okazji wkurwić. Tylko ostatki silnej woli sprawiły, że tego jednak nie zrobiła.
Podeszła do biurka miękkim, elastycznym krokiem, złapała w dłoń pierwszy-lepszy dokument, przebiegła po nim spojrzeniem. Nic interesującego, apelacja o zmniejszenie wymiaru kary. Jeśli znała Tezeusza - a znała bardzo dobrze - wyroku nie zmieni, nawet gdyby ktoś zaproponował mu sporą łapówkę, groził śmiercią albo obie te opcje wdrożył równocześnie.
Drzwi skrzypnęły delikatnie, Małgorzata nawet nie drgnęła. Doczytała dokument do końca i niedbale odrzuciła go na stosik pozostałych.
― Pisałeś, że to pilne. ― Odwróciła się i oparła łokciem o fotel, spojrzała na niego z wyraźnym lekceważeniem i niechęcią. Tezeusz nie przejął się, stał w progu, niewzruszony niczym marmurowa rzeźba.
― Owszem ― potaknął po chwili. Jeśli zaskoczyła go wizyta o tej porze lub to co zrobiła z włosami, to nie dał nic po sobie poznać. ― Od momentu w którym do ciebie napisałem pojawiło się wiele nowych faktów i jeszcze więcej niewiadomych ― kontynuował suchym, rzeczowym tonem. Zamknął w końcu drzwi i zbliżył się do biurka, poprawił rzucony przez nią dokument.
― Zamieniam się w słuch.

czwartek, 12 maja 2022

Od Madeleine cd. Cahira

    Dziewczyna zaprzestała swoich nieudolnych prób otwarcia butelki. Odsunęła ją powoli od ust i lekko przekrzywiła głowę, przyglądając się uważnie Cahirowi. Jej umysł działał na najwyższych obrotach, jakich mógł przy tej ilości wypitego alkoholu. Taki stan rzeczy trwał dobre kilka minut.
— Madeleine?
— Doba — nachyliła się w stronę półki i zgarnęła z niej nową butelką. Cały alkohol postawiła przed sobą. Szklane naczynia lekko się zachwiały, ale na szczęście nie upadły. — Splawce. Ale! — uniosła palec do góry. — Ale otfozys obie te butelki i napijes se ze mnom. Ne bede pia sama. Ce zobacyc pustom butelke — uśmiechnęła się do siebie bardzo zadowolona ze swojego “genialnego pomysłu”... przynajmniej w jej mniemaniu.
— Jeżeli nie ma innej opcji… Niech ci będzie — wywrócił oczami.
    Madeleine zaczęła wiercić się z niecierpliwości. Można było uznać, że wręcz podskakiwała w miejscu, widząc, to jak Cahir załatwiał jej właśnie dostęp do napoju bogów. Jeszcze tylko chwilka. Chwila moment i będzie mogła znowu go posmakować. A co najlepsze nie będzie w tym sama. Oj nie… Będzie miała towarzystwo. Będą pili razem, ramię w ramię. Razem będą kompletnie pijani i będą świetnie się bawili. Kiedy tylko otwarta butelka trafiła do jej dłoni, zachłannie zabrała się za opróżnianie jej. Kompletnie nie przejmowała się tym, co działo się wokół niej. Co dało Cahirowi wiele nowych możliwości na wymiganie się od części ich umowy. Nawet nie zauważyła, kiedy ten zamiast wypić alkohol, po prostu wylał go gdzieś. Ale oczywiście pusta butelka stała przed nim więc wszystko było w idealnym porządku.
— Łaaaał… sybki jestes — miała lekko uchylone usta, spoglądając z podziwem na szpiega. Podczas gdy ona miała jeszcze połowę napoju, on nie miał kompletnie nic. Była pod nie małym wrażeniem.
— Tak, tak. Sprawdzisz teraz?
— No dobla — wywróciła oczami i odstawiła butelkę. — Nie ruszaj! — zaczęła powoli przeszukiwać kieszenie, czując cały czas na sobie wzrok Cahira. — Ale ne pats se na mnie! Molestujesz mnie wzrokiem! Ide sobie. Ni bedziesz mnie podglonadac — niezwykle urażona i naburmuszona wstała.
    Odeszła w najdalszy kąt pomieszczenia. Siadła za jedną z półek, ukrywając się za winami. Specjalnie była odwrócona plecami do swego towarzysza. Westchnęła i niezdarnie znowu zaczęła sprawdzać kieszenie. Sznurek? Mało przydatne. Skrawki papieru tym bardziej. A liście nawet nie wiedziała jakim cudem się tam znalazły. Dlaczego je schowała? Nie miała bladego pojęcia. Chociaż niektóre były naprawdę ładne. Szybko schowała je z powrotem. Kiedy jej ręka natrafiła na sztylet, który to zawsze trzymała w pochwie przypiętej do uda, na jej ustach ponownie pojawił się uśmieszek. To było to! Ostre? Ostre. Wąskie? Według jej mniemania tak. Nie za duże? Raczej nie. W swojej kolekcji miała większe egzemplarze. Zadowolona z siebie wyciągnęła go. Chwilą mu się przyglądała. Lubiła zdobienia na jego rękojeści. Ale trzeba było go oddać chwilowo. Wychyliła się zza półki. Zamachnęła się i rzuciła. Sztylet przeleciał milimetry od twarzy Cahira i wbił się w ścianę za nim.
— Ty… Czy ty chciałaś właśnie mnie zabić? — wzrok Cahira przemieszczał się między ostrym narzędziem a dziewczyną.
— Psesadzas. Tylko podalam sybsom drogom — powróciła na poprzednie miejsce i od razu w jej dłoni znowu znalazła się butelka. — Mam nadzie ze nie tykałeś! — upiła trochę alkoholu.
— Jak w ogóle mogłaś pomyśleć, że rzucanie sztyletem po pijaku to dobry pomysł?!
— Wiem co robie. Odczep se. We se stylet i lub co mas robic, a mnie zostaw f spokoju. Daj mi pic.

