środa, 29 czerwca 2022

Od Salomei cd. Mattii

― Mieliśmy szczęście z Pankracym ― uznała pogodnym tonem Salomea. Pociągnęła Mattię lekko w bok, w kierunku krętych schodów porośniętych koralami, przetkniętych gdzieniegdzie ukwiałem.
― Tak? W jakim sensie?
― Zazwyczaj jest oblegany. Uważaj, one parzą ― wtrąciła, kiedy jeden z ukwiałów wyciągnął ku nim parzydełka. Spojrzała w górę schodów, dostrzegła jeszcze parę podobnych pułapek.
― Czy ich poparzenia są groźne?
― Nie. ― Przeskoczyła o stopień w górę, przejmując prowadzenie i w naturalnym odruchu złapała go za dłoń. ― Ale są nieprzyjemne i mogą zostawić ślad na skórze. Poza tym, nie jestem do końca pewna na jakiej zasadzie działa to od strony magicznej. Lepiej dmuchać na zimne. ― Uśmiechnęła się, pociągnęła go za sobą. ― Nie martw się, jako odpowiedzialna przewodniczka, zadbam o to, żebyś później nie musiał szukać Euclio w innej sprawie niż teoretycznie towarzyska.
Mattia parsknął lekko, podążył za nią bez wahania. Najpierw trzymali się lewej strony schodów, potem odbili na prawą, znów uciekając przed ciekawskim ukwiałem. Ten był większy niż poprzedni, w przyjemnie pomarańczowym kolorze. Salomei wydawało się, że pomiędzy parzydełkami widzi pochowane rybki.
― Z taką przewodniczką nawet wyjście na pustynię wydaje się absolutnie bezpieczne.
Tym razem to ona parsknęła, obejrzała się na niego przez ramię.
― Tylko tym razem weź coś na głowę, inaczej nawet najlepsza przewodniczka nic nie poradzi.
Wspięli się na piętro, przeszli przez ławicę srebrnych ryb i minęli niewielką grupkę magów rozmawiających o czymś przejętymi głosami. Do Salomei doleciało jedynie parę wycinków, ale samo to wystarczyło, by nie chciała dłużej łowić słów. Odkąd wrócił, al-Amir był jednym z najczęściej poruszanych tematów. Chociaż, może nie powinna go tak nazywać? W końcu, w teorii, nie nosił już tytułu księcia.
― Euclio też bywa oblegany? ― spytał Mattia. Złapała się na wstydliwym stwierdzeniu, że chyba go na chwilę zaniedbała, zbyt zanurzając się we własnych rozmyślaniach.
― Tak. Na ostatnim przyjęciu zamieniliśmy chyba ze dwa słowa. Akshanowi dopisało więcej szczęścia w tej kwestii.
Przed nimi pojawiło się kolejne skupisko magów, tym razem o wiele większe i głośniejsze. Salomea dostrzegła charakterystyczną, nieco kulistą sylwetkę w samym środku zbiegowiska. Ukradkiem zerknęła w stronę Mattii ― oto potwierdzały się jej obawy. Euclio był oblegany, zajęty i poza ich zasięgiem.
Pasza nie wydawał się jednak tym faktem przejęty. Uśmiechał się lekko, ze spokojem oglądał wianuszek towarzyszących sayyidowi magów.
― Zastanawiam się, po co ja się stresuję, skoro i tak znajdziesz jakiś magiczny sposób na odwrócenie sytuacji na swoją korzyść ― stwierdziła rozbawiona.
Mattia posłał jej rozbrajający uśmiech.
― Też mnie to zastanawia.
*
― Nie wierzę ― parsknęła Salomea, zajmując miejsce na kolorowej poduszce z frędzlami. ― Po prostu nie wierzę. Czy ty aby na pewno nie jesteś jakimś magiem, Mattia? ― spytała podejrzliwie.
― Ależ oczywiście ― przyznał wesoło, siadając na poduszce obok. ― Moją specjalnością są sztuczki towarzyskie.
― Gdybyśmy tylko mieli taką wieżę, to mianowałabym cię sayyidem, przysięgam.
― Przeceniasz mój talent.
― Ach, tak?
― Zasługuję co najwyżej na jakiegoś… asystenta.
Zaśmiała się lekko i pokręciła głową, niedowierzając.
― Jesteś absolutnie niemożliwy, zdajesz sobie z tego sprawę?
Astrolog przechylił nieznacznie głowę, uśmiechnął się jak łobuz.
― Zdaję.
Wymianę zdań przerwało pojawienie się rekina. Był duży, raz po raz rozchylał potężne szczęki i błyskał rzędami zębów, zdawało się jednak, że jest kompletnie niezainteresowany siedzącymi na tarasie ludźmi. Kręcił się przy balustradzie, wpływał pomiędzy potężne kolumny, ale nic poza tym. Salomea obserwowała go z zaciekawieniem.
― Gdyby to był prawdziwy rekin ― odezwała się po chwili ― to kto wie, może okazałby się tą twoją żoną z opowiadania? Chciałbyś ją jeszcze spotkać?

niedziela, 26 czerwca 2022

Od Reginalda, cd. Sophie

W gruncie rzeczy Reginald nie sądził, że jakakolwiek biblioteka może wpędzić go w tak przyjemnie spokojno-melancholijny nastrój, w jakim był obecnie. Nie potrafił też jednoznacznie stwierdzić, jakie jej elementy się do tego przyczyniły, ale mimo wszystko czuł, że będzie mu się bardzo dobrze pracować. Tak przynajmniej przeczuwał, bo był rozluźniony, po pysznej kawie, nawet wyspany, a przy tym miał pracować z osobą, która wydawała się być inteligentna i kompetentna. Sophie sprawiała dobre wrażenie, choć jej bezpośredniość nieco go onieśmielała.
Gdy był już po wstępnym przejrzeniu materiałów, nad którymi przyszło im pracować, kobieta znowu się odezwała. Mówiła cicho, ale Reginald miał poczucie, że jej głos rozchodził się po całej bibliotece i każdy mógł ją usłyszeć, nawet jeśli po pomieszczeniu pałętało się zaledwie kilka osób, w tym jej opiekunowie.
Nie był jakoś szczególnie zaskoczony jej pytaniem, choć także nie spodziewał się na nie odpowiadać. Milczał przez jeszcze kilka sekund, bezmyślnie wpatrując się w jedną z okładek książek, które leżały na blacie stolika.
— Właściwie niedługo — mruknął w końcu, nadal nie patrząc na Sophie; kobieta mogła obserwować tylko jego profil. — Na głównej wyspie Archipelagu Ackten, jest tam spore miasto portowe, i tam spotkałem mężczyznę, który miał na imię Arun, to znaczy, nadal ma, bo raczej jeszcze żyje…
Reginald odchrząknął nerwowo. Strasznie chciało mu się palić.
— Ten Arun pochodzi właśnie ze stolicy Aishwaryi. Trochę rozmawialiśmy, ja potrzebowałem zmiany, on chciał wracać do domu, więc zabrałem się z nim. Po drodze trochę mnie przyuczył języka, a potem pomógł wynająć pokój, ostatecznie zamieszkałem na poddaszu w domu jego kuzyna, tuż obok jednego z rynków.
Znowu na chwilę zamilkł, a potem spojrzał ukradkiem na Sophie, żeby móc chociaż zdawkowo upewnić się, że jej nie zanudza. Chwilę później znów patrzył gdzieś w stronę książek, kontynuując swoją opowieść. Było to dla niego trochę zawstydzające, bo nie znał kobiety wcale, ale nie chciał jej zbywać dwoma słowami, bo gdzieś podskórnie czuł, że mogłoby jej to nie zadowolić.
— Najbardziej chyba zaskoczyło mnie to, jak tam było kolorowo, głośno i tak… intensywnie. Wszystko tam było intensywne, kolory, smaki, muzyka, nawet mieszkańcy. Szczególnie dało się odczuć to, jak się miało widok na kawałek rynku z własnego pokoju. Ale najbardziej chyba polubiłem ten język, bo był inny, niż jakikolwiek, którego uczyłem się do tej pory.
Reginald westchnął cicho. W jakiś sposób naprawdę lubił te wspomnienia, ale za każdym razem, kiedy je przywoływał, uświadamiał sobie, że nie mógłby tam wrócić. Mieszkanie w Aishwaryi, choć fantastyczne na chwilę, szybko go przytłoczyło, i w sumie, gdyby nie Priyanka, dziewczyna mieszkająca kilka domów dalej, pewnie zwinąłby się stamtąd w ciągu niecałego miesiąca.
— W sumie mieszkałem tam trochę ponad cztery miesiące — oznajmił ostatecznie, a jego policzki pokryły się subtelnym rumieńcem. — Jak mówiłem, niedługo, ale wystarczająco.
Kiedy już wyjaśnił Sophie, że jest prawdopodobnie wystarczająco kompetentny, żeby móc sobie poradzić z tłumaczeniem kłopotliwego tekstu, nawet jeśli jest on skomplikowany i specjalistyczny, czuł, że mogą już faktycznie przejść do tego, po co faktycznie tutaj przyszli. Poprawił się na krześle, a potem znów zanurzył spojrzenie w wydrukowanym na kartkach drobnym piśmie.
Mimo pozornego spokoju, cały czas z tyłu jego głowy kwitło pytanie: czy na początek nie powiedział Sophie o sobie przypadkiem za dużo?

sobota, 25 czerwca 2022

Od Mattii - Happiness consists of living each day as if it were (...) the last day of your vacation

Mattia był od dłuższego czasu niespokojny. Isidoro obserwował go uważnie, wodził wzrokiem za swym bratem, gdy ten chodził w kółko po obserwatorium, zbierając z półek jakieś przedmioty, obracając je przez pewien czas w dłoniach i odkładając w przypadkowe miejsce. Milczał, gdy Mattia zasiadał przy biurku przybierając swą najbardziej dostojną pozę – z nogą założoną na nogę, z rysikiem wsuniętym między wydęte wargi i nos, i krzesłem odchylonym tak daleko, że ledwie pół stopnia dzieliło go od katastrofy. Nie zaczynał tematu, gdy drugi z astrologów wzdychał, pozwalał kawie stygnąć i zapominał o tym, że teraz przychodziła jego kolej, by wyczyścić teleskop. Isidoro czekał, aż nadejdzie właściwy moment.
I w końcu ów moment nadszedł.

piątek, 24 czerwca 2022

Od Isidoro cd. Inanny

Biedny Ambroży wydał z siebie dźwięk przypominający bardziej kocie miauknięcie, niż groźne ryki dzikiej pantery. Wtulał wielki łeb w dłonie kapitan Rivanni, skarżąc się po swojemu na wszystkie nieszczęścia, które go spotkały, ocierając się o jej nogi i domagając się uwagi.
— Mówiłam, że wróci – Ambroży zawsze wraca, dobrze wie gdzie jego dom. Prawda? — odezwała się kobieta, a monstrualna pantera miauknęła, jakby rozumiejąc jej słowa.
Rivanni wykonała ruch, by wrócić z Ambrożym do karczmy, ale rzecz jasna nie każdy cieszył się na widok wielkiego zwierzęcia tak samo, jak pozostała część załogi jej statku. Co bardziej krewcy klienci protestowali, ktoś burczał pod nosem, ktoś głośniej wyrażał swoje niezadowolenie, zaś załoga, przyzwyczajona do ręcznego tłumaczenia innym, dlaczego źle się zachowują, patrzyła już spod byka na tych, którzy kręcili nosem na obecność Ambrożego. W końcu z karczmy wyturlał się właściciel, przywołany coraz intensywniejszym harmidrem kotłującym się przed jego przybytkiem.
Właściciel, zaprawiony w bojach wódz zaplecza kuchennego, sprawiał wrażenie człowieka zdolnego gniewnym spojrzeniem zmusić stoły, by się same starły, a roszczeniowych klientów, by grzecznie zabrali się z izby razem ze swoimi roszczeniami. I takim właśnie gniewnym spojrzeniem ogarnął wyległych przed karczmę klientów, a także kapitan Rosario wraz z całą jej załogą. Isidoro i Inanna jakoś umknęli temu spojrzeniu, widać zbyt mocno niknąc w tłumie, i to nawet pomimo bojowo ściskanej przez Inannę lutni.
A potem wzrok mężczyzny odnalazł w wieczornych ciemnościach sylwetkę Ambrożego.
— Jaki piękny kotek!
Ambroży, jak do tej pory przyklejony do kapitan Rosario, tak aż zerknął na właściciela, na moment odrywając pysk od znajomych dłoni.
Tymczasem zaś Rosario parsknęła swym charakterystycznym, donośnym śmiechem, zaś Inanna niepewnie opuściła lutnię, gotowa w każdej chwili roztrzaskać ją na głowie kogoś, kto miałby problemy z Ambrożym.
I tak, jak jeszcze chwilę temu zdawało się, że Ambroży, wraz ze swymi obrońcami, będzie musiał czmychnąć z powrotem w ciemności miasta, odprowadzany gniewnymi okrzykami i wygrażaniem pięściami, tak nagle okazało się, że obecność dodatkowego, nieco większego kotka w karczmie nie będzie dla nikogo problemem, zaś Rosario wraz z Inanną i Isidoro mogą bez przeszkód dokończyć swoje ziemniaczki, piwo i rozmowę.
— Skoro Ambroży do nas wrócił, mamy teraz dobrego specjalistę, żeby na poważnie zająć się szukaniem moich dziewczyn — powiedziała Rosario, jedną ręką trzymając szybko pustoszejący kufel piwa, drugą zaś trzymając pod stołem, na łbie pantery.
— Sądzisz, że wpadł w ręce handlarza gdy szukał Amai? — dopytała Inanna, a Rosario pokiwała głową.
— Nie mogło być inaczej. Ambroży jest uważny i ostrożny, a skoro wpakował się w taką kabałę, to tylko dla Amai, nie ma innej możliwości. Także jak się wszyscy wyśpimy i odpoczniemy, weźmiemy Ambrożego na łowy.
Spod stołu wydobyło się bojowe warknięcie, miękkie uszy na moment pojawiły się nad blatem.
— Czy nie mieliśmy najpierw porozmawiać z samym handlarzem? — odezwał się Isidoro.
— Ano właśnie – najpierw pójdziemy do loszku i przetrzepiemy gagatkowi skórę. Zobaczymy, jak mocno trzeba będzie go przycisnąć, żeby nam zaśpiewał jak kanarek.


Noc minęła mu zbyt szybko. Po wszystkim, co stało się tamtego dnia Isidoro miał wrażenie, że położył się, zdążył ledwie mrugnąć i już zrobiło się jasno, już wstał nowy dzień. Zarówno jego jak i Inannę czekały nowe wyzwania i zadania, którym musieli sprostać. Astrolog westchnął. Do rozwiązania problemu z rybami prowadziła naprawdę długa i mozolna droga, ale czy byli choć w połowie? Tego wolał nie rozważać.

środa, 22 czerwca 2022

Od Ayrenn cd. Antaresa - Misja

W przedsionku kopalni było głośno. Wbrew zakazom i prośbom burmistrza, górnicy faktycznie udawali się pod ziemię, zdradzali po sobie nawet szczątkowe oznaki poczucia humoru. Jeden drugiego zagadywał, ktoś inny wskazywał na nich kilofem, jeszcze kto inny komentował jakieś trzy czarne psiska, które widział zeszłego wieczoru. Temat tego, co lęgło się w tunelach i wybijało pracujących ludzi został zepchnięty na bok, jakby mężczyźni nauczyli się już z nim żyć i – co gorsza – przyzwyczaili się do tego.
Ayrenn mimowolnie wzdrygnęła się na taką myśl. Było jej żal tych ludzi, tak samo jak tych, którzy nie doczekali się pomocy. Chciałaby żeby ich obecność jakoś podniosła ich na duchu, ale nie była wcale pewna, czy tego właśnie potrzebują. Skupiła spojrzenie na podarowanej przez burmistrza mapie, westchnęła lekko.
Wysłużony mechanizm drewnianej windy zajęczał i zazgrzytał, klatka zatrzymała się u szczytu. Kolejnych parę osób zniknęło w jej wnętrzu.
― Spójrz ― zagadnęła stojącego obok Antaresa. ― Tutaj tunel się jakoś rozgałęzia, niby mamy oznaczone trzy jaskinie w których już nie ma surowca, ale dalsza część jest jakoś… rozmyta?
Rycerz prześledził wzrokiem wskazany fragment mapy i skinął głową.
― Tak samo jest tutaj. ― Wskazał palcem inny fragment mapy. ― I tu. Szkoda, że nie zapytaliśmy wtedy burmistrza…
― Szkoda ― zgodziła się, zwijając mapę. ― Ale wyglądał tak, jakby już bardzo-bardzo chciał zakończyć tamto spotkanie.
Antares westchnął, spojrzał w kierunku znikającej windy.
― Teraz będzie chyba nasza kolej w końcu?
― Na to wygląda. ― Ayrenn schowała mapę do torby i poprawiła wrzynający się w ramię pasek. Nabrała tyle potencjalnie przydatnych rzeczy, że teraz było jej ciężko.
Zbliżyli się do pustego szybu, Ayrenn nieśmiało wychyliła się za krawędź. Niknąca w dole drewniana klatka była coraz to mniejsza i mniejsza, tak samo jak ogniki trzymanych przez górników pochodni. Zakręciło jej się w głowie i gdyby nie szybka reakcja Antaresa, zapewne już nie byłoby z niej co zbierać.
― Uch, nigdy nie podejrzewałabym się o jakiś lęk wysokości ― mruknęła nieprzekonana, trochę zawstydzona reakcją własnego ciała na wysokość.
― Każdy ma jakieś słabości. ― Antares uśmiechnął się pokrzepiająco, szybko wycofał rękę, jakby nie chciał zbyt długo naruszać jej przestrzeni osobistej.
Mechanizm znów zajęczał, szyb wypełniło echo osiadającej na dnie klatki. Ayrenn miała wrażenie, że za chwilę serce jej wyskoczy z piersi, choć przecież nie było jeszcze powodu by się stresować. A przynajmniej nie aż tak.
Nie zauważyła, kiedy właściwie znaleźli się w tej parszywej windzie, która wyglądała tak, jakby trzymała się tylko i wyłącznie na słowo honoru. Antares też musiał mieć jakieś wątpliwości względem jakości transportu na dół, ale nie wypowiedział nawet słowa w tym temacie. Mężczyzna sterujący mechanizmem zamknął za nimi furtkę.
― Pochodni nie chcecie? ― spytał jeszcze niedbałym tonem.
― Nie, poradzimy sobie ― odpowiedziała Ayrenn nerwowo i przywołała do siebie kulkę mglistego, zielonkawego światła.
― Jak tam chcecie. Złapcie się czegoś, bo szarpnie. Ostatnie wciągnięcie na górę robimy po trzecim dzwonku, kierownik tam na dole ma taki przy pasku i…
― Dziękujemy za informację, ale chyba nie wrócimy dzisiaj. Ani jutro.
Mężczyzna uniósł brwi, pokręcił głową.
― Jak tam se chcecie. Ale ostatni co tak mówili, to w ogóle nie wrócili.
― Czy to byli…
― Te pajace mądralińskie. Jeden z drugim zleźli, a potem, jak nie wrócili, to reszta już tylko groszem sypie za przywleczone stwory.
― To… to my poprosimy na dół.
Odpowiedziało jej wzruszenie ramion i znajomy, nie tak straszny już, jęk mechanizmu. Klatką faktycznie szarpnęło, Ayrenn złapała się uchwytu przy ścianie, Antares złapał jakiś pas dyndający z sufitu. Krawędź zaczęła powoli znikać im z oczu. Przez dłuższą chwilę żadne z nich nie przerywało ciszy, Ayrenn posłała więcej magii ku światełku, wzmocniła jego moc. Mleczna poświata rozlała się po okolicy, ześlizgiwała się po widocznych skałach, oblewała zsuwającą się w dół klatkę chłodnym światłem.
Na sam dół dotarli zdecydowanie za szybko.
― Zbadajmy najpierw ten korytarz ― zawyrokował Antares, przejmując rolę lidera. ― Tam ostatnio zaatakowały ririny, może znajdziemy jeszcze jakieś ślady.

wtorek, 21 czerwca 2022

Od Mattii - Gwiazdy

Mattia może i nie miał głowy do skomplikowanych, astrologicznych konceptów – mama zawsze się irytowała i niecierpliwiła, kiedy to, co Isidoro pojmował w lot, Mattia musiał mieć tłumaczone po kilka razy. Jednak na pewno miał głowę do zapamiętywania różnych rzeczy związanych z innymi osobami, a im owe osoby były mu bliższe, tym chętniej takie szczegóły wpadały do umysłu astrologa i zostawały tam na dłużej. Oko szybko wyłapywało drobne nawyki, nieuświadomione preferencje i skłonności, a lekki uśmiech pojawiał się na twarzy astrologa zawsze wtedy, gdy udawało mu się dostrzec taką nową rzecz.
Z taką umiejętnością mężczyzna byłby bez dwóch zdań groźnym szpiegiem, potrafiącym aż zbyt szybko odczytać wszystkie te subtelne gesty, które człowiek wykonywał nieświadomie, nie zwracając nawet na nie uwagi. Jednak Mattia nie miał duszy szpiega, a jeśli zapamiętywał takie rzeczy na później, to tylko w dobrej wierze i ze szczerymi intencjami.
Kolejne spotkanie towarzyskie w Maldor przebiegło na pozór spokojnie – Kukume i Mattia zebrali nowe puzzle z napisem „pan Trinket", jednak czy pasowały one do ich układanki, czy też stanowiły kolejny fałszywy trop, który zaciemniał cały obraz – to już była zupełnie inna kwestia. Większy schemat, jaki stał za sprawą tajemniczych amuletów był trudny do dostrzeżenia, jednak Mattia zaczął zauważać inny schemat. Mianowicie ten, który stał za wyborem ciastek, po jakie sięgała Kukume za każdym razem, gdy rozmawiali z kolejną grupą szlachciców. Albo gdzie podążał jej wzrok, gdy przechodzili przez niekończące się korytarze i salony, zapraszani w głąb następnej, szlacheckiej posiadłości. Czy też jaki napój lądował w jej filiżance, gdy miała do wyboru cały zestaw przeróżnych, często niespotykanych i egzotycznych możliwości. Ot, drobiazgi. I wiedzę o nich Mattia miał w planach wykorzystać przy pewnej zbliżającej się okazji.

Od Sophie - Piorun w butelce

Sophie była miejskim zwierzęciem, a jej kontakt z naturą ograniczał się do momentów, gdy musiała gdzieś podróżować. Doceniała piękno przyrody, jej różnorodność i wszelkie niespodzianki, którymi lubiła zaskakiwać ludzi, doceniała też uroki podróży. Ale nie lekceważyła tego, że jedno i drugie potrafiło być niebezpieczne.
Dlatego też tym bardziej doceniała postęp technologii oraz siłę ludzkiego umysłu; jego ciekawość świata, nieustępliwą ambicję, ciągły pęd, który pchał go wciąż do przodu. To tkwiło chyba w największej głębi ludzkiego serca – by na widok ciemności nie cofnąć się i nie kulić, tylko podnieść wyżej pochodnię i wkroczyć prosto w ziejącą czeluść. Bo tak często okazywało się, że czeluść ta wcale nie jest pełna groźnych bestii i demonów, ale interesujących rzeczy, które potrafiły pomóc. Jeśli człowiek zostałby zamknięty w komnacie o stu drzwiach i wszystkie prócz jednych byłyby otwarte, alchemiczka była pewna, że człowiek skupiłby się na otwarciu tych jednych zamkniętych.
Sophie oderwała się od tekstu, spojrzała przez okno.

piątek, 17 czerwca 2022

Od Serafina cd. Antaresa

Serafin jeszcze chwile spoglądał za odchodzącym Mattią, po czym doszedł do wniosku, że z Małgorzatą nie będzie więcej tracił czasu. Odwrócił się więc, odszedł w przeciwnym do astrologa kierunku, prosto do miejsca ludzkiej tragedii, które jak można się było tego spodziewać, nie robiło na nim większego wrażenia. Przystanął nieco z boku, dłonie wsunął w rękawy ciemnej szaty. I po prostu obserwował.
― Mógłbyś mu pomóc, wiesz? ― Doleciał do niego znajomy głos nielubianej elfki. Serafin złapał się na całkiem zabawnej myśli, że z przydzielonej mu grupy praktycznie nikogo nie lubił.
― Mógłbym ― zgodził się opieszale, obserwując jak Antares szarpie się z licznymi kamieniami i odpryskami skał.
Ayrenn dmuchnęła ze złością w opadające na oczy włosy, posłała mu pogardliwe spojrzenie. Leżący na ziemi człowiek stęknął boleśnie, kaszlnął krwią. Zmiażdżona masa, która kiedyś niewątpliwie była nogą, pozostawiała pod sobą krwistą plamę. Serafin nawet się nie ruszył.
― Mógłbym ― odezwał się znowu ― ale miałem badać ruiny, nie heroicznie ratować górników. ― Wzruszył ramionami.
― Nie wierzę ― sarknęła Ayrenn. Widmowa ręka przeniknęła przez skórę, zanurzyła się w ciele poszkodowanego na wysokości uda. ― Naprawdę nie obchodzi cię ich los? Zdrowie?
Z zagłębienia wyłonił się Antares z kolejnym rannym na rękach. Ten był dla odmiany cały, choć nieprzytomny; rana na głowie nie prezentowała się najlepiej. Rycerz ułożył mężczyznę tuż obok poprzednika i zaraz wrócił do przetrząsania osuwiska w poszukiwaniu ostatniego przygniecionego.
― Naprawdę mnie nie obchodzi. Poza tym, magia uzdrawiająca to marnowanie czasu. I many.
― To twoje zdanie.
― Lepiej byłoby, żebyś zachowała siły na później, dla naszego mości rycerza. Ci tutaj ― Serafin wskazał rannych krótkim ruchem podbródka ― i tak umrą.
― To twoje zdanie ― powtórzyła uparcie Ayrenn i zacisnęła wargi. Wyglądało, że chyba poruszył jakąś czułą strunę, ale znów, nie miał zamiaru się tym interesować.
Dyskutujący od pewnego czasu ludzie innych organizacji robili się coraz śmielsi, wypowiadane uwagi przybierały ostry i niewygodny kształt, niektóre były otwarcie niesprawiedliwe.
― Mówiłem ci, że mydlą tylko oczy tą pracą przy Katastrofach ― mówił jakiś wysoki mężczyzna z błyszczącą w słońcu łysiną. Ton miał pewny, mocny, prawie, jakby chwalił się wiedzą do której tylko on ma dostęp. ― A tak naprawdę chodzi o to, co wszystkim.
― Kto ich tu ściągnął? ― spytał ktoś inny.
― Czort wie. ― Łysy splunął pogardliwie. ― Pewnie ten zawał to też ich sprawka, zobacz, elficę przywlekli. Bogowie chrońcie.
Serafin słuchał wymiany zdań z cieniem zainteresowania, dzielił uwagę pomiędzy grzebiącego w kamieniach Anatresa, walczącą ze słabościami cudzych ciał Ayrenn i cała resztę ludzi zebranych wokół osuwiska w charakterze pospolitych gapiów i plotkarzy. Doprawdy, po co oni wszyscy pchali się do jednych ruin, kiedy nawet nie mieli ze sobą dość wykwalifikowanych ludzi, by oczyścić coś tak prostego jak sterta kamieni przygniatająca ich ludzi? Książę pokręcił z rozczarowaniem głową. Iferia i jej niewielki odsetek magów.
W osuwisku coś zgrzytnęło brzydko, kolejny z większych głazów został przesunięty na bok, jakby był ledwie marną, teatralną imitacją z malowanego papieru. Antares wyciągnął kolejnego człowieka, wrócił z nim do elfki. Trzeci i ostatni mężczyzna prezentował się najgorzej, ostre kamienie zostawiły po sobie wiele stłuczeń i ran, a najgorsza z nich musiała znajdować się gdzieś w okolicy brzucha – koszulę miał przesiąkniętą krwią, obficie ściekała na ziemię. Ayrenn na jego widok tylko pokręciła głową, łowiąc przy tym spojrzenie rycerza. Niewypowiedziane słowa zawisły w powietrzu, wraz z pewnym ciężarem jaki za sobą niosły.
― Mówiłem. ― Serafin wzruszył ponownie ramionami.
*
Główny korytarz był szeroki, na ścianach wciąż utrzymywały się bogate zdobienia, kanciaste runy i słowa mocy z których sączyła się słaba magia. Serafin przyglądał się im z autentycznym zainteresowaniem, na razie nie zaprzątając sobie głowy czymś takim jak wykonanie zadania, czy misji. W zasadzie zdążył już zapomnieć po co w ogóle wysłano ich do tuneli.
― Uwaga, tu się osuwa ziemia ― ostrzegł ich idący na przedzie Antares. Ayrenn skinęła krótko głową, przywołała do siebie niewielkie, zielonkawe światełko by rozświetlało drogę.
Serafin jeszcze krótką chwilę spoglądał na runy. Krasnoludzkie ruiny, niemalże nietknięte, nadgryzione jedynie zębem czasu. Tego się raczej nie spodziewał. Szybkim krokiem ruszył za grupą, machnięciem dłoni przywołał swój ognik.
― Czego właściwie tu szukamy? ― spytał Antaresa, kiedy przebyli nierówny, osuwający się chodnik. ― Co ci mówił Mattia?

sobota, 11 czerwca 2022

Od Salomei cd. Antaresa - Misja

Salomea pogmerała lipową łyżką w zupie, ale strawa nie kusiła; miły zapach nie budził głodu, zajadający się z zapałem Antares nagle nie stanowił zagrożenia dla jej własnej miski. Zawiązany w ciasny supełek żołądek odmawiał przyjęcia czegokolwiek poza kubkiem ziołowego naparu, a i tak wydawało jej się, że to za dużo.
Żałowała. Żałowała, i to bardzo, że to ją wysłali na tę misję, a nie Mattię. Zdecydowanie lepiej odnalazłby się wśród wieśniaków, oczywiście, że znalazłby już jakieś eleganckie wyjście z sytuacji. Tak. Dlaczego więc Cervan wysłał ją i to jeszcze do spółki z Isidoro? Westchnęła. To przecież nie tak, że go nie lubiła.
Astrolog, jakby czytając w jej myślach, uniósł kąciki warg do pogodnego uśmiechu.
― Możemy tu u pana zostawić konie? ― zwróciła się do sołtysa, ale ten tylko machnął ręką na znak zgody.
― Pewnie, tylko tu u mnie to zadaszenia nie ma, a jak chluśnie, to kobyłki wam zmokną i w błocie ugrzęzną. Więc widzicie, na długo to im schronienia nie zaoferuję. Łupie mnie tu, o, w krzyżu. Burza jaka idzie albo co.
Skinęła głową i ostatecznie zrezygnowała z jedzenia, oddała łyżkę krzątającej się przy stole Halinie, a miskę podsunęła w stronę Antaresa. Rycerz zdziwił się krótko, uniósł na nią oczy z niemym pytaniem.
― Bez obaw ― zapewniła go lekkim tonem. ― Po prostu to nie jest moja pora. No i nie możemy zaniedbać potrzeb naszego rycerza, prawda? ― Uśmiechnęła się łagodnie, poklepała go po przedramieniu.
Antares szybko zainteresował się zawartością miski, podziękował gdzieś pomiędzy jednym kęsem, a drugim.
Mimo kładącej się po ziemi mgły, gdzieś z oddali dało się słyszeć pomruk leniwie nadchodzącej burzy.
***
O poranku wioska wciąż była zaspana, niewielu ludzi plątało się pomiędzy chatami, a ci, którzy już się na to odważyli, nie patrzyli w stronę gildyjczyków zbyt przychylnie. Salomea uznała, że to musi być efekt zbyt długiego braku zajęcia i frustracji wiążącej się z sytuacją na polu, bo przecież co innego mogło męczyć tych ludzi? Niczego złego im nie zrobili, wręcz przeciwnie, byli tu by pomóc. Nie było powodu, by byli do nich wrogo nastawieni tylko z powodu tego kim byli.
― Która to chata? ― zainteresowała się, kiedy zeszli z głównej ścieżki i stanęli pomiędzy paroma zabudowaniami.
― Jeszcze dalej ― powiedział Isidoro i przejął prowadzenie.
Zeszli na boczną ścieżkę prowadzącą na sam skraj wioski, tuż pod las. W oddali zadzwonił miedziany dzwonek, zabeczała koza i wściekłym gdakaniem odezwały się kury. W cieniu drzew zrobiło się przyjemniej, powietrze stało się rześkie i lekkie, o zapachu szyszek. Duchota, która ciążyła im w wiosce jakby gdzieś zniknęła, wyparowała.
Chatka wyłoniła się zza zakrętu; wciśnięta pomiędzy krzewy i parę drzew sprawiała wrażenie magicznej, jakby w środku nie mieszkała żadna pani Stasia, ale najprawdziwsza wróżka leśna albo wiedźma. Tuż obok drewnianego budynku ktoś zbudował solidną zagrodę w której urzędowały wcześniej słyszane zwierzęta. Koza brzdęknęła znowu dzwonkiem, wcisnęła ciekawsko łeb w dziurę w ogrodzeniu, obserwowała jak się zbliżają, przeżuwając obierki z ziemniaków.
Salomea zbliżyła się do drzwi, zastukała. Ze środka dobiegło ich stłumione prychnięcie i parę nie do końca miłych słów. Pani Stasia stanęła w progu z wojowniczym wyrazem twarzy, w dłoni dzierżyła solidną chochlę. Jej chuda sylwetka sprawiała wrażenie chorej i wątłej, ale kiedy spojrzało się w pełne uporu błękitne oczy, od razu przechodziła chęć by pytać „jak tam zdrowie”.
― Czego? ― spytała, skacząc spojrzeniem pomiędzy dwójką astrologów, a rycerzem.
― Chcielibyśmy porozmawiać. ― Salomea splotła ze sobą palce, nerwowym ruchem potarła złoty pierścionek. ― Z Basią, jeśli jest taka możliwość.
― A jak nie ma, to co?
― To zaczekamy.
Pani Stasia chrząknęła, zastukała drewnianym chodakiem w próg.
― A w sprawie?
― Pani Stasiu ― powiedziała Salomea łagodnie. ― Nie jesteśmy tu by wyciągać konsekwencje, czy straszyć biedną Basię jeszcze bardziej. Chcemy porozmawiać. Jesteśmy z Gildii Kissan Viikset, najęto nas do pomocy przy polnym problemie.
Jeśli wątpliwości starej wdowy na starcie były spore, to teraz chyba przekroczyły wszelkie granice. Salomea westchnęła mimowolnie w duchu. Znowu to samo, powątpiewające spojrzenie i jawne zdziwienie. Gdzie był Mattia, kiedy go potrzebowała.
― Możemy wejść? ― dopytał Isidoro, kiedy milczenie pani Stasi stało się nieprzyjemnie ciężkie.
Minęła kolejna chwila, nim kobieta usunęła się z przejścia i zrobiła im miejsce. Salomea wkroczyła pierwsza, rozejrzała się po izbie. Objęła spojrzeniem bulgoczący kociołek nad paleniskiem i suszone zioła zwisające z belek, zauważyła wyłożone skórami łóżko i niedbale pozszywany siennik z którego wystawała słoma. Basia siedziała pomiędzy jednym i drugim, na podłodze, plecami wciśnięta w ścianę. Oczy miała zaczerwienione i podpuchnięte, włosy w nieładzie, ubranie mocno znoszone i wielokrotnie cerowane. Salomei skojarzyła się z pospolitą niewolnicą, równie biedną i równie nieszczęśliwą.
― I tak nic wam nie powie ― stwierdziła pani Stasia, wracając do bulgoczącego kociołka. ― Nikomu nic nie chce powiedzieć.
Salomea przysiadła przy Basi, znów przywołała na wargi jeden ze swoich łagodnych uśmiechów. Nie miała pojęcia na ile to im pomoże, ale zawsze warto było spróbować.
― Basiu? Basiu spójrz na mnie ― poprosiła ― wiem, że jest ci bardzo ciężko i się boisz, ale chcielibyśmy, żebyś nam pomogła.
Dziewczyna zagryzła wargi, astrolożka miała wrażenie, że do krwi. W panice obejrzała się na swoich dwóch kompanów. I po raz kolejny pożałowała, że zamiast trójki, Cervan nie posłał czwórki.

środa, 8 czerwca 2022

Od Antaresa cd. Ayrenn - Misja

Poranek wstał mglisty, zimny i przygnębiający.
Antares zasznurował właśnie koszulę pod szyją, wziął się za mocniejsze ściągnięcie pasa na biodrach. Czuł się dziwnie ociężały i nieswój tego dnia, sam nie potrafił stwierdzić, dlaczego.
„To przez truciznę od tej mendy" przypomniał mu usłużnie mag, zaś Antares przebiegł szybko w myślach wszystkie niewiasty, do których ten drugi nie pałał żadnymi ciepłymi uczuciami. Nie było ich wiele. Mag miał irytujący nawyk określania każdego napotkanego mężczyzny nie imieniem, a jakimś nieuprzejmym epitetem, zaś o każdej z niewiast mówił normalnie, używając jej imienia. Jeśli role się zmieniały, to już było nie najlepiej.
„Małgorzata nie działała w złych intencjach."
„Pierdolenie. Chciała cię otruć i tyle."
„Przecież i tak nic by mi nie było."
„Ale nie obudziłeś się tak, jak zawsze – świeży jak stokrotka, nie?"
„Nie jest aż tak źle. Przesadzasz."
Mag prychnął.
„Idź coś zeżryj. Jak zajmujesz się żarciem i trawieniem, to przynajmniej nie pierdolisz jak potłuczony."
Antares skończył się ubierać, zszedł ku dolnej izbie, by zjeść śniadanie.
Ayrenn siedziała w samotności przy stoliku, czekała na niego i Małgorzatę. Tej ostatniej wciąż nie było, więc po krótkim oczekiwaniu i wymienieniu paru ogólnych, niewiele znaczących uwag, a także zebraniu wyczekujących spojrzeń zza lady, Ayrenn i Antares w końcu zajęli się jedzeniem.
Dopiero gdy rycerz skończył wlewać w siebie trzeci talerz owsianki, z piętra dobiegło poszczekiwanie i ten charakterystyczny dźwięk stukania pazurów o drewno. Małgorzata cmoknęła cicho, Gnatołam nie poleciał na złamanie karku w stronę siedzących przy stole znajomych – przyszedł spokojnie i kulturalnie, usiadł strategicznie obok Ayrenn. Elfka uśmiechnęła się mimowolnie, podrapała psa za uchem.
— To dzisiaj przypiekamy boczki burmistrzowi — powiedziała jadowniczka, biorąc sobie na talerz nieco przypieczonego boczku.
— Musimy go skłonić do tego, żeby zamknął kopalnię — dodała Ayrenn. — Szczególnie po tym, jak rozmawialiśmy z Hansem.
„Kto rozmawiał, ten rozmawiał."
— Zobaczymy, jakim człowiekiem jest burmistrz, ale skoro nie zmusił górników do tego, żeby przestali wyprawiać się do sztolni, to życzę nam powodzenia, bo…
Małgorzata nie dokończyła, jakiś jegomość przepchnął się tuż za jej plecami, potrącił kobietę. Łyżka dźwięknęła o krawędź miski, Małgorzata wydała z siebie gniewne „Ej!", psy momentalnie się poderwały. Zaciśnięte dłonie Antaresa zaczęły wyglądać niebezpiecznie, w oczach rycerza rozbłysła magia.
I tak, jak nieznajomy mężczyzna się pojawił, tak zaraz burknął pod nosem coś, co mogło przy odrobinie dobrej woli być uznane za „przepraszam", a potem udał się w stronę lady, jak każdy kompletnie zwyczajny klient przybytku. Minęła ledwie chwila, Antares nie pamiętał już nawet twarzy jegomościa.
— Wierzę, że uda mu się przemówić do rozsądku. Wiem, że ludzie potrafią kierować się zyskiem, ale muszą być jakieś granice… Gosiu?
Małgorzata w skupieniu wpatrywała się w swoją dłoń, całość trwała chyba mniej niż mgnienie oka. Jadowniczka przywołała na twarz uśmiech, który nie sięgał oczu, zmięła w dłoni maleńki skrawek kartki, który momentalnie gdzieś wyparował.
— Poprawka — powiedziała, odkładając łyżkę w środek niedokończonego jedzenia. — Życzę wam powodzenia.
— Wam? — Ayrenn uniosła brew.
Tymczasem zaś Małgorzata wstała szybkim, sprężystym ruchem. Cmoknęła na pchełki.
— Wam. Bo zanim dotrzecie do burmistrza, mnie dawno już tu nie będzie.
Zaaferowane „Ale jak to?" utonęło w karczemnym hałasie, Małgorzata machnęła ręką, na odchodnym zapewniła, że wszystko jest w porządku, że to tylko mała zmiana i że na pewno sobie poradzą, a potem czułe ucho Antaresa wychwyciło oddalający się dźwięk galopującej Belladony i poszczekiwanie trzech wielkich psów. Małgorzata, tak jak odnalazła ich wcześniej i szybko się dołączyła, tak odłączyła się od nich równie sprawnie i bez wyjaśnień. Na stole pozostała tylko miska stygnącej strawy, którą zaraz zaopiekował się Antares.
— Kolejna misja od Cervana? — spytał rycerz, popatrując na siedzącą przed nim elfkę. Brwi Ayrenn pozostawały ściągnięte, na dnie spojrzenia czaiła się troska.
— Możliwe. Mam nadzieję, że… — Kobieta urwała, potrząsnęła głową, oderwała wzrok od zamglonego okna karczmy i wróciła nim do Antaresa. — Skupmy się na zadaniu.


Gabinet burmistrza, a raczej pokój, w którym zwykł pracować i przyjmować interesantów, był dokładnie taki, jak cała reszta miasta. Boleśnie pusty i prosty, wszystkie znajdujące się w nim przedmioty patrzyły tylko smętnie, w rysach i przebarwieniach było widać długie użytkowanie. Sam burmistrz kojarzył się Antaresowi ze starym i zapomnianym, przydrożnym słupem, z którego czas i kaprysy przyrody zmyły wszystkie barwy.
Mężczyzna wskazał im siedziska. Nim choć udało im się oprzeć plecy, burmistrz się odezwał.
— Kiedy możecie zejść pod ziemię? Jeszcze dzisiaj?
Wyraz lekkiej konsternacji przemknął przez twarz Ayrenn.
— Najpierw chcielibyśmy się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja.
Burmistrz machnął dłonią.
— Od momentu, gdy wysłałem list do Cervana, nic się nie zmieniło. Nie mamy żadnych nowych informacji, tylko nowe trupy. To znaczy – zaginięcia — Skrzywił się. — Górnicy wolą, gdy mówi się „zaginięcia", to trochę lepiej brzmi.
— Właśnie, w kwestii górników…
Burmistrz skrzywił się jeszcze bardziej.
— Nic nie idzie do tych łbów nałożyć. Mówiłem, żeby nie leźli do kopalni, ale oni wiedzą lepiej, musiałbym pięćdziesięciu chłopa w łańcuchy zakuć, żeby dotarło.
— A jakich argumentów pan używał, jeśli mógłbym spytać?
Na tym etapie burmistrz wyglądał już, jakby zjadł cytrynę.
— Siłowych, bo takie najczęściej docierają. Powiedziałem, że mają nigdzie nie leźć, dopóki nie wytłuczemy tego, co siedzi w sztolni. I jak pójdą, to straż miejską naślę.
— I nasłał pan?
— Nasłałem. Połowa wróciła z przetrąconymi gnatami, bo okazuje się, że jak chłop całe życie napierdala kilofem w skałę, a potem raz pierdolnie pięścią w człowieka, to z delikwenta nie ma co zbierać. — Burmistrz odchylił się na siedzisku, skrzyżował ramiona na piersi. — Ja ich trochę rozumiem. Górników, w sensie. — Westchnął ciężko. — Wy nie jesteście stąd, to nie wiecie – tu nic nie ma. Nic nie rośnie, w lesie same sosny, nawet zwierząt mało. Mamy jedną dziurę w ziemi, co jak się w niej dobrze pogrzebie, to można znaleźć żelazo. Jak jest żelazo, to jest stal, a za stal płaci każdy władca. Płaci i za wszystko, co się z tej stali robi, szczególnie jak to przydatne na te ichniejsze szlacheckie rozrywki – wojenki takie i inne durnoty. — Burmistrz wsparł łokcie na wysłużonym blacie, pochylił się w stronę swoich rozmówców. — Całe miasto stoi na tej przeklętej kopalni, a jak powiem kontrahentom, że nie będzie towaru aż nie utłuczemy ririnów, to nie ririny nas dojadą, tylko zima. Bo nikt nam żarcia za darmo nie wyśle.
Zapadła dłuższa cisza.
— Poza tym jest jeszcze kwestia tych pajaców z Defros — podjął znowu burmistrz.
— Słyszeliśmy, że przybyła grupa naukowców i płacą za ririny…
— No właśnie — mężczyzna zacisnął dłonie w pięści. — Więc mam nie tylko górników, którzy jadą sobie pod ziemię, ale też i takich, co aktywnie szukają tego ścierwa. Bo jak się choć truchło przywlecze, to pajace płacą złotem, tylko że nikomu się to jeszcze nie udało.
Ayrenn i Antares w milczeniu wymienili spojrzenia. Nie potrzeba im było słów, oboje widzieli tylko jedno rozwiązanie nękającego miasteczko problemu.
— Parę dni — odezwała się w końcu Ayrenn. — Niech górnicy nie zjeżdżają do kopalni chociaż parę dni – chociaż na czas, aż my tam będziemy.
— Jaką mam gwarancję, że po tym czasie problem będzie rozwiązany?
— Moje słowo — odparł Antares.

wtorek, 7 czerwca 2022

Od Mattii cd. Salomei

Niestosownym byłoby spędzić aż tak dużą część przyjęcia niemal siedząc Pankracemu na kolanach. Raz, że celem Mattii było nie tylko zaprzyjaźnienie się z sayyidami, ale również nie zrobienie sobie przy okazji wrogów wśród reszty sallandirskej szlachty oraz magów, co na pewno miałoby miejsce, gdyby egzotyczny gość z dalekiego Tiedal zbyt długo zajmował Pankracego swą osobą. A dwa, że Mattia, niczym owa legendarna, sallandirska bajarka Szeherezada, musiał dozować Pankracemu interesujące historie, urywać je w strategicznych momentach, by umysł sayyida nie uległ przesyceniu, a mężczyzna wrócił po więcej, nie mogąc doczekać się zakończenia.
Widmo Wolanda błądzącego gdzieś wśród iluzorycznej toni, a także perspektywa obłaskawiania nieco trudniejszego, mniej przyjaznego Euclio – obie te sprawy Mattia na razie odsunął od siebie dochodząc do wniosku, że dobrze byłoby dać sobie, ale głównie Salomei, nieco przerwy w tej dyplomatycznej misji. Poza tym nie chciał też sprawiać wrażenia, jakby przybył na urodziny bliźniaków tylko w jednym celu. To znaczy – przybył. Ale nikomu nie musiał tego aż tak jednoznacznie pokazywać.
Gładka tafla parkietu rozsnuła się przed nimi feerią wirujących barw i dźwięków. Mattia nie wnikał w to, czy grupa stojących w rogu pomieszczenia trytonów wygrywających melodie na najbardziej fantastycznych, podmorskich instrumentach jest w całości iluzją, czy to po prostu zaklęcie nałożone na prawdziwych muzyków. Wsłuchał się w rytm i muzykę, zlustrował wzrokiem kroki tańczących par i wiedział już, w którym momencie tańca i choreografii wszyscy się znajdowali.
Wyciągnął dłoń do Salomei, na wargach pojawił się ten charakterystyczny uśmiech.
— Zatańczymy?
Kobieta odpowiedziała uśmiechem – skrytym pod woalką, tak jak zawsze, ale przecież uśmiech nie ograniczał się tylko do ust, krył się również w oczach. A w oczy Salomei Mattia wpatrywał się ostatnimi czasy dość często. Oczywiście, że wiedział, kiedy się uśmiechała.
Ich dłonie splotły się, oboje wkroczyli na parkiet, zanurzyli się w muzyce i tańcu.
Kroki, ćwiczone tyle razy w bezpiecznym wnętrzu Wieży Arcymaga, zdawały się już wdrukowane w umysł Mattii, astrolog bez problemu podążył nimi w zgodzie z wygrywanymi przez bębny i piszczałki tonami, każdy obrót i każda figura wydawały się naturalne, niczym oddech. Mógł bez problemu zająć myśli czymś innym – może gdyby taniec był spokojniejszy, gdyby to była pawana, byliby w stanie pomówić. A jednak tutaj, mimo tej naturalności, gdy wraz z Salomeą nie byli jedynymi tancerzami na parkiecie, całość miała jakiś odmienny, może bardziej oficjalny, a może bardziej emocjonalny wydźwięk. Przez czas, który zdawał się czymś między mgnieniem oka a wiecznością, ich kroki stanowiły swe idealne, lustrzane odbicie, stanowiły harmonię z symetrycznym ruchem dłoni, tworzyły jedność z muzyką.
I wtedy fraza się zmieniła, przyszedł czas na przejście, zmianę partnerów.
Mattia puścił ozdobiona pierścionkami dłoń, zupełnie przypadkiem jego kciuk musnął w pożegnaniu smukłe opuszki palców. A potem astrolog uśmiechnął się uprzejmie do jakiejś damy ustrojonej w głęboką czerwień i złoto, płynącej z gracją wśród innych par. Może jej wzrok zbyt często uciekał w stronę bladej skory egzotycznego gościa, oszczędnie pojawiającej się w wyciętych częściach jego szaty w miarę, jak rozwijała się muzyka. I znów przyszła zmiana frazy, Mattia puścił dłoń nieznajomej, przyjął jakąś kolejną, swą nową partnerkę też obdarzył uprzejmym uśmiechem przeznaczonym dla wszystkich. Mężczyzna pozwolił sobie zerknąć przelotnie w stronę, gdzie ostatnio błysnęła mu perłowa szata. I kolejna zmiana, kolejna partnerka, kolejny uprzejmy uśmiech. Fraza dłużyła się.
Muzyka zatoczyła pełne koło, Mattia znów spojrzał w rubinowe oczy widoczne ponad woalką. Uśmiechnął się, jego ramiona nieco rozluźniły.
Utwór się skończył, tańczące pary znieruchomiały, skłoniły się sobie. Mattia znów podał Salomei dłoń, sprowadził z parkietu.
— Zdaje się, że stosownym byłoby udać się teraz do Euclio.
— Ledwie zostawiliśmy Pankracego, powinniśmy do niego wrócić — Salomea zwróciła mu uwagę, jednak astrolog tylko uśmiechnął się szelmowsko.
— Prawda, biedny Pankracy zostały wydany na pastwę Akshana. Niech zatęskni — uśmiech się poszerzył — wtedy do niego wrócimy. A jeśli to niestosowne, to tym lepiej – zrzucisz winę na mnie, ja zaś będę miał okazję do przeprosin i pociągnięcia dalej rozmowy, może zaproponuję drobną przysługę w postaci hm… pokazania mu czegoś z mych rodzinnych stron. Jeśli Pankracy da radę zamrozić mi nieco wody i stworzyć śnieg, nie będę prosił o nic więcej.
Salomea obrzuciła go spojrzeniem zza zasłony długich rzęs.
— Nie grasz według reguł.
— Wręcz przeciwnie — odparł astrolog, biorąc ją pod rękę i prowadząc w stronę niknących w perspektywie i wodnych bąbelkach schodów. — Gram według reguł – również tych ukrytych.
Zatańczyli, Salomea wydawała się nieco bardziej rozluźniona, może też i spokojniejsza. Tymczasem zaś umysł Mattii szybko wrócił do tego, co mogło im utrudnić wieczór i przeprowadzenie całego planu – Woland co prawda pojawił się na przyjęciu, ale wciąż nie wykonał żadnego podejrzanego ruchu, nie zaczepił astrologa ani nie zajmował się obecnością dwójki rasaahirów. Mattia nie był pewien, co problematyczny mag planuje, nie zamierzał jednak pozostać obojętnym. Cokolwiek Woland planował, już jego w tym głowa, by na planach się skończyło.

Od Mairwen CD. Zilke

Nie chciała wyjść ani na wścibską, ani jakkolwiek chamską, ale absolutnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że mogła jakkolwiek wprowadzić Pani Kowal w dyskomfort. Nie przestawała więc wpatrywać się w jej mięśnie, blizny, piegi na ramionach - nie zamierzała przestać, dopóki nie zobaczyła, lub nie usłyszała jednoznacznego sygnału, że ma przestać.
Mięśnie mięśniami i piękna Pani Kowal piękną Panią Kowal, trzeba było dzisiaj podkuć konie, a Mairwen nie zamierzała pozwolić się Zilke z młotem i rozgrzanym piecem szarpać z tak rozoraną dłonią. Cały spód, cholera jasna, krwawiło i wyglądało niezbyt sympatycznie. To nie tak, że Kemble miała jakiekolwiek głębsze doświadczenie w opatrywaniu ran - bo nie miała, bo jej to nigdy tak nie rajcowało, jak rajcowało jej rodzeństwo, ale miała podstawową wiedzę, bo nie zawsze matula była w pobliżu, żeby opatrzeć obdarte łokcie czy kolana.
Tylko rozcięta dłoń, stosunkowo głęboko i szeroko, nie była byle obdartym kolanem. Mairwen ściągnęła brwi, zamyślona, wgapiona w krwawiącą ranę na dłoni kowal jak sroka w gnat.
- Ja Ci dam, nic takiego, ja Ci dam! - wykrzyknęła nagle, wciąż pogodnie, chociaż wyraz jej twarzy sugerował coś innego. Dopiero po chwili znowu się rozchmurzyła, może od tego drobnego gestu jakim była dłoń Zilke dotykająca jej własnej dłoni, może dlatego, bo nie chciała pozwolić zepsuć sobie humoru, ot, po prostu. Uśmiechnęła się półgębkiem, wpatrzona w szare oczy kowal. - No, a ja chcę TOBIE pomóc, i co teraz zrobimy? Nie pozwolę Ci majstrować przy końskich kopytach z rozwaloną ręką! Masz tu jakąś, nie wiem, apteczkę? Bandaże, czy coś, czy mamy lecieć do kwatery medycznej?
Mówiąc to Mairwen już była gotowa chwycić Zilke za fraki i wyciągnąć z warsztatu (a raczej próbować, bo kobity takiej postury to chyba w ciągu dwóch lat by nie zdołała przesunąć), ale czekała na odpowiedź; i w tym czasie sama rozglądała się po kuźni, szukając wzrokiem czegoś więcej, niż woda którą wypadałoby ranę obmyć. Tyle wiedziała o opatrywaniu ran, o, że muszą być utrzymywane w czystości.

Od Sophie cd. Reginalda

Sophie dobrze znała bibliotekę i jej zakamarki, toteż przyszykowanie wszystkiego, co mogło być potrzebne do pracy nad tekstem nie zajęło jej dużo czasu. Alchemiczka zgarnęła nieco czystych kartek, zgarnęła też rysiki w kilku kolorach, samą książkę, którą mieli razem tłumaczyć, oraz nieco innych alchemicznych dzieł. Takich z obrazkami – Sophie doszła do wniosku, że czasem po prostu łatwiej daną rzecz pokazać i omówić w ten sposób jej działanie, niż rysować, biegać do laboratorium po sam sprzęt, albo w ogóle opowiadać i gestykulować. Poza tym wzięła jeszcze swoje marne próby przetłumaczenia tego i owego – wiele tego nie było, większość tekstu pewnie nadawała się jedynie jako podpałka w kominku, niemniej jednak trochę pracy zostało w to włożone, Sophie nie zamierzała o tym zapominać.
Wśród ogółu społeczeństwa panowało mocne przeświadczenie, że wszelkie pomyłki nie powinny mieć miejsca, zaś jeśli ktoś się do nich przyznawał, zapewne został do tego zmuszony, zaś błędy były powodem wstydu. Sophie nie wyznawała takiego podejścia – dla niej każda pomyłka była okazją do wyciągnięcia z niej nauki, zaś jeśli popełniało się błędy poza swoją dziedziną (a tłumaczenie tekstu z języka, którego na dobrą sprawę się nie znało było daleko poza jej dziedziną), to i popełnianie błędów na pewno nie było też żadnym powodem do wstydu.
Alchemiczka rozsiadła się w bibliotece, czekając na Reginalda, zabębniła palcami po blacie stołu. Jej myśli jak zwykle gdzieś wywędrowały, kobieta zaczęła błądzić nimi ku przeróżnym sprawom, jakie jeszcze miała do załatwienia i nad którymi powinna się pochylić. A trochę tego jednak było, bo Sophie miała tendencję to mówienia „tak" każdemu nowemu projektowi, zaś jej lista rzeczy do zrobienia nie miała końca. I choć alchemiczka starannie planowała każdy moment swego dnia, próbując niemalże z kolana wcisnąć w niego kolejne rzeczy, to jednak nie wszystko dało się do niego wrzucić i zaplanować. Ot, jak chociażby całą tę przeprawę z książką – miała być jasna i przetłumaczona, zaś wiedza w niej zawarta przystępna. A jak wyszło – to już była zupełnie inna sprawa.
W końcu Reginald pojawił się w bibliotece.
Sophie w milczeniu podsunęła mu wyniki tego, co udało jej się do tej pory przetłumaczyć, zaś mężczyzna kiwał głową, przebiegając wzrokiem tekst. Potem alchemiczka otworzyła przed nim samą książkę.
Subtelne szlaczki ozdobnego, aishwaryjskiego pisma pokrywały ciasno każdą stronę, ustępując co jakiś czas diagramom i rycinom przedstawiającym jakieś skomplikowane, metalurgiczne procesy. Reginald przerzucił kilka stron, potem wrócił do spisu treści, przebiegł wzrokiem tekst. Odłożył książkę, odwrócił słupek ułożonych na sobie słowników tak, by widzieć wypisane na grzbietach tytuły.
— Właściwie — podjęła Sophie, przerywając milczenie i nawiązując do wcześniejszych słów mężczyzny — jak dużo czasu spędziłeś w Aishwaryi? I przy jakiej okazji?

Od Zilke cd. Mairwen

To, jak panna Mairwen się jej przyglądała, sprawiło że ciemnowłosa poczuła się minimalnie nieswojo. Oczywiście nie było tego po niej widać, bo wciąż stała tak chwilę, prężąc muskuły przed nowo poznaną dziewczyną… ale nieprzyzwyczajona do bycia tak obserwowaną Zilke nie za bardzo wiedziała co zrobić w takiej sytuacji, jak zareagować i jak się w ogóle zachować w towarzystwie osoby tak pogodnej i ciekawskiej.
Co do pierwszych wrażeń… tak. Mairwen również wywarła na Pani Kowal dobre wrażenie, tym, jak pełna życia i energii była. Pokazywała w ten sposób, że świat wcale nie jest tak ponury jak mógłby się czasami wydawać. Właśnie dzięki ludziom takich jak ona… A Zilke przecież lubiła takich ludzi! Większość ludzi, w każdym razie. Nie wszyscy byli automatycznie dobrzy, bo miło im patrzyło z oczu. Nauczyła się tego jeszcze jako dziecko, nigdy nie zapomniała tej ważnej lekcji. Ale teraz… Teraz była już w Gildii, a w tym miejscu nikt jej nie zrobił, póki co, żadnej krzywdy. Musiała zaufać pannie Mairwen i reszcie otaczających ją ludzi. Musiała dać im szansę.
Obróciła się na moment i napotkała spojrzenie drugiej dziewczyny, otworzyła lekko usta. Nie wiedziała, co powiedzieć. Przez moment myślała, jakby znów odcięło ją od rzeczywistości, ale zaraz to białowłosa przerwała ciszę i podeszła do Zilke, niepokojąc ją jeszcze mocniej. O co chodzi? Zilke nie wiedziała, przez dobrą chwilę, aż nie poszła za wzrokiem białowłosej i nie ujrzała własnej, piekącej dłoni. Oh… No tak. Skaleczyła się. Zdążyła o tym zapomnieć, zbyt skupiona na swojej chęci pomocy nowo poznanej dziewczynie. Wzdrygnęła się czując jej dotyk, ale nie wyrwała jej ręki z dłoni ani nic takiego - po prostu przyglądała się Mairwen uważnie, nadal trzymając buzię otwartą.
– To… To nic takiego, panno Mairwen. Jedynie się skaleczyłam. – spojrzała raz jeszcze na ranę ciągnącą się przez cały spód jej dłoni. To mocno ukrwione miejsce, na to wygląda… - Wciąż mogę wykonać swoje zadanie. Chcę ci pomóc. - dodała, kładąc delikatnie wolną, nie skaleczoną dłoń na dłoni jasnowłosej dziewczyny. I spojrzała jej w oczy, nie wiedząc co zrobić z niezręcznością którą odczuła.

poniedziałek, 6 czerwca 2022

Od Sophie do Zilke

— To jest chyba jakaś kpina — burknęła gniewnie Sophie, siedząc na podłodze swojego laboratorium i patrząc na trzymane w dłoniach części.
Jakiś czas temu, gdy wciąż pracowała nad krystalizacją swoich związków, wpadła jej w ręce interesująca publikacja, w której to autor ze szczegółami opisywał zaprojektowaną przez siebie maszynę mającą w bardzo wymierny sposób ułatwiać i przyspieszać proces krystalizacji. Jako że była to publikacja naukowa, nie zaś pierwsza z brzegu reklama cudownego środka na porost włosów, Sophie z zainteresowaniem wczytała się w słowa, oszacowała ich prawdziwość, liczby do niej przemawiały, zaś nazwiska recenzentów i współautorów tekstu dodawały całości tej jakże cenionej przez naukowca wiarygodności.
Nie czekając, postanowiła napisać do autora pracy prosząc o to, by wysłał jej egzemplarz zaprojektowanego przez siebie urządzenia. Mężczyzna zareagował entuzjastycznie, zaraz zabrał się za kompletowanie potrzebnych części i wyraził głębokie zainteresowanie tym, jakie rezultaty uzyska doktor Egberts, wykorzystując jego urządzenie w swojej pracy. Sophie rzecz jasna przystała na propozycję współpracy – alchemiczka głęboko wierzyła, że czas, kiedy naukowiec pracował w pojedynkę w zaciszu swego laboratorium i biblioteki dawno już minął, teraz liczyła się praca zespołowa i dzielenie się swoimi osiągnięciami. Nie dało się zapakować do jednej głowy mózgu alchemika, geologa, zoologa i kogo tam jeszcze, jednak rozwój naukowy wymagał wszystkich tych mózgów, a jedynym sposobem ich połączenia była współpraca.
— Ratunku — westchnęła ciężko Sophie i w przypływie bezsilności położyła się plackiem na podłodze.
Części dotarły połamane.
Alchemiczka nie miała pojęcia, co musiało dziać się w transporcie, skoro pęknięcia widać było na metalowych elementach – może człowiek, który wiózł jej wielką, niemożebnie ciężką paczkę przez pół kraju, postanowił z nudów wnieść ją na najwyższe piętro jakiegoś budynku, a następnie zrzucić z okna? Kobieta nie miała pojęcia, co innego mogłoby się zdarzyć, przecież sama jazda nie mogła być aż tak wyboista, by poradzić sobie z metalowymi elementami.
— Ja dałam radę przewieźć szkło z Sorii, a profesjonalista nie jest w stanie przewieźć metalu. Jak żyć? — spytała filozoficznie i westchnęła głęboko, błądząc wzrokiem po suficie.
Przed alchemiczką stały teraz dwie drogi. Mogła albo ponownie napisać do naukowca, by dosłał jej te elementy, które uległy zniszczeniu w trakcie transportu i czekać – najpierw, aż jej list do niego dotrze, potem aż mężczyzna wszystko wykona i przygotuje, a następnie aż nowa paczka do niej przybędzie. I, oczywiście, nie wiadomo było, czy tym razem elementy dotarłyby w całości.
Drugą opcją była próba poradzenia sobie z tym na własną rękę za pomocą tego, co miała do dyspozycji tu, na miejscu, w siedzibie Gildii.
Sophie o wiele bardziej wolała działać, niż siedzieć i czekać, toteż po chwili zwątpienia pozbierała się z podłogi, uprzątnęła chaos części i podeszła do swego ekspresu.
Ekspres do kawy, będący przerobionym urządzeniem do ekstrakcji pod wysokim ciśnieniem, zaadaptowanym przez Sophie na potrzeby robienia mocnej i pobudzającej kawy, jak zwykle sprawdzał się w przełamaniu pierwszych lodów, jeśli trzeba było prosić nowe osoby o przysługi. Już nie takie demony Sophie obłaskawiła za jego pomocą, toteż nie minęło wiele czasu, a alchemiczka opuszczała właśnie główny budynek Gildii, uzbrojona po zęby w swą najskuteczniejszą broń – pączki, kawę i pogodny uśmiech.
Kroki zaprowadziły ją w stronę kuźni, gdzie spodziewała się zastać Zilke, nowego gildyjnego kowala. Słysząc dobiegający z pomieszczenia dźwięk młota uderzającego o metal, Sophie postanowiła nie pukać, tylko po prostu weszła do środka. Jej wzrok od razu padł na postać stojącą przy kowadle, zaś alchemiczka zanotowała w pamięci, że oto los postawił przed nią kolejną osobę, którą będzie mogła śmiało prosić o zdejmowanie rzeczy z wyższych półek.
— Przepraszam! — zaczęła, wpasowując się między głośne uderzenia. — Mam pewną sprawę.

Od Ayrenn cd. Talluli

― Objawy potwierdzają podejrzenia ― zawyrokował grobowym głosem Lothar i zanurzył dłonie w misie wypełnionej ziołowym płynem.
Ayrenn westchnęła ciężko, ucisnęła palcami nasadę nosa. Ostatnimi czasy trudno było jej skupić myśli, a odkąd Tallulah zachorowała było to prawie niemożliwe. Powiedzieć, że się o nią martwiła to jak nie powiedzieć absolutnie nic.
― Jesteś absolutnie pewien? Nie ma… nie ma cienia szansy, że to zwykła grypa? Albo coś innego?
Pokręcił głową, osuszył dłonie poszarzałą szmatą. Ruchem głowy wskazał na leżącą na sienniku czarownicę. Oddychała płytko, szybko, a jednocześnie z wielkim trudem. Jej zazwyczaj blada cera stała się jeszcze bielsza, żyły nabrzmiały niebezpiecznie, błękitnymi wstęgami wyraźnie odcinały się od niezdrowego koloru ciała. Pociła się, śniła złe sny, czasem szeptała coś w gorączce, ale zazwyczaj słowa były nieskładne, pozbawione sensu.
― Każdy objaw, który widzimy pokrywa się z tym, czym walczymy. ― Elf odsunął się od misy, wskazał jej naczynie dłonią. ― Może jedynie te sny są czymś nowym, ale ― zastrzegł od razu ― nie robiłbym sobie nadziei.
Ayrenn w milczeniu przemyła dłonie; napar pachniał przyjemnie, ale szczypał w drobne ranki powstałe na dłoniach od pracy. Cervan przestrzegał je przed zbytnim ryzykiem, poza tym, logicznym było, że martwe nikomu nie pomogą. A teraz, kiedy połowa sił Gildii oddelegowanych do badania sprawy tajemniczej zarazy była – delikatnie ujmując – niedysponowana…
Wytarła dłonie w szmatkę, westchnęła po raz kolejny. Gdzieś obok przemknęła młoda dziewczyna, chyba Ingrid, która pomagała z chorymi.
Co się stanie, jeśli zleceniodawca się zirytuje brakiem widocznych postępów? Będą jakieś inne, jeszcze boleśniejsze konsekwencje? Blokada miasta trwała już wystarczająca długo, nie docierały towary z zewnątrz, żywności było coraz mniej. Na ulice aż strach było wychodzić, a niebo poczerniało od ilości stosów na których palono trupy.
Sytuacja, mówiąc oględnie, była chujowa.
― A próbowałaś… ― zaczął po chwili ciężkiego milczenia Lothar.
― Sny?
Skinął głową.
― Próbowałam nie raz i nie dwa. To są… nie wiem, trudno mi określić co to właściwie jest, bo na pewno nie zwykłe koszmary. Nie mogę do niej dotrzeć. ― Spojrzała odruchowo na twarz Talluli, na sperlone od potu czoło, na popękane, wysuszone wargi. Musiała się powstrzymać, by jej nie dotknąć. Wyglądała tak, jakby byle ruch mógł ją rozbudzić, wyrwać z otępienia.
― Zatem jesteśmy bezradni. ― Elf rozłożył ręce. ― Pozostaje czekać.
― Nienawidzę czekać ― burknęła.
― Są ozdrowieńcy, paru ludzi dzięki naszej opiece wyrwało się śmierci. Tallulah wyglądała mi na twardą wiedźmę, martwisz się na darmo.
― Obyś miał rację, Lot.
Uśmiechnął się miło, poklepał ją po ramieniu.
― Jak chcesz to zostań jeszcze, ja muszę wracać do depresyjnej rutyny.
Skinęła głową bez słowa i po prostu klapnęła na ziemię tuż przy sienniku. Kroki medyka wkrótce ucichły, utonęły w chrapliwych oddechach chorych i szumie wiatru rozbijającego się o ściany budynku.
Nie powinna spędzać tutaj tyle czasu. Najnowsze zalecenia mówiły o częstych wymianach personelu, o wietrzeniu pomieszczeń w miarę możliwości, o myciu rąk w płukance ziołowej, o odpoczynku. Tylko jak miała iść spokojnie spać, wiedząc – och, doskonale wiedząc – że kiedy się obudzi, już może być po wszystkim?
Zacisnęła wargi, powiodła spojrzeniem raz jeszcze na twarz czarownicy. Modre oczy tym razem były otwarte i wpatrywały się w nią uparcie, niezdrowo błyszcząc.
― W końcu ― szepnęła ucieszona, pochyliła się nad nią, czułym gestem odgarnęła mokre, rude pasmo z jej szyi. ― Myślałam, że już się w ogóle nie obudzisz. Jak się czujesz?
Tallulah skrzywiła się, przewróciła oczami, rozglądając się po pomieszczeniu. Przez jej twarz przemknął cień niezadowolenia.
― Na pewno lepiej niż wyglądam.
― Aj, nie przesadzaj. Nie jest tak źle.
― Ile dni… ― urwała, rozkaszlała się nagle, skuliła na sienniku. Oddech urwał się na krótki moment, w modrych tęczówkach mignęło widmo strachu. ― Ile dni spałam?
― Ze trzy będzie.
― Jak… sytuacja…
― Robimy co możemy, ale zaraza postępuje. Nie powinnaś teraz o tym myśleć, tylko odpocząć ― upomniała ją łagodnie.

niedziela, 5 czerwca 2022

Podsumowanie #52

Witamy Was Miśki w kolejnym podsumowaniu miesiąca!

W tym miesiącu powitaliśmy w naszych progach:

Reginalda Nolana Amis
Zilke Fogkeep
Mairwen Kemble

Punktacja:
Aries – 0 słów – OA Madeleine – 539 słów
Leonardo – 0 słów – NB Aurora – 0 słów – ZB
Yuuki – 1767 słów – NB Narcissa – 0 słów – NB
Cahir – 0 słów – OA Adonis – 0 słów – NB
Tadeusz – 0 słów – NB Javiera – 0 słów – ZB
Syriusz – 1134 słowa – NB Nova – 0 słów – ZB
Nikolai – 0 słów – NB Eugeniusz – 0 słów – ZB
Marta – 0 słów – NB Isidoro – 11449 słów
Mattia – 3697 słów Antares – 6466 słów
William – 392 słowa Tassarion – 0 słów – ZB
Lea – 3259 słów Inanna – 592 słowa
Pan Sokolnik – 0 słów – NB Echo – 0 słów – NB
Sophie – 9492 słowa Apolonia – 0 słów – NB
Tallulah – 0 słów – ZB Hotaru – 14976 słów
Odetta – 0 słów  – ZB Aherin – 0 słów  – OA
Kukume – 4954 słowa Serafin – 1021 słów
Ayrenn – 0 słów  – ZGR Serafina – 0 słów – NB
Dina – 1071 słów James – 1007 słów
Małgorzata – 2057 słów Michelle – 2808 słów
Tezeusz – 0 słów – NB Calitha – 14029 słów
Asa – 0 słów - NB Mefistofeles – 0 słów – NB
Billy – 0 słów – ZB Weronika – 436 słów – ZB
Salomea – 0 słów - ZGR Hugo – 3864 słowa
Reannon – 0 słów – ZGR Nalanis – 0 słów  – OA
Reginald – 970 słów Zilke – 993 słowa
Mairwen – 432 słowa

Ignatius – 0 słów – NB Xavier – 0 słów
Nicolas – 0 słów – NB Balthazar – 0 słów
Akamai – 0 słów – NB Nikita – 0 słów

Legenda: OA - Ograniczona aktywność | NB - Nieobecność | ZGR - Zagrożenie | ZB - Zablokowany wątek

Tym samym postacią miesiąca zostaje Hotaru! Gratulujemy!

Dokładną liczbę napisanych przez was słów znajdziecie

Likwidacja systemu punktowego
Z dniem dzisiejszym, po długich rozmowach, podjęłyśmy wspólnie decyzję, że nadeszła pora odejść od systemu Punktów Doświadczenia i Umiejętności. Niestety wraz z rozwojem bloga Punkty te stawały się coraz bardziej kłopotliwe, nie pokrywały się z faktycznymi umiejętnościami postaci i różnicami pomiędzy nimi. W ramach zastąpienia tej mechaniki pracujemy powoli nad rozwinięciem Opinii Publicznej. Prace ciągle trwają i nie jesteśmy w stanie określić, jak długo jeszcze to potrwa, ale prosimy o cierpliwość, uważamy, że nadchodzące zmiany bardzo wam się spodobają. 
Postać miesiąca natomiast będzie typowana za pomocą sumy napisanych przez was w danym miesiącu słów.

Inne sprawy:
- W tym miesiącu zakończyliśmy Event Prima Aprilisowy - HighSchool AU! Podzieliliście się z nami bardzo fajnymi szkolnymi perypetiami waszych postaci, za co bardzo dziękujemy! Osoby, które były bliskie zakończenia swoich opowiadań, ale nie zdążyły tego zrobić, mają jeszcze kilka dni na wrzucenie opowiadań.

Do zobaczenia na kolejnym podsumowaniu!
Administracja

Od Antaresa cd. Hugona

Drasius milczał przez pewien czas.
— To zależy, co rozumiecie pod słowem „pomoc".
„Chyba mu zaraz przypierdolę."
Antares pozwolił sobie zerknąć przelotnie na siedzącego tuż obok Hugona i doszedł do wniosku, że możliwe, że mykolog będzie szybszy z tym przypierdoleniem.
— Dokładnie to, co znajduje się w definicji słowa „pomoc" umieszczonej w słowniku.
Zdawało się, że Hugo chętnie by kontynuował i powiedział coś jeszcze, ale w końcu się powstrzymał. Mieli do wykonania misję, Hugo był tego świadom podobnie, jak Antares. Drasius stał przez chwilę bez ruchu, ręce trzymał skrzyżowane na piersi, wzrok utkwił w kącie pomieszczenia, zaciśnięte usta nadawały jego twarzy dziwnie pusty wyraz.
— Moja pomoc — zaczął powoli, może nieco denerwująco, może nieco ostrożnie — może polegać jedynie na udzieleniu informacji. Nie powiem wam, co należy robić, ani co ja myślę na temat tej sytuacji.
Antares zmarszczył brwi. Słowa Drasiusa wydawały mu się dziwne, nadmiernie wydumane, jakby zachowawcze, i nie wiedział, skąd mag w ogóle wpadł na pomysł, by zaplątać swą wypowiedź w taki sposób.
„Jest czarodziejem. Oczywiście, że jest przy tym małym, śliskim kurwiem, jak każdy pierdolony mag."
Tymczasem zaś Drasius kontynuował, na jego twarzy w końcu odmalowały się jakieś emocje.
— Konstanty też prosił mnie o pomoc i oczywiście się zgodziłem. Jak miałbym się nie zgodzić, skoro chodziło o moje miasto — mężczyzna zmarszczył brwi.
Antares zastanawiał się, czy czegoś nie powiedzieć, jednak doszedł do wniosku, że lepiej mu będzie zostawić przewodnictwo w dyskusji Hugonowi. Zerknął na mykologa. Ten po prostu… siedział. Nie mówił niczego, patrzył tylko na Drasiusa, jakby czekając na dalszą część wypowiedzi. Cisza zapadła w pokoju, przedłużyła się nieco, zrobiła niezbyt komfortowa. Hugo nadal nic nie mówił, Antares nadal milczał. Ciszę przerwały słowa Drasiusa.
— Nie chciałem mu niczego sugerować, po prostu powiedziałem o tym, co uważałem za prawdziwe oraz o tym, co przewidywałem, że może się zdarzyć. — Urwał, odwrócił wzrok, znów uciekł nim gdzieś w kąt. Znów cisza, której Hugo nie przerywał. Drasius kontynuował: — Tymczasem zaś Konstanty potraktował to jako moją sugestię, by do lasu wyprawić oddział straży miejskiej i zabić to, co się tam zalęgło. Nie wiem, czy wam o tym wspominał.
— Przelotnie — wtrącił Hugo.
— Oskarżał mnie?
Mykolog wciąż siedział spokojnie, jego głos nadal był opanowany, ale Antares czuł, że wiele to od niego wymaga. Drasius kierował rozmowę tam, gdzie chciał, zaś obaj mężczyźni wciąż niewiele się od niego dowiedzieli. Rycerz miał nadzieję, że wieczorne spotkanie przebiegnie szybko i relatywnie bezproblemowo – z tego, co Konstanty opowiadał, Drasius wydawał się dość konkretnym, edukowanym człowiekiem, jednak rzeczywistość weryfikowała.
— Zaręczam, że nie. Konstanty wypowiadał się o twojej wiedzy w bardzo pochlebnych słowach, toteż naprawdę zależałoby nam na skorzystaniu z niej.
— Nie oczekujemy też, że powiesz nam, co mamy robić — dodał Antares. — O tym zadecydujemy sami i żaden z nas nie będzie cię obarczał odpowiedzialnością ani o nic oskarżał.
Rycerz dalej nie mógł rozgryźć Drasiusa, ale w pewien sposób zarezonowało w nim to, że mężczyzna przejmował się tym, że z powodu jego słów i porad ktoś poniósł śmierć. Tak Antares odebrał zachowanie czarodzieja, a czy miał w tym przypadku rację, to już była zupełnie inna sprawa.
Drasius w końcu rozplótł te wiecznie splecione na piersi ramiona, stanowiące jakby naturalny mur, którym instynktownie odgradzał się od pozostałych, podniósł wzrok na gildyjczyków, w ciemnych oczach zatańczył płomień świecy.
— Tak, jak mówiłem, zapewne nie powiem wam niczego nowego, czego nie powiedziałbym już Konstantemu…
— Mamy nowe pytania – inne, niż Konstanty — odparł od razu Hugo. — Więc i twoje odpowiedzi będą się zapewne różniły.
Drasius ni to pokiwał, ni to pokręcił głowa.
— W takim razie – słucham.
— Jak dobrze znasz ten las od strony magicznej? — spytał mykolog, wywołując na twarzy czarodzieja lekką konsternację.
— To znaczy?
— Domyślam się, że wybierałeś się tam nie raz w poszukiwaniu komponentów do swych czarów lub eliksirów — Drasius posłuchał, pokiwał głową. Hugo podjął wątek. — Na pewno wyczułbyś miejsca, gdzie rosną jakieś rzadsze rośliny albo przyniesione stamtąd rzeczy lepiej sprawdzają się w twojej pracowni. Albo gorzej. W każdym razie – inaczej. Prawda?
— Ach, więc o to chodzi — Mężczyzna urwał, zamyślił się, podparł podbródek dłonią. — Cóż, subtelne drgnienia magii wypełniają całą przestrzeń, jednak powiedziałbym, że większość okolic miejsca, gdzie grasuje… cokolwiek co postanowiło zamieszkać w tym lesie jest hm… jakby to ująć… relatywnie płaska pod tym względem.
— Czy to znaczy, że wykluczasz możliwość, by za tym wszystkim stał po prostu przypadek?
— Ależ nie, tego nie powiedziałem — odparł od razu Drasius, unosząc dłoń w niemalże obronnym geście. — Nie wykluczam przypadku, w końcu magia, choć jest nauką ścisłą, to jednak wciąż człowiek nie zgłębił do końca jej tajników, niewykluczonym jest więc, że cokolwiek zalęgło się w lesie, jest po prostu całkowicie niepoznane i wymyka się wszelkim naszym przewidywaniom.
I tak oto Drasius zrobił pętlę, po raz kolejny umywając ręce od sprawy, podważając własne kompetencje i udowadniając, że cokolwiek powie o tym, co czai się w lesie, nie powinno stanowić zbyt mocnego argumentu. Hugo westchnął.
— Niemniej jednak Konstanty wspominał o miejscu, gdzie sądzi, że całość się zaczęła.
— Tak, oczywiście. Przy zakolu rzeki — Drasius zrobił niewielką pauzę. — Gdyby się zastanowić, jest tam pewne… niewielkie zawirowanie mocy magicznej, związane z płynącą wodą, jednak nie jestem pewien, czy można przypisywać temu jakąś większą wagę… Chyba, że tuż przed samym… ewenementem, który ma miejsce w lesie, wydarzyło się tam coś, o czym nie wiemy.
„Czy to, co on mówi, ma jakikolwiek sens?"
Ten drugi prychnął gniewnie.
„Wiesz, jak będziesz wystarczająco oględnie pierdolić, to wiele rzeczy ma sens. Jak powiesz, że woda w organizmie może działać zarówno korzystnie, jak i niekorzystnie, ale nie dodasz, czy wlewasz ją człowiekowi do żołądka, czy do płuc, to wszystko jest w najlepszym porządku, nie?"
Antares westchnął w duchu.
„Co byś sugerował?"
„Wpierdolić mu. Wie coś, czy nie, przynajmniej grzybowi ulży, bo widzę, że też by temu kurwiowi dojebał."
Zachowawcze słowa Drasiusa stanowiły mgłę nie do przebicia i labirynt nie do pokonania. Większość odpowiedzi na pytania mag zaczynał od „To zależy…" lub „Nie chciałbym wydawać pochopnych osądów…", na co Antares tylko obserwował niebezpiecznie pulsującą żyłkę na skroni Hugona. Gdy jasnym stało się, że wyciskanie wiedzy z czarodzieja jest równie skuteczne, co wyciskanie soku z wyschniętego kołka brzozowego, obaj mężczyźni w końcu się pożegnali i opuścili dom mężczyzny.
Odeszli kilka kroków, akurat poza zasięg wzroku Drasiusa, gdyby przyszło mu do głowy wyjrzeć przez okno. Hugo huknął pięścią w ścianę mijanego domu, z jego ust poleciało jakieś zdanie, ale groźnie brzmiące słowa w klasycznym umknęły Antaresowi.
— Powiedz mi, drogi Antaresie — zaczął mykolog — czego dowiedziałeś się od naszego jakże skorego do pomocy mistrza legilimencji, absolwenta Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego oraz czarodzieja-patrioty, który tak doskonale zna leśne okolice swego ukochanego miasta?
„Że jest wkurwiającym chujem?"
Rycerz zastanawiał się przez moment.
— Nie przywiązuje wagi do dekoracji swego mieszkania.
Hugo rzucił mu nieokreślone spojrzenie.
— W takim razie dowiedziałeś się o wiele więcej, niż ja, gratuluję. — Parsknął krótkim, pozbawionym wesołości śmiechem. — Mam nadzieję, że w naszej karczmie będą mieli dobry gulasz z grzybami, bo chyba nic innego nie wynagrodzi mi tego dnia.
Przez pewien czas szli w milczeniu.
— Obwinia się za śmierć tamtych gwardzistów — wtrącił nagle Antares.
— Obwinia się? — Hugo uniósł brew. — Powiedziałbym, że raczej umywa od tego ręce. Nie chce, żeby było na niego. — Skrzywił się. — Mam nadzieję, że już nigdy nie będziemy mieli z nim do czynienia, bo nie ręczę za siebie.

Od Mairwen CD. Zilke

Wstyd się przyznać, ale Mairwen, stojąc teraz w samym środku warsztatu, zagapiła się na odsłonięte ramiona Pani Kowal odrobinę zbyt długo, aby nie wyglądało to nieco podejrzanie.
Nie znała jeszcze Pani Kowal. Jeszcze, bo teraz, skoro miały wejść w dialog i współpracować, zapewne na porządku dziennym, musiała - i chciała! - ją poznać bliżej, ale Panna Fogkeep definitywnie wywarła na niej pierwsze dobre wrażenie. Nawet bardzo dobre. Na pierwszy rzut oka wydawała się wprawiona w swoim fachu, umięśniona, skupiona na swoich obowiązkach. Wydawała się być zamyślona, jakby odcięta od rzeczywistości w pewnym stopniu, ale Mairwen to nie przeszkadzało, bo sama rozumiała doskonale jak to jest chodzić z głową w chmurach. Tak długo, jak wykonywało się swoją robotę należycie, to nie było żadnych problemów.
Pani Kowal była również zjawiskowo piękna. Wydawała się Mair trochę sztywna, ale to nic. No i, kto wie, może pozory mylą a Pani Kowal jest po prostu nieśmiałą, skrytą duszyczką, która po bliższym poznaniu okaże się być, kto wie, duszą towarzystwa, albo chociaż dobrą towarzyszką do rozmów?
Westchnęła, jakby rozmarzona, i uśmiechnęła się jeszcze szerzej gdy tylko Pani Kowal napięła mięśnie swoich rąk.
Początkowo Mairwen również nie zwróciła uwagi na zranioną dłoń Zilke, cieszyła się jedynie, że najwyraźniej będą w stanie się bez problemu dogadać. Dopiero po chwili, zerkając na własną dłoń ujrzała krew, połączyła kropki i natychmiast przeskoczyła wzrokiem na rękę kowal.
- Rany boskie, gdzieś Ty sobie to zrobiła! - zawołała, szczerze zmartwiona; i ignorując potencjalny sprzeciw ze strony Panny Fogkeep, zaraz znalazła się tuż przy niej, wpychając głębiej w jej warsztat, prawie potykając się o jakieś klamoty na podłodze. - Pokaż tą rękę, pokaż no, z taką szmatą zamiast bandaża to Ci się rana zainfekuje i dupa zbita! Zilke Fogkeep- och, imię masz równie ładne co buźkę, kochanieńka, ale myśl może trochę więcej o tym w jaki sposób opatrujesz sobie rany, co? Pewno boli? Podkuwanie może zaczekać, najpierw trzeba Ci to opatrzeć!
Mairwen zupełnie zignorowała pytanie drugiej kobiety, usilnie próbując chwycić i obejrzeć jej ranną dłoń.

Od Diny — Kompleksy i szprotki

— No i wiesz, pewien facet mi wtedy powiedział, że nie interesuje go, czy uratowałam jego kuzynkę trzeciej linii od głodu, chłodu i nędzy, bo on zawsze stoi po stronie prawa, takie tam trele-morele. — Koniec zdania zwieńczyło głośne bulgotanie trunku, który w tamtej chwili spływał przez wymęczone ciągłą paplaniną gardło Diny. Aż w końcu nastąpiło westchnienie zadowolenia. Ale to jeszcze nie był koniec: — Nie miałabym nic przeciwko, bo mi jest rybka, jakie koleś ma wyobrażenie o swojej moralności, ale jednak nie chciał mi sprzedać tych szprotek. Siłą bym ich od niego nie wzięła, więc byłam gotowa kupić te droższe u handlarza bliżej portu, ale ponoć zamknął stragan, żeby ratować swoje podupadające małżeństwo. Kilka dni później ten facet od kuzynki stoi pod moimi drzwiami z koszem szprotek, słaniając się na kolana i zanosząc się płaczem, że przyrodni brat jego szwagierki utknął na granicy, bo nie ma przepustki, a musi się tu dostać jak najszybciej i ponieważ jest dzieckiem nieślubnym i to nisko urodzonym, to nie dostanie dokumentów przez najbliższe pół roku. No szkoda faceta, ale ja nie wiem co ten kosz szprotek miałby wskórać, że co on sobie myśli, że może mnie przekupić? Że ja mu pomogę za szprotki? Ale wyglądał tak żałośnie, że powiedziałam, że przemyślę.
— Lubisz to? — odezwała się nagle kobieta, która do tej pory cierpliwie słuchała każdego słowa opowieści.
— To? To znaczy co?
— No wiesz, takie poczucie wyższości, że ktoś się przed tobą płaszczy i to od ciebie zależy, czy jego szwagierka będzie mu wiercić dziurę w brzuchu przez następny tydzień i obwiniać o to, że nie sprzedał Dinie Zibrael tych szprotek.
— Ty tak poważnie? No czasem dopada mnie kompleks wyższości, ale nie przy mężczyznach wyglądających jak siedem nieszczęść, zalatujących smrodem ryb. Nie jest ze mną aż tak źle — zarechotała, wycierając rękawem pozostałość alkoholu z ust, po czym odwróciła się do karczmarza i podniosła dłoń. — Piątą rundę prosimy!

Od Zilke cd. Mairwen

Jak na osobę należącą do całej, wielkiej Gildii, Zilke nie była zbyt dobra w ogarnianiu informacji dotyczących tego, co się w tej Gildii dzieje. Nie tylko tak na co dzień, ale też ogólnie - nie wiedziała w ogóle co się tam dzieje, dopóki ktoś do niej nie podszedł i nie wypowiedział jej tego prosto w twarz. Dlatego też ciemnowłosa nie zdawała sobie sprawy z tego, że poza nią są tutaj jakieś nowe osoby… Gdyby tylko o tym wiedziała, być może miałaby jakiś okruszek nadziei na to, że dogada się z tą osobą i znajdą jakiś wspólny język. W końcu są w podobnej sytuacji! Ale dziewczyna nie miała o tym wszystkim pojęcia, więc jak zawsze jedynie siedziała zaszyta w kuźni, jedynie na czas swojej warty wychodząc w zbroi by bronić okolic Gildii. Taki miała już zwyczaj - wychylać się na zewnątrz jedynie wtedy, gdy koniecznie musiała. Gdy potrzebowała jedzenia, jakiejś konkretnej rzeczy bądź gdy ktoś jej do czegoś potrzebował - w żadnym razie by nie odmówiła. Była tutaj właśnie po to, by pomagać… Dlatego też nie uciekła słysząc otwierające się drzwi, choć skrycie miała ochotę odejść w przeciwnym kierunku. Jej dłoń wciąż nieprzyjemnie piekła, w kuźni nadal był bałagan, a teraz ktoś zapewne będzie chciał z nią rozmawiać… Ale to nie zmieniało faktu, że zawsze cieszyła ją pomoc innym. Nie mogła też uciekać od swoich obowiązków. Także została tam, gdzie była. Stojąc pośrodku pomieszczenia, w luźnej bluzce odsłaniającej umięśnione, pokryte piegami ramiona i lekko spocona od noszenia rzeczy. Ale była tu, i słuchała tej ładnej, białowłosej dziewczyny która do niej zawitała.
Zdecydowanie nie spodziewała się po swoim gościu takiej energii i radości. Wraz z przyjściem nieznajomej do pomieszczenia zdawało się zawitać więcej życia, więcej słońca, a Zilke otworzyła lekko usta i przechyliła głowę na bok, pozwalając by trochę włosów opadło jej na twarz. Skrzyżowała na moment ręce na piersi, niepewna tego co powinna zrobić w takiej sytuacji, jak odpowiedzieć - białowłosa zadawała dość dziwne pytania. Dlatego też Fogkeep nie odpowiedziała na pierwsze pytanie dziewczyny, zbyt zaskoczona i zbita z tropu. Przyjrzała się samej sobie, uniosła jedną rękę, napinając mięśnie. Czy naprawdę były drzewa, od których była większa? Ah, właściwie to były młode drzewa… Jej nowa znajoma mogła mieć rację. Jednak ciężko było stwierdzić, co o tym sądzi. Kowal powinien być silny, nieprawdaż?

Zaraz panna Mairwen znalazła się tuż przed nią i wyciągnęła do niej rękę. Była znacznie niższa, chudsza, dla Zilke sprawiała wrażenie wręcz kruchej i delikatnej. Jednak skoro była stajenną, to na pewno miała też dużo roboty i miała wyrobione mięśnie. To chyba tak działało. Zilke zaraz podała jej dłoń, niestety zapominając o swojej ranie i zapewne brudząc nieco skórę swojego gościa krwią. Nie wyglądała, jakby w ogóle zdała sobie z tego sprawę - przyglądała się białowłosej w zamyśleniu, z oczami wpół zakrytymi przez nierówno obciętą grzywkę.
– Miło mi cię poznać, Mairwen. - odparła nieco monotonnym głosem, ale wcale nie skłamała. Panna Kemble zdawała się być interesującą osobą. I była miła. To było dla Zilke istotne. Zaraz ciemnowłosa zamyśliła się na nowo. – Konie… do podkucia. Tak, tak, to mogę zrobić. - puściła dłoń Mairwen i odeszła w kąt pomieszczenia, szukając odpowiednich narzędzi pośród rzeczy, których jeszcze nie zdążyła poukładać.
Przez chwilę jej nowa znajoma mogła słyszeć jedynie odgłosy narzędzi uderzających o siebie, przerzucanych gdzieś na boki. Ale w końcu Pani Kowal znów się odezwała:
– Jestem Zilke Fogkeep… czy ludzie naprawdę o mnie trąbią? - spytała cicho.

Od Mairwen CD. Zilke

Podkuć konie, to była pierwsza myśl z którą Mair obudziła się tamtego dnia.
Zadomowiła się w Gildii szybko, niemal natychmiast - bo jakże by inaczej, będąc duszą towarzystwa i dziewczyną która potrafiła sypiać pod gołym niebem miesiącami. Dać jej wodę i kawałek chleba i poradzi sobie wszędzie, nawet w najtrudniejszych warunkach, a tu dostała całą KWATERĘ! Małą bo małą, ale rany boskie, mieli łóżko! I darmowe wyżywienie w zamian za opiekę nad końmi i trzodą, żyć, nie umierać. Na ten moment Gildia bardzo przypominała Mairwen jej dom. Była to bardzo przyjemna myśl, napełniająca jej serce ciepłem, radością.
Wątpiła, aby poczuła się tutaj, w odległej Gildii dosłownie tak jak w domu, ale... tak, podobało jej się tu.
Wstając rano z łóżka przeciągnęła się tak, że chyba dysk jej wypadł, ale nawet jeśli tak się wydarzyło, to Mairwen definitywnie się tym nie przejęła - od niechcenia przeczesała włosy, związując je również od niechcenia w luźną kitkę, przebrała się i tak wyszła. Bez śniadania, po drodze witając się z każdym członkiem Gildii jakiego mijała. Miała dziś dużo roboty i, olaboga, przed nią komunikacja z innym człowiekiem - bo z racji takiej, że do podkucia była na pewno jej Chryzantema i zapewne kilka innych kobył, musiała udać się do Kowala.
A raczej Pani Kowal jak słyszała. Ekscytująca myśl, doprawdy - nie dość, że pozna nową osobę, to w dodatku kogoś z kim pewnie będzie wielokrotnie współpracować, to w dodatku kobietę, zapewne kobietę z mięśniami, bo jaka inna dziewczyna rwałaby się do fachu przy kowadle, jeśli nie taka, co ma mięśnie na mięśniach i mogłaby ukręcić komuś kark jednym ruchem ręki?
Nie myliła się w swoim przekonaniu, zrozumiała to w momencie w którym ot, bez pukania, zawitała w warsztacie kowalskim, niemal wyrywając przy tym drzwi z nawiasów. Uśmiechała się, jak zawsze, rozglądając po kwaterze, i, och, zaraz ujrzała Panią Kowal.
- Ło Bogowie - wypaliła na głos, choć nigdy wierząca nie była, na widok dziewczyny w warsztacie. Mair spodziewała się, że będzie napakowana, ale nie, że aż tak. I nie sądziła, że będzie aż tak wysoka, ledwo jej się mieściła w kadrze. Białowłosa uśmiechnęła się szerzej, a oczy aż jej się śmiały, błyszczały radośnie. - Psia mać, czym Cię karmili, żeś taka wysoka?! Widziałam drzewa niższe i chudsze od Ciebie! - bardzo trudno było jej powstrzymać się od skomentowania mięśni Kowal, ale zdołała ugryźć się w język. Odkaszlnęła, bez pardonu wchodząc głębiej do warsztatu, zaraz znajdując się przy wysokiej Strażniczce i wyciągając ku niej obdartą, poranioną dłoń. - Mairwen Kemble, stajenna, miło poznać, ty pewno jesteś tą Panią Kowal o której wszyscy trąbią, tak? No, to słuchaj, w pewnej sprawie przychodzę, bo mam konie do podkucia!

Od Zilke

Minęło już trochę czasu odkąd Zilke Fogkeep dołączyła do Gildii. Oczywiście, sama nie liczyła ile dokładnie - nie miało to dla niej aż takiego znaczenia, liczył się jedynie fakt, że znalazła dobre miejsce dla siebie. Bo było dobre… prawda? Tym razem miała dobre przeczucie i choć Gildia również miała jakieś przywództwo, to nie wyglądało ono na okrutne, ani zbyt kontrolujące. To uspokajało dziewczynę, która powoli przyzwyczajała się do nowego miejsca zamieszkania i nowej pracy, która bardzo jej się podobała. Będąc Strażnikiem i Kowalem czuła, że przyczynia się do czegoś dobrego i pomaga otaczającym jej ludziom… a to chyba liczyło się najbardziej w życiu. W jej życiu na pewno. Na tym zawsze jej zależało - aby żyć pełnią życia, nie przeszkadzając nikomu, wręcz przeciwnie, bo robiąc wszystko co mogła aby dzięki niej życie innych ludzi było lepsze, pełne szczęścia. Zamierzała zadbać o bezpieczeństwo członków Gildii jako Strażnik, a jako Kowal ułatwiać im codzienność, pomagać w razie potrzeby. Czy to chodziło o zrobienie broni, czy o wyrwanie zęba, zamierzała być użyteczna. A w temacie bycia Panią Kowal… wydawało jej się, że gdzieś niedaleko jej kuźni jest jakaś stajnia. Będzie musiała się tam wkrótce wybrać, koniecznie, jako że kochała zwierzęta. Może poza psami… Psy ją nieco przerażały.
Tamtego dnia wiele rozmyślała, choć właściwie można stwierdzić, że to żadna nowość. Zilke zawsze zdawała się być nieobecna, pochłonięta swoją wyobraźnią w pełni. Doszło to już do takiego stopnia, że godzinę wcześniej w zamyśle niechcący skaleczyła się w dłoń. Polało się dużo krwi, jak na tak małą ranę.
– Oh. – odezwała się, sama do siebie, zaraz łapiąc pierwszą lepszą szmatkę i owijając nią dłoń. Nie myślała o ewentualnym zakażeniu, jakoś nie wpadło jej to do głowy. Miała jeszcze wiele do zrobienia, to nie była pora na chodzenie po Medykach i inne takie rzeczy… Także zaraz Zilke Fogkeep kontynuowała wykonywanie swoich obowiązków. Był to dosyć spokojny dzień, niewiele osób kręciło się w okolicy, także dziewczyna mogła pozwolić sobie na zwykłe porządki. Zaczęła sprzątać w swojej pracowni, chować niepotrzebne rzeczy i przekładać w lepsze miejsca te nieco bardziej użyteczne. Chciała się przynajmniej trochę lepiej prezentować, w razie gdyby ktoś przyszedł do jej kuźni. Dłoń nieco ją piekła, krew zaczęła przesiąkać przez materiał. Zilke zdawała się tego nie zauważyć i zgarnąwszy włosy z twarzy zaczęła przestawiać krzesła tak, aby to wszystko miało nieco więcej sensu i nie zajmowało tyle miejsca. Nie spodziewała się gości, żadnego towarzystwa. Szczerze mówiąc miała nadzieję, że ten spokojny dzień pozostanie tak spokojny i nikt do niej nie zawita z dziesiątką pytań albo coś takiego... Nieważne, jak kochała pomagać, to w rozmowach nie była już tak dobra. Sprawiały one, że czuła się nieswojo.

(Panna Mairwen)

sobota, 4 czerwca 2022

Popatrz jak nam wiosna ubiera przyrodę i rozbiera panny, a zwłaszcza te młode

 https://cdn.discordapp.com/attachments/572900375372496906/982719736016146552/IMG_0149.png
art autorstwa Lucjana <3 (autor postaci Zilke Fogkeep)

imię i nazwisko | Mairwen Kemble. Pieszczotliwie, dla przyjaciół i rodziny - Mair.
wiek | Dwadzieścia cztery wiosny na karku, urodzona pierwszego dnia kalendarzowej wiosny, dwudziestego marca.
płeć | Kobieta - chyba, bo sama miewa wątpliwości.
pochodzenie | Urodzona w stolicy Ethiji, wychowana w gospodarstwie na granicy kraju.
stanowisko | Stajenna - bo jakże by inaczej, ze swoim zamiłowaniem do koni od najmłodszych lat. W swojej dobroduszności i wysokim poczuciu obowiązku, z chęci niesienia pomocy w każdej dostępnej dziedzinie, pomaga także jako pasterka.

umiejętności | Można by stwierdzić na pierwszy rzut oka, że potrafi porozumiewać się ze zwierzętami - wychowała się w wielkim gospodarstwie, pomagając w uprawie ziemniaków jak i strzegąc wszelkich trzód, opiekując się końmi, a wolny czas spędzała biegając boso po łąkach i lasach, obserwując ptaki i tropiąc mieszkańców gaju. Niepodważalnym jej atutem jest właśnie, jak można się domyślić, doskonałe podejście do zwierząt, wszystkich, małych i dużych - jak i dobroduszne, ciepłe podejście do innych ludzi. Mairwen jest również wprawiona w sztuce negocjacji (czy to mowa o negocjacjach pokojowych, czy targowaniu się o towary na straganie, zdecydowanie lepiej jednak idzie jej z tym drugim). Umiejętność którą niektórzy nazwaliby faktycznym atutem i specjalnym darem, niektórzy nie tyle co umiejętnością co nałogiem, sama Mairwen określa jako, kolokwialnie rzecz ujmując “możliwość wychlania całej beczki bimbru na raz”.

aparycja | Drobna, chuda jak szczapa, niska i na pierwszy rzut oka nieco zaniedbana i niezainteresowana tym, jak wygląda. Gdy stanie na palcach może i ma nawet 160 centymetrów wzrostu - lubi w tak sposób koloryzować, bo tak naprawdę mierzy sobie tych centymetrów ledwie 156. Dziewczyna o śniadej skórze gęsto pokrytej piegami - na twarzy, szyi, ramionach, dłoniach, zapewne nie tylko tam. Prawe ucho przebite dwoma srebrnymi kolczykami, często widziana w naszyjnikach - albo z kwiatów, albo z liści, albo z bursztynu. Twarz zawsze przyozdobiona szerokim, ciepłym uśmiechem. Grzbiet zadartego nosa przecina jedna, szpetna blizna, której jednak Mairwen nijak się nie wstydzi i nie próbuje ukryć. To, co w dziewczęciu nietypowe, co dodaje jej uroku, to reszta jej twarzy, włosy ma bowiem białe, w odpowiednim świetle zdają się aż lśnić. Włosy skołtunione, co prawda, długie i najczęściej związane w niedbałą, luźną kitkę, ale piękne. Oczy zaś ma dwubarwne - prawe błękitne, lewe piwne. Ubiera się niekoniecznie ładnie ale zawsze przewiewnie i luźno, bo prostą dziewkę ze wsi bardziej przejmuje wygoda i komfort pracy niż wygląd, dlatego też niewiele robi sobie z tego, jak często chodzi w brudnych od błota, łajna i resztek siana ubraniach. Wbrew temu, nie jest jednak skończoną fleją, bo gdy trzeba spotkać się z członkami Gildii, wyjść do ludzi, olaboga, potrafi dobrać strój tak, aby wyglądać chociaż względnie elegancko. Tak elegancko, jak prosta dziewczyna wychowana niemal w dziczy potrafi.

charakter | Ciepła, głośna, otwarta na ludzi, otwarta na świat, pełna życia i energii dziewczyna. Mairwen jest pełno i każde miejsce, w którym postanie jej stopa stara się napompować tą samą pozytywną energią która bije od niej na kilometr. Zdawać by się mogło, że pozytywne myślenie i uśmiech nigdy, nawet na chwilę jej nie opuszczają, jakby panny Kemble nigdy nie spotkało w życiu nic złego, żadna przykrość - pewna siebie, niepoprawna optymistka która zawsze, w każdej sytuacji stara się patrzeć na pozytywy, szuka dobra we wszystkich napotkanych ludziach. Naiwnie, owszem, ale od zawsze wierzy w dobro i trzyma się tej myśli kurczowo rękami i nogami. Pomoże ze wszystkim, nawet jeśli niekoniecznie wie jak pomóc, nawet, jeśli wpycha się komuś w fach na siłę, ale nie cierpi lenistwa i nieróbstwa i zawsze musi w coś ręce włożyć. A gdy już zacznie mówić - kaplica!, gęba jej się nie zamyka, nadaje jak katarynka o wszystkim, o pogodzie, o tym, co znalazła rano w lesie, o tym, jakie piękne, dojrzałe jabłko spadło z drzewa w sadzie; dostrzega piękno otaczającego ją świata i chce się tym dzielić z każdym. Przyjaciółka natury i zwierząt, usilnie próbuje także zostać przyjaciółką wszystkich ludzi. Jest przy tym nieco dziecinna, naiwna, potrafi być zbyt wprost, momentami prostacka i zdaje się, że chciałaby uszczęśliwić każdego, czasami na siłę, ale nie ma złych intencji - nigdy nie ma złych intencji. Mairwen serce ma ze złota i otwiera je na każdego. I Bogowie, oby nikt nigdy jej go nie złamał.

zainteresowania | Przyroda, w każdej formie; zwierzęta, wszystkie, od mrówki, poprzez zwierzęta hodowlane i domowe, po ogromne, magiczne stwory. Krótko i prostacko mówiąc, Mairwen można okrzyknąć mianem koniary - i co się dziwić, skoro wychowała się na wsi, sypiając w stogu siana w stajennym magazynie? Jest miłośniczką zarówno fauny jak i flory, chętna do nauki o wszelkich roślinach, leczniczych czy nieleczniczych. Od dziecka kolekcjonuje znalezione przez siebie fragmenty bursztynu, trzymając je w sakiewce gdzieś na dnie swojej torby. Ma także swego rodzaju dryg do gotowania - przynajmniej ona tak sądzi. Nikomu nigdy nie powie wprost, że kiedyś spaliła kompot i tak została wygoniona miotła przez matulę z kuchni, jednak gotowanie ją intryguje i kiedyś, któregoś dnia, chciałaby tą sztukę tajemną opanować. Fascynuje ją także muzyka, wszelkie instrumenty, a sam dźwięk lutni przypomina jej o tańcach wokół ogniska w domu.
A i tak wszyscy którzy przebywają w towarzystwie Mairwen dłużej, niż pięć minut wiedzą, że jej największym zainteresowaniem cieszą się piękne kobiety.

rodzina | Biologicznej rodziny nigdy nie poznała. Według “matuli”, starszej kobieciny, głowy gospodarstwa, kobiety, która ją przygarnęła, Mairwen została porzucona w lesie jako niemowlę. Nikt nie wie, czy zostawiona na pożarcie wilkom, odrzucona przez rodzicielkę, czy zostawiona tam w desperackiej próbie ratowania jej życia przed jakimś innym niebezpieczeństwem - Mairwen nie ma pojęcia, nigdy nie pytała i o tym nie myślała zbyt dużo, bo jej adoptowana rodzina zawsze jej wystarczyła. Matula Generys, jak nazywali ją w gospodarstwie, była dla młodej Mair wzorem od zawsze - przybrana matka, wieloletnia wdowa, kobieta o złotym sercu i wspaniałym umyśle, dobroduszna i zawsze pomagała każdemu. Mairwen ciepło wspomina także rodzone dzieci Generys, Dylana i Gwenn, którzy byli dla niej jak prawdziwe rodzeństwo z krwi i kości. To z nimi uczyła wspinać się po drzewach, jeździć konno i z nimi pasła owce, śpiąc pod gołym niebem. Finalnie jednak, nieważne jak bardzo Mairwen kochała swoją rodzinę, zawsze ciągnęło ją do zwiedzenia reszty świata, coś ciągnęło ją do znanej na cały kontynent Gildii - w końcu więc wyruszyła w świat, z ostatnim, równie ważnym dla niej stworzeniem, koniem, który również jest dla niej jak członek rodziny.
towarzysz | Chryzantema jest kobyłą z którą Mairwen się praktycznie wychowała. Gdy dziewczyna miała ledwie dwanaście lat, izabelowata klacz z którą teraz podróżuje była źrebięciem na punkcie którego, młoda Mair, raczej próbująca nie faworyzować zamieszkujących gospodarstwa zwierząt, oszalała. Koń sporo wyższy od swojej pani; Chryzantema mierzy sobie około 165 centymetrów w kłębie. Atletycznie zbudowana, o jasnej sierści i jeszcze jaśniejszej, pasującej do białej czupryny Mairwen, grzywie. Zwierzę równie uparte i głośne, pełne energii co jej jeździec, od zawsze dorównująca Mair swoją żywotnością i entuzjazmem - klacz i jej pani są niemal nierozłączne. I choć Chryzantema nie jest już tak młoda, bo jest dwunastoletnią kobyłą, po dzień dzisiejszy zachowuje się jak nieokiełznane źrebię. Ewidentnie jest to koń z którym Mairwen nawiązała specjalną, głeboką więź i jest to koń, z którym tylko Mairwen potrafi sobie poradzić.

od autora | zezwalam na użycie swojej postaci w opowiadaniach, jednak za wcześniej udzieloną przeze mnie zgodą.