niedziela, 31 lipca 2022

Od Antaresa cd. Victariona

Poranek, rześki i chłodny, stanowił krótką chwilę wytchnienia przed falą upałów, która miała nadejść w trakcie dnia. Antares czuł w powietrzu, że jeszcze parę godzin i łagodne promienie słońca zmienią się w trudny do wytrzymania żar, a wyciąganie Favellusa na jakiekolwiek przejażdżki okaże się kiepskim pomysłem.
— Może bardziej na wieczór — mruknął pod nosem rycerz, przekręcając stary, żeliwny klucz w zamku i otwierając szopę przy placu treningowym.
„Szykuje się wolne popołudnie, nie?"
„Na to wygląda."
„Mógłbyś posiedzieć z Leą."
Uśmiech sam pojawił się na twarzy rycerza. Ściągnął ze stojaka swój ulubiony miecz treningowy.
„Mógłbym."
„Nad jeziorem będzie miło. Wiesz – woda, kocyk, jakieś ciastka…"
„Nie wiem, czy Lea nie miała dzisiaj pomagać w kuchni."
„To się wrobi kogoś innego, niech robi za nią. O, wiem! Tego cymbała w piżamce! On się na wszystko zgadza, a jak poszoruje trochę garów, to mu tylko na zdrowie wyjdzie. A ty myśl, jakie te ciastka…"
„Może po prostu pomogę jej ze zmywaniem?"
„No romantyczne w chuj! Patelnię na wysoki połysk odpicować, marzenie każdej laski."
Antares wyszedł z szopy, nie zdążył jednak nawet rozpocząć rozgrzewki, gdy w porannej ciszy rozległy się szybkie, lekkie kroki. Rycerz odwrócił się, złowił spojrzeniem mknącą w jego stronę Fionę.
„Ruda do ciebie biegnie, ale jakby to była inna ruda, to by było fajniej…"
„Coś się stało."
Antares zmarszczył brwi, w kroku kobiety widział to charakterystyczne napięcie, które nie zwiastowało niczego dobrego. Elfka przesadziła niski płot placu, w trzech krokach znalazła się przy nim.
— Antares? Musisz mi pomóc, to jest bardzo ważna sprawa…


„Jak to jest, że dopiero co mieliśmy w planach siedzieć z Leą na kocyku, a teraz nagle musimy niańczyć jakiegoś zakapiora, co? Może mi to ktoś wytłumaczyć?"
„Przecież to ty zawsze bierzesz się za tłumaczenie wszystkiego."
„Ej! Nie wymądrzaj się, nie pasuje ci." Mag prychnął, burknął, jego jaźń poruszyła się gniewnie, z irytacją. „Widziałeś ten ryj? Na kilometr widać, że śliska menda."
Antares westchnął w duchu, pochylił się, zebrał jakąś połamaną gałąź leżącą w poprzek wąskiej ścieżki. Rzucił ją w las.
„Fiona wspominała, żebyśmy się nie spóźnili na śniadanie. Czyli może uda się to szybko rozwiązać."
„Z twoim szczęściem? Będziemy się z tym tydzień pierdolili, na dodatek ciągle mając przy dupie tę cholerną francę."
Victariona nie znał, niczego wcześniej o nim nie słyszał i nie był pewien, czy fakt tego, że mężczyzna jest dobrym znajomym Małgorzaty, to rekomendacja czy raczej ostrzeżenie. Przebywanie w jednej głowie z magiem i coraz częstsze rozmowy z nim sprawiły, że Antares przestał aż tak przejmować się wulgaryzmami, a że ten drugi nie miał do powiedzenia niczego dobrego o żadnym nowo poznanym mężczyźnie, Antares nie zwracał uwagi na ostrzeżenia, by nie odwracać się do Victariona plecami – „bo przecież widać, że to pieprzony morderca i już dawno powinien dyndać." W kroku drugiego mężczyzny widać było jednak tą charakterystyczną miękkość i wyważenie, stanowiące cechę ludzi wprawnie posługujących się bronią. Czyli nie było tak, że Antares szedł do tej jamy ze zwyczajnym cywilem. Rycerz odwrócił się, zerknął na Victariona. Mężczyzna mu się przyglądał.
— Co ci mówiła Fiona?
— Że znaleźliście w nocy dużą jamę.
Chwila ciszy.
— I? Mówiła coś jeszcze?
— Nie.
— Świetnie.
Przez pewien czas szli w milczeniu.
— Nie było ostatnio przypadków, żeby w okolicy pojawiły się jakieś większe zwierzęta?
— Nie.
Pod stopą Antaresa pękła jakaś zabłąkana gałązka. Poza tym las był cichy.
— To tutaj — Victarion przystanął, ruchem głowy wskazał miejsce. — Kurwa, teraz to wygląda na jeszcze większą.
Antares ogarnął wzrokiem jamę – plamę czerni schodzącą pod kątem pod ziemię – spojrzał na otaczający ją teren.
Runo wokół było porwane i zdeptane, gałęzie połamane, niektóre pnie drzew nosiły świeże, poziome blizny. Dla rycerza miejsce wyglądało tak, jakby ktoś w pośpiechu zwinął stąd obóz, nie trudząc się w najmniejszym stopniu maskowaniem swoich śladów. I to taki większy obóz – z ciężkimi skrzynkami, które trzeba było wlec po ziemi, z dużymi namiotami, które trzeba było przybić długimi śledziami. Problem był tylko taki, że przed gawrą nie było tyle miejsca, by ktokolwiek obozował.
Rycerz skierował swoje kroki w stronę jamy, ale Victarion powstrzymał go gestem.
— Daj się przyjrzeć — mruknął, przebiegając spojrzeniem po okolicy. — Teraz przynajmniej cokolwiek widać.
Mężczyzna ostrożnym krokiem przeszedł w stronę jamy, obejrzał połamane gałęzie, przez dłuższy moment wpatrywał się w podłużne ślady zostawione w miękkiej ziemi. Jego spojrzenie nie wyrażało wiele, ale Antares wyczuł postępujące napięcie wkradające się w kolejne kroki.
— Poza naszymi śladami z nocy, nie ma żadnych ludzkich — powiedział, prostując się znad jakiegoś zdeptanego krzaka. Otrzepał kolano. — Czyli jednak jakieś zwierzę.
— Duże — mruknął Antares patrząc, na jakiej wysokości tkwiły ostatnie połamane gałęzie.
— W chuj. Ale nie wiem, jakie.
„Cymbał. Lea by wiedziała."
— Żadnych pomysłów?
Victarion pokręcił głową.
— Nigdzie nawet kłębka futra, nie czuć piżmem, ślady do niczego nie pasują — urwał, spojrzał na Antaresa, kontynuował innym tonem. — Nie miałeś czasem „znać się na takich rzeczach"?
— Mam pewne doświadczenie w rozwiązywaniu problemów z groźnymi stworzeniami lęgnącymi się zbyt blisko ludzkich siedzib.
— Zajebisty konkret.
„Żebym ja mu zaraz konkretnie nie zajebał."
Tymczasem zaś Antares sięgnął do torby po futerał, zdjął okulary, schował bezpiecznie. Wyciągnął też krzesiwo, rozpalił pochodnię. Zwój liny przewiesił przez ramię.
— Chodźmy. Nic nie zdziałamy, po prostu tutaj stojąc.
Victarion szerokim, uroczystym gestem wskazał w stronę jamy.
— Tedy prowadź.
Ciemność pochłonęła ich w okamgnieniu. Tunel opadał stromo, gwałtownie – wystarczyło ledwie parę kroków, by ziemia się obniżyła, by trzeba było zjechać w dół na butach, trzymając się drugą ręką wystających korzeni. Świat skurczył się do niewielkiego kręgu światła, błąkającego się wokół dwójki mężczyzn, zmieniającego każdy przypadkowy korzeń i kamień w łapę albo pysk zwierzęcia. Jeszcze parę kroków, nagły uskok. Antares odwinął linę, zabezpieczył ją obwiązując wokół korzenia, rzucił w dół. Końcówka pacnęła głucho.
Victarion zmęłł pod nosem coś o pierdolonych bydlakach, a potem zszedł za Antaresem w dół, ku kolejnemu korytarzowi. Wzrok mężczyzny równie często biegł przed siebie, jak i czepiał się powierzchni tunelu – podrapanej i porytej w charakterystyczny sposób, który nie wskazywał na żadne znane zwierzę. Victarion zaklął.
Rycerz zwolnił, uniósł dłoń.
— Tunel się rozszerza.
— Główna część — mruknął, zerkając nad głową drugiego mężczyzny. — Jest tam. Kurwa, widzisz to ścierwo?
Antares widział.
Na środku pieczary leżało kanciaste, przejrzyste cielsko o podobnym pająkowi kształcie. Liczne odnóża zaryły w ziemię, pozbawiony barwy pancerz odbijał złote światło ognia. Stwór czatował nieruchomo, zwinięty w jakiś nienaturalny sposób, z krabimi szczypcami zastygłymi w obronnym geście. Wyciągnięty odwłok kończył się lśniącym ostrzem, przygiętym niczym sprężyna, gotowym na to, by ugodzić przeciwnika. Antares sięgnął rękojeści.
„Debile" burknął mag. „Zaraz jeden z drugim pantalony zmoczy."
„O co ci chodzi?"
„Nie widzisz, ciołku? Przecież to wylinka."

Od Antaresa cd. Lei

„To zbierzecie wpierdol."
Antares westchnął w duchu, choć na zewnątrz niczego nie było po nim widać. Czuł podskórnie, że nie obejdzie się bez przemocy, ale w swej naturalnej wierze w dobre intencje drugiego człowieka (lub debilnej naiwności, jak to podsumowywał mag) sądził, że przemytnicy jednak wycofają się sami z siebie. Może podczas pojedynku nie pokazał w pełni swych umiejętności i teraz tym ludziom wydawało się, że mają realne szanse? Nie mieli, ale Antares miał w tym przypadku bardzo duży problem w postaci naukowców i Lei stojących za jego plecami.
— No to mamy problem — powiedziała Miranda, jakby chodziło o coś równie trywialnego, co niewystarczająca liczba boksów w stajni. — Ale widzę bardzo proste rozwiązanie.
— Jakie?
„Widzę, że profesorek do końca naiwny."
— Naprawdę bardzo proste — uśmiech Mirandy, wcześniej dość pogodny i ocierający się o szczerość, tym razem niósł w sobie chłodną stal. Jej spojrzenie przesunęło się po grupie, zogniskowało na postaci Vereny. — Wystarczy, żebyście się stąd wynieśli. I to jak najszybciej.
— Jak pani…
— Liczę do trzech — Miranda sięgnęła pasa. — Raz…
„Mówiłem, żeby ich rozpierdolić!"
Antares nie słuchał, spiął się w sobie, gotów do interwencji. Obserwował Mirandę – czy to był tylko straszak…
— … dwa… — W dłoni pojawił się toporek.
… czy też może kobieta naprawdę próbowała coś zrobić.
Eryk i Hubert poruszyli się niemal niezauważalnie, choć ten drugi zdawał się nadal dobrze bawić. W jego dłoni błysnęła broń, Eryk już trzymał długi nóż i tym razem jego spojrzenie nie było wycofane i rozbiegane, zaciśnięte na rękojeści palce zdradzały opanowanie. Czyli to on był potencjalnie najgroźniejszym przeciwnikiem.
Antares rzucił porozumiewawcze spojrzenie Lei.
Cofnij naszych.
Nie dostrzegł, czy jego polecenie zostało wykonane, czy też nie. Jego uwaga skupiła się tylko na trójce przemytników i na zagrożeniu, które stanowili. Bardziej poczuł, niż usłyszał protest Vereny – kobieta zaczęła coś mówić o tym, że tak się nie godzi, że to nie w porządku, że przecież to oni są naukowcami, wiedzą co robić, a poza tym…
— … trzy.
Antares już wcześniej przyglądał się Mirandzie – zwracał uwagę na to, gdzie podąża jej wzrok, zwracał też uwagę na to, co sugerowało jej ciało. Bo w tym przypadku, to były dwie różne kwestie. Miranda patrzyła na Verenę, biolożka zdawała się być czymś najbliżej punktu zapalnego w grupie naukowców, więc logicznym było, by przemytniczka skupiała się właśnie na niej. Problem było tylko taki, że na Verenie skupiało się jedynie spojrzenie drugiej kobiety, nic więcej. Jej ciało pozostało w innej pozycji i sugerowało coś kompletnie przeciwnego. I o ile spojrzenie dało się odwrócić w okamgnieniu, o tyle pozycji ciała już nie.
Czas stanął w miejscu, kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Miranda lekkim ruchem poderwała toporek w górę, zamachnęła się. Verena krzyknęła, szarpnęła się, Pascal spróbował opanować biolożkę, z drugiej strony wsparła go Lea. Antares nie dostrzegł reakcji Instei ani Abelardy, ale całkowita cisza pozwalała sądzić, że obie kobiety zamurowało tak samo, jak i Marco. Profesor stał w tym samym miejscu, do ostatniego momentu próbował opanować sytuację.
Toporek poleciał.
Prosto w jego stronę.
Antares w okamgnieniu znalazł się na linii rzutu. Oczy rozbłysły magią, w jednym momencie rycerz stał mniej-więcej tak, by zasłonić sobą Verenę, w drugim zaś był przy profesorze, w okutej rękawicy tkwił złapany w locie toporek.
W krótkiej ciszy, gdy na twarzy Mirandy odmalował się wyraz niedowierzania, a Hubert zaklął bezgłośnie, Antares powolnym ruchem wypuścił toporek, pozwalając mu opaść na ziemię. Głuchy dźwięk miał w sobie jakiś rodzaj ostateczności.
— Sądzę, że właśnie wyszliśmy poza etap, gdy tę sprawę dało się rozwiązać polubownie — powiedział rycerz.
„W końcu! Czas na wpierdol!"
Czas znów ruszył, znów kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Hubert ruszył w stronę rycerza. Ten zdążył się tylko odwrócić, przekazać wciąż oszołomionemu profesorowi, by uciekał. A potem wybiegł na spotkanie drugiego wojownika, starając się odciągnąć walkę od grupy naukowców. Miecz błysnął w dłoni Huberta, rosły mężczyzna ciął znad głowy cięciem szerokim, miażdżącym, mającym rozwiązać starcie od razu.
Antares nie dobył swojej broni.
Zamiast tego przyskoczył do mężczyzny, okute rękawice złapały wyciągnięte ręce, gwałtownie pociągnęły w dół, zgodnie z kierunkiem cięcia, tylko dodając mu siły. Rycerz, drobniejszy i zwinniejszy, umknął pod ramieniem, wywinął się spod ciosu. Kolano poleciało w górę, ręce przemytnika w dół, rozległ się przykry trzask, gdy kość Huberta pękła, złamana niczym sucha gałąź. Miecz brzęknął o ziemię, dźwięk utonął w krzyku bólu.
Miranda już miała w dłoniach kolejne toporki, już zamierzała się nimi w stronę oddalających się naukowców. Antares nie dał jej szansy. Złapał Huberta za przód tuniki, przywołał więcej swojej magii, a następnie pchnął mężczyznę w jej stronę. Ten zatoczył się, wpadł na nią całym ciężarem, jeden z toporków poleciał nieszkodliwie w chaszcze.
Brzęknęło, Antares poczuł uderzenie w ramię.
Wąski sztylet, rzucony ze wszech sił i z małej odległości, przebiłby pewnie lżejszą zbroję. Ale nie gromril. Rycerz odwrócił się, skrzyżował spojrzenie z Erykiem. Drugi mężczyzna, błyskawicznie oceniwszy swoje szanse, po prostu się odwrócił. I zaczął uciekać.
„Pierdolony tchórz!"
Eryk nie zdołał uciec daleko – na moment zniknął za załomem ruin, zaraz dobyły się stamtąd jakieś krzyki, a potem Antares dostrzegł tylko, jak mężczyzna cofa się, unosząc w górę ręce. Tuż za nim…
„No nie wierzę."
… grupa wojowników odzianych w podobne zbroje, w kamizelkach z naszytym charakterystycznym emblematem.
Kolory Crullfeld.
Dwóch mężczyzn zostało z Erykiem, jeden z nich wyciągnął sznur. Reszta oddziału szybkim krokiem ruszyła w stronę Antaresa i pozostałej dwójki przemytników. U boku tego, który wyglądał na kapitana – nie kto inny, jak Nathaniel. Mężczyzna ogarnął wzrokiem przestrzeń, momentalnie zogniskował go na walczącej trójce.
— To oni — wskazał dłonią, a gdy strażnicy miejscy zbliżyli się też do Antaresa, dodał: — Ten nie, ten jest z naukowcami.
Strażnik przyjrzał się rycerzowi.
— Faktycznie, to ty sprałeś starego Caleba.
Poleciało parę zdań – coś o tym, że z bliska Antares wygląda na jeszcze mniejszego – a potem nagle sytuacja wyglądała na opanowaną i rozwiązaną. Przemytnicy byli w pętach, Nathaniel rozmawiał z kapitanem straży. Mężczyzna był zdeterminowany, by pogonić przemytników, bezpieczeństwo rodziny leżało mu na sercu, i skoro nie udało mu się „napuścić" Antaresa na wrogów, spróbował innego sposobu – przekonał straż miejską.
„I teraz te patałachy zgarną całą chwałę za rozpierdol!"
Naukowcy wrócili. Verena natychmiast zajęła się dosadnym podsumowaniem całego zajścia, by strażnicy nie mieli wątpliwości, kto w tej kabale stał po właściwej stronie. Pascal usiłował ją jakoś mitygować, ale z marnym skutkiem. Marco siedział drętwo na jakimś pniaku, zaś profesor stał pod drzewem, opierając się ciężko o jego pień, co chwila przecierając chusteczką czoło. Na pomarszczonej skórze perlił się lepki, błyszczący pot.
Antares miał mu już coś odpowiedzieć, miał podejść i zagadać, gdy u jego boku pojawiła się Lea. W jej oczach malowała się troska.
— Jesteś cały? — spytała, uciekając wzrokiem do lekko podartej sztyletem kurty.
— Tak, ledwo poczułem uderzenie — Antares uspokoił ją uśmiechem, wsunął palec rozcięcie lekko je rozciągając, ukazując tkwiące pod spodem płytki metalu. — Nawet nie zadrasnął zbroi.
— Całe szczęście…
— Dziękuję za pomoc z…
Rycerz urwał, nie zdążył dokończyć. Głuche łupnięcie przerwało jego słowa, a gdy Antares spojrzał w tamtą stronę, zobaczył profesora Fioravantiego.
Leżącego nieprzytomnie na ziemi.

sobota, 30 lipca 2022

Od Nalanisa cd. Echa

Udało mi się opanować, na chwilę mi przeszło. A potem spojrzałem na łucznika, prześcieradło na moich oczach zsunęło się trochę, odsłoniło fragment biodra, dotknęło rąbkiem pokrytego mchem kamienia. Przycisnąłem obie dłonie do warg, starając się nie śmiać, nie oddychać nawet. Czułem, że zbliża się nowa fala wesołości, że lada moment znów zacznę się dusić. Echo, pomyślałem, widząc, jak łucznik poprawia materiał z miną zdystansowaną, gniewną, poważną. Nie pomagasz mi wcale.
Nie wdzięki Echa mnie bawiły, oczywiście, chodziło raczej o okoliczności, w jakich się one objawiały. Gdybym, dajmy na to, rysował akt, ręczę, powieka by mi nie drgnęła, pełen profesjonalizm, w końcu widziało się to i owo, malowało rzeczy różne. Także no, proszę nie bić, nie z Echa się śmiałem, Echo, trzeba mu to oddać, wyglądał nieźle. Buzia ładna, sylwetka do rzeczy, blizny może i paskudne, a wyraz twarzy wiecznie niezadowolony, ale nikt nie jest idealny, tak?
Sytuacja nie wyglądała dobrze. Ja trząsłem się, płakałem, zginałem wpół, próbując nie umrzeć z braku tlenu, Echo tymczasem zaczął majstrować przy prześcieradle. Wsunął palce pod materiał, popatrzył, a to, co ujrzał, chyba mu się nie spodobało, bo wręcz uderzył mnie spojrzeniem. Nie wiedziałem, czy to za to, że się chichram bezczelnie, za to, że stoję i się gapię, za to, że nic mu nie powiedziałem, za to, że w ogóle mu to przejrzyste wdzianko dałem, czy za wszystko naraz może.
Ale, przepraszam bardzo, nie była to moja wina. Nie mogłem przewidzieć, że Marta sprezentuje nam coś takiego. Zgoda, prześcieradło się zsuwało, było prześwitujące, ale nie wymyśliłem sobie, że koniecznie takie jest mi potrzebne, wziąłem, co było, i tyle. Następnym razem po prostu sprawdzę, czy materiał jest odpowiednio gruby. Zaopatrzę się też w spinki i szpilki, porządnie upnę strój na Echu, nic już nie będzie mu zjeżdżać. 
— Echo — wydusiłem, czując, że bolą mnie wszystkie mięśnie brzucha, te mięśnie, o które nigdy się nie podejrzewałem i o których istnieniu wcześniej nie wiedziałem. — Zostaw to prześcieradło, nie dotykaj go już, dobrze? A najlepiej zrób, jak było wcześniej, bo już zacząłem je rysować w poprzedniej wersji. Na ramieniu trochę luźniej je miałeś na przykład. Musisz nosić je nonszalancko, wiesz, jesteś młodym bogiem słońca w końcu.
Zająłem swoje miejsce na taborecie, przed płótnem. Nie usiadłem jak za pierwszym razem, w moim ruchu nie było nic z artystycznej powagi, po prostu się na siedzenie osunąłem. Krzywo do tego, nie patrzyłem, co robię, bo nadal słaniałem się ze śmiechu. Ledwo trafiłem w taboret, przez chwilę myślałem, że się z niego omsknę i wyląduję na trawie.
— Ciekawy, co mi krzaczki zaszeleściły? — nawiązałem do wypowiedzianych przez Echa słów. Mówiłem już dość wyraźnie, nie zacinałem się, nie robiłem pauzy co pół zdania. Uparcie patrzyłem na białe miejsca na płótnie. Oszukiwałem się, że jeżeli nie będę spoglądać przez dłuższą chwilę ani na szkic, ani na łucznika, głupawka sama mi przejdzie. — Wszystko chciałbyś wiedzieć. Co mi powiedziały, zdradzić nie mogę, widzisz, ja i krzaczki mamy swoje sekrety.
Wziąłem kawałek węgla do ręki, poprawiłem trochę górną część szkicu. Nie chciałem na razie ruszać dołu, nie zdecydowałem jeszcze, czy umieścić na obrazie ocenzurowaną wersję Echa, czy wiernie odwzorować wszystko, co widziałem. Zastanawiałem się, która wersja może bardziej przypaść kapłankom do gustu. 
— I, tak, wpadłem mu w oko, jakoś w to nie wątpię — powiedziałem dumnie, prostując się na taborecie, że niby odzyskałem godność. — Ja tak mam, że się podobam. Czy to ludziom, czy to krzaczkom. Sam powiedz, kto by się za mną nie obejrzał?
Poza tym... co tam Echo wcześniej gadał? Że niby coś mi się w twarz stało? Przetarłem policzek wierzchem dłoni, na skórze pozostała mi cienka czerwona smuga. Trochę zdumiał mnie ten widok, dawno nie oglądałem własnej krwi. Nie wiedziałem, kiedy się zadrapałem, najwidoczniej tak bardzo starałem się nie umrzeć ze śmiechu, że nawet nie poczułem. 
— Ała? — Dotknąłem rany delikatnie, samymi opuszkami palców. Obejrzałem się na miejsce, do którego wcześniej potruchtałem doprowadzić