środa, 11 maja 2022

Od Inanny cd. Isidoro

Inanna pociągnęła łyk wody, posłusznie, z wolą siedzącej naprzeciw kapitan, rezygnując na moment z degustacji tutejszego cienkusza. Uniosła ciemną brewkę, twarz wykrzywiając w zaskoczeniu, kiedy słowa Rivanni na dobre osiadły w umyśle bardki, tworząc w nim wizje iskrzących się w słońcu łusek, wygrzewających się na kamieniach ciał, długich włosów, układających się wokół głowy w anielską aureolę.
Syreny. Postacie, znane dziewczynie zaledwie z opowieści wagantów, wędrownych bajarzy, których udało jej się spotkać podczas dawnych wędrówek. Postacie, których sama nigdy nie miała okazji obserwować, poznać, mimo iż w swych licznych, wyśnionych podróżach napotykała się na stworzenia i stwory wszelakie – również takie, których wcześniej, przyzwyczajony do piaskowych równin umysł i psyche, nie mogły sobie wyśnić, zobrazować.
Jedyne więc, czego mogła się trzymać, to historie obcych. Historie, które równie dobrze w ostateczności mogły okazać się zupełnie wyssane z palca.
— Czy syreny — zaczęła niepewnie, masując paluszkami śniady podbródek, główkując, odwracając spojrzenie — nie powinny żyć wyłącznie w morzach? Oceanach? Rozumiecie, w wodach słonych. Jak ryby. Ale te morskie! Znaczy, te co w jeziorach, by długo nie pożyły. No, wiecie, o co mi chodzi, nie?
Zachichotała, wyraźnie rozbawiona swym własnym brakiem rozgarnięcia, próbami odnalezienia się w wyrzucanych z siebie słowach. Rivanni odchrząknęła, przysunęła wodę bliżej bardki. W spojrzeniu kapitan błysnęła iskierka troski.
— Na wodach spędziłam większość swojego życia — podjęła Rosario, częstując się kolejnym kartofelkiem. — Widziałam stworzenia, o których się wam nie śniło i o których mało który uczony zdecydował się pisać. A gdy już pisał, to pisał bzdury. Że potwór straszny, że potwór zły i żyje tylko w zatoczkach Wysp Fliss, bo tam go akurat drogi uczony widział. Albo uwidział, kto wie.
Rivanni westchnęła, pokręciła głową. Do sedna.
— Tak, dobrze Ineczko mówisz. Podobno żyją w morzach. Istnienia syreny w pobliskim jeziorze nam to jednak nie wyklucza. Mogła zaplątać się w stewę, przypłynąć tu z jakim statkiem. Mógł ją sprowadzić kolejny taki kolekcjoner dziwów — kontynuowała, nie odwracając spojrzenia od swych towarzyszy — którego pięknie na ryneczku wykiwaliście, i wyrzucić tutaj, do wody, kiedy się już wystarczająco nią znudził lub kiedy brakło na utrzymywanie syrenki złota. Nie zapominajmy też, że Ifelt łączy się z morzem rzeką. Mogła więc pojawić się tutaj sama. Dlaczego postanowiła oddzielić się od reszty swoich? Czy zrobiła to ostatnio, czy dawno temu, dopiero teraz dając znać o swojej obecności? Tego nie wiem.
Donośny skowyt rozległ się za drzwiami zajazdu, rejwach przebił kamienne ściany, powiadamiając biesiadujących o rozgrywającym się na zewnątrz bałaganie. Inanna podskoczyła w miejscu, nieprzyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż wystających kosteczek kręgosłupa. Odwróciła spojrzenie, w niepewnym oczekiwaniu na nadchodzące niebezpieczeństwo, kątem oka dostrzegając, że i posłusznie zwinięty w torbie Bratek zainteresował się niespodziewanym hałasem. Przełknęła ślinę, ściągnęła z pleców lutnię, łapiąc za jej gryf.
Rivanni nie czekała. Żwawo podniosła się z miejsca, szybkim krokiem obeszła ławę, łapiąc prawą ręką za miedziowaną rękojeść sztyletu. Śladem kapitan ruszyła reszta konfraterni – jedni wyciągali zza pasów naostrzone kordelasy, inni sięgali po ukryte do tej pory arbalety. Inanna przygryzła dolną wargę, rozejrzała się dookoła. Kolejne kłopoty. Znowu. Bogowie, nie dość im na dzisiaj przygód i problemów?
Głęboki ryk rozwścieczonego zwierzęcia dotarł do uszu bardki, przywołał kolejną falę mrożącego krew w żyłach dreszczu. Mimo to, spojrzenie Rosario złagodniało, dłoń opuściła wartę z klingi pirackiego ostrza, jednym tym ruchem chcąc zapewnić całą resztę ciżby, iż nie ma się czego obawiać.
— Stop! — krzyknęła, próbując powstrzymać chętnych do bójki drabów. Inanna uniosła w zaskoczeniu ciemną brewkę, obserwując, jak Rivanni pewnym krokiem zbliża się do drzwi, wychodzi na zewnątrz, w sam środek zamieszania. Śniade usta kapitan ułożyły się w ciepłym uśmiechu, gdy łeb spragnionej pieszczot pantery, przyległ do znajomych dłoni. — Wiedziałam, że do mnie wrócisz, ty mała cholero.

wtorek, 10 maja 2022

Od Antaresa - Event

Sala gimnastyczna wypełniona była kakofonią dźwięków. Ktoś krzyknął, piłka poleciała, gruchnęła o wyślizgane panele. Ktoś zapiszczał podeszwą halówki, nauczyciel gwizdnął, machnął dłonią. Ciężka kotara rozdzielała salę, a ponad zielonym materiałem, tam gdzie przechodziła w sznurkową siatkę, co jakiś czas było widać przelatującą piłkę.
— Przejście!
Antares cofnął się, stanął za linią boiska. Złapał piłkę od Hotaru, odbił ją kilka razy od ziemi, obrócił w dłoni, podrzucił.
Skoczył, uderzył, piłka pomknęła, trafiła w środek boiska.
Nauczyciel nawet nie gwizdnął, wskazał tylko dłonią Antaresa, piłka poturlała się do niego z drugiej strony siatki. Chłopak znów odbił kilka razy piłkę, znów obrócił ją w dłoni, podrzucił, zaserwował. Tym razem przyjął Mattia. A przynajmniej próbował – piłka z głośnym klaśnięciem odbiła się od wyciągniętych rąk, czmychnęła w stronę ściany. Po chwili wróciła do Antaresa. I znów pomknęła w stronę boiska przeciwnej drużyny.
Trwający po drugiej stronie kotary mecz koszykówki się skończył, Antares nie zwrócił uwagi na gwizdek i ciszę, która tam zapadła. Zwrócił za to uwagę na grupę uczniów, która właśnie wyszła zza niej i zaczęła kierować się do szatni. A właściwie to na jedną uczennicę.
Piłka poleciała w górę, Antares skoczył, Lea uśmiechnęła się.
Dłoń przecięła ze świstem powietrze, piłka zaś, wytraciwszy pęd, runęła w dół, prosto na głowę chłopaka.
— No stary! — Hugo parsknął śmiechem, przywołując Antaresa do rzeczywistości.
Nauczyciel zerknął na zegarek, gwizdnął, zaś Isidoro odetchnął z ulgą. Koniec lekcji, a jemu udało się nawet nie dotknąć piłki.

Od Lei — One for sorrow, two for joy…

…three for a girl, four for a boy, five for silver, six for gold, 
Seven for a story yet to be told.1

Wzięłam głęboki oddech, raz jeszcze spróbowałam odtworzyć kolejno w głowie zaplanowany przebieg gry. Uśmiech zaplątał się na wargach, opuszki palców musnęły złożoną na cztery kartkę schowaną w kieszeni.
— Mam tylko nadzieję, że przypadkiem mi nie wypadnie — mruknęłam do samej siebie, zdmuchnęłam z czoła wpadający do oka kosmyk.
Splatałam nerwowo palce ze sobą, usiłując nie dopuścić do głosu tych złośliwych myśli, które co rusz podsuwały, co może pójść nie tak. Mogłam przekręcić słowo albo i całe zdanie, bo przecież jeden błąd pociąga za sobą lawinę kolejnych, a wtedy cały plan spali się na panewce. Może jednak powinnam raz jeszcze przeczytać notatki…?
Mimo wszystko, nim myśli zdążyły podsunąć kolejne wizje, jeden głęboki oddech później zapukałam do drzwi laboratorium alchemicznego. Nie minęła długa chwila, gdy zza nich wychyliła się alchemiczka. Jedną dłoń oparła o framugę, w drugiej zaś trzymała skrawek papieru, w którym rozpoznałam list od Raniusza.

Od Hugona — Felix qui potuit rerum cognoscere causas

Targ tonął w feerii barw i dźwięków. Hugo szedł przez uliczki krokiem prędkim, dziękował nieistniejącym bogom — a raczej Kukume — że już wcześniej wiedział doskonale, do którego stoiska należy podejść, dzięki czemu nie musiał odnajdować się w gęstwinie stoisk i zdzierających gardło (sobie) i uszy (wszystkim pozostałym) przekupek. Było ulokowane nieco z tyłu, z daleka od ciekawskich oczu, które tylko błądziły po wystawionych dobrach bez celu, miętoląc między palcami co bardziej dorodne jabłka lub ryby. W takim rozgardiaszu łatwo było przecież i coś podwędzić, a sprzedawca, ku któremu zmierzał, z całą pewnością był gotów zdobyć miejsce spokojniejsze, które mógł obserwować, nawet kosztem tego, że większość nawet nie była w stanie go dostrzec.
Zielarz jęknął pod nosem, swoim zwyczajem marudząc, że tak długo odkładał wizytę. Z drugiej strony, wcześniej nie mógł liczyć na podobną okazję, mężczyzna dopiero co zawitał w Tirie.
— Mogę rzucić okiem? — wskazał na wyłożone towary, chwilę przeskakiwał wzrokiem po co ciekawszych przedmiotach.
Powitało go czujne spojrzenie, niemniej uzyskał odpowiedź twierdzącą. Uśmiechem skwitował nieufną reakcję, w pełni przecież zasłużoną, może nieco zbyt kokieteryjnie oparł się biodrem o deski. W gruncie rzeczy nie znosił, kiedy ktoś go tak witał.

poniedziałek, 9 maja 2022

Od Jamesa, CD. Małgorzaty

― Problem w tym, szanowny panie Hopecraft ― uniósł lewą brew ― że niektórzy zdają się nie dojrzewać, a oświecenie nie spływa na nich w którymkolwiek etapie życia. Pozostają więc szczeniętami zaklętymi w dorosłe opakowania i o, potem mamy to, co mamy. 
― Oczywiście, że są szczeniętami, proszę pani, niektórym wyrośnięcie na takiego Gnotołama schodzi po prostu nieco dłużej  ― przyznał jej rację, unikając powrotu luźniejszego tonu rozmowy. Jakkolwiek czekała ich dostatecznie długa droga, której nie chciałby zbytnio przebywać w głuchej i paskudnie natarczywej ciszy, tak z Małgorzatą miał naprawdę niewiele wspólnego. Nawet wizja żyznych plotek wśród słownych gierek słownych przestawała być aż tak nęcąca, gdy okraszały je przede wszystkim tak wymijające odpowiedzi. Przysłuchiwał się dalej rozmowie z nieco mniejszym zapałem, który ostatecznie opadł na marne dno zwątpienia w pozytywny rozwój tej znajomości.
Ubodło go w serce ostatnie z jej pytań. Lubił sobie trochę miejscami myśleć, że daje od siebie swoim rozmówcom wystarczająco dużo szacunku, żeby ci nie musieli go mamić tylko ku własnej uciesze. Może dlatego pozwolił naturalnie zapaść milczeniu jak zasłonie między nimi, gdy Gosia pewna siebie, jak zawsze, bo jakże by inaczej, oczekiwała na zadanie przez niego pytań. Oczekiwała to może złe słowo, bo James doskonale wiedział, że kobietom takim jak Gosia nie sposób narzucić lub zarzucić cokolwiek, a wchodzenie im do głów skończyłoby się dla niego zbyt wielką migreną. Więc przeczekał dobre kilka minut, stukając palcem o spodnie, mogąc oddychać w oddanej mu litościwie przestrzeni osobistej i nawet zdołał wypatrzyć za oknem pojedynczy łeb psa, który raz wychylił się ciekawostko.
To były dobre minuty. 
― W zasadzie zastanawiałem się przez moment nad twoją skłonnością do ryzyka, pani Gosiu, tylko proszę mnie za tą panią nie bić ― zaczął, unikając mieszanego spojrzenia kobiety. Nawet jeżeli wciąż utrzymywała na twarzy czarujący uśmiech, nie miał wątpliwości, że pewnie była już zirytowana jego przesadnymi manieryzmami.
Wydawała się zastanawiać przez moment, zanim machnęła ręką, zachęcając go, żeby mówił dalej. Może uznała, że nie warto poświęcać czasu kwestię nazewnictwa, a może w myślach planowała już stosowną zemstę czy cięższą metodę nauki. Zadrżał na wszelki wypadek, bo zadzieranie z jadowniczką nie leżało w zakresie jego planów na najbliższą przyszłość.  
― To gdzie te moje pytania, James, druga taka szansa się nie trafi ― mruknęła jak zwykle czarująco, z szaleńczym błyskiem w oku, który przyświecał wyłącznie ludziom przyzwyczajonym do stawiania wszystkiego na szali. Co gorsza, również do codziennego wygrywania takich niemiarodajnych stawek.
― Pani Gosiu, ja nie lubię ryzyka. A przede wszystkim nie lubię informacji od moich współpracowników wyciągać, choć do gildyjskich formularzy często muszę ― zaczął łagodnie, nie do końca wiedząc, co zrobić z dłońmi, które ostatecznie skrzyżował na piersi, opierając głowę o ściankę powozu. ― I też mnie twoja wersja prawdy czy kłamstwa nie interesuje. Będziesz chciała coś powiedzieć, to powiesz. Nie będziesz chciała, to nie. A ja się domyśleć co jest czym nie muszę ani, szczerze mówiąc, ale to już tak między nami, to nawet zbytnio nie chcę i o posądzenie ku temu czuję się nawet urażony. ― I na końcu wzruszył ramionami, przekręcając nieco bardziej głowę na bok.
Uważnie wpatrywał się w reakcję kobiety, przymykając lekko oczy. Pojazd mknął żwawo trasą, ale James wiedział, że niedługo będą musieli zrobić przystanek, byle dać odpocząć koniom lub przynajmniej wymienić je w jakiejś pobliskiej oberży. Zakładał to pierwsze, sądząc po fakcie, że podróżowali raczej pustkowiami i bocznymi trasami, aniżeli głównymi szlakami handlowymi. Nie widział do tej pory żadnego śladu czy to wędrujących handlarzy, czy to nawet wieśniaków, mimo faktu, że dojrzał ukradkiem kilka rozłożystych pól. 
― Sam pytałeś, co mam do powiedzenia na swój temat, czy to już nie jest w pewnym sensie wyciąganie? Ale nie ważne. ― Machnęła w powietrzu dłonią, jakby odganiała przy tym natrętną muchę. Nie wydawała się przejęta jego zmianą w humorze i mógł dzięki temu odetchnąć w spokoju z ulgą, bo jednak nie chciał sprawiać kobiecie przykrości własnymi animozjami, w dodatku tymi wziętymi z powietrza.
Może jednak potrzebował nieco dłużej odpocząć przed wyjazdem. Siedzieli przez chwilę we względnej ciszy, przerywanej pojedynczymi szczeknięciami i rżeniem zabieganych koni. Niedługo będą musieli zrobić postój, sądząc po równomiernym dźwięku uderzanych o podłożę kopyt, raczej nie zapowiadało się, żeby mieli w najbliższym czasie wymieniać zmęczone zwierzyny. Przymknął na moment oczy, opierając głowę bardziej o ścianę pojazdu.
― Jesteś strasznie niereformowalny z tymi formułkami, wiesz? ― Drgnął lekko, wybudzony z postępującego letargu.
Małgorzata nie patrzyła na niego, spoglądała przez okno, ale jakby spodziewając się, że wytrąci go z błogiej, pełnej nieświadomości równowagi oparła jedną nogę o drugą, pochyliła się do przodu i przeniosła spojrzenie na mężczyznę. Gdyby był bardziej podatny na pięknie przygotowane uśmiechy, może nawet przeszłoby mu przez myśl, że siedzi w jednym powozie z bardzo niebezpieczną osobą. Bo ten fakt, jak wiele innych zresztą, do historyka jeszcze nie dotarł w trakcie tej podróży. Jednym było oglądać coś z podręczą papierów i formularzy gildyjskich, a drugim faktycznie daną osobę poznać i mieć sposobność z nią konwersować. 
― Gosiu ― spróbował powiedzieć, ale głos urwał mu się w połowie. Zaczerwienił się wściekle, zanim odchrząknął i spróbował ponownie. ― Małgorz…
― Gosiu, Małgosiu, Małgorzato, Gosieńko… ― wyrecytowała za niego, równie rozbawiona jego problem, co i zirytowana, ale nie miał na tyle obycia towarzyskiego, żeby stwierdzić, jak bardzo fałszywe było to pierwsze i czy było w ogóle. Skrzywił się w odpowiedzi, nieco naburmuszony, zanim odchrząknął ponownie.
― Małgorzato ― zaczął, tym razem bez zająknięcia się ― formułki są dla niektórych ludzi naprawdę ważne, wiesz? Na mówienie po imieniu trzeba sobie zasłużyć, o ładnych przydomkach nie wspominając. 
― Oho ― wydęła usta, zmarszczyła brwi, jakby chciała się przez moment zastanowić, ale Małgorzata nigdy nie potrzebowała chyba na podjęcie decyzji więcej niż ułamka sekundy ― przydomkach? ― spytała zaciekawiona, jeszcze mocniej pochylając się do przodu.
― Przydomkach, pani Gosiu. Nie masz żadnych ciekawych imion, które są zarezerwowane tylko dla tego kogoś? ― spytał z ciekawości, wyprostowując palcem zmarszczkę skóry na lewej rękawiczce, żeby po chwili mocniej zacisnąć pasek ściągający materiał wokół nadgarstka. Na wszelki wypadek. ― Nie uwierzę, że wygodnie jest wołać na wszystkie twoje psy wyłącznie po imionach. Cala streściła je jako Gnatuś, Sznur i Gryz, ale tu mam wrażenie, że ich oryginalne imiona pasują lepiej. Trochę też wyobrażam sobie, że ciężko pana Tezeusza nazywać zawsze Tezeuszem, ale znowu calowe Teziu średnio mi do niego pasuje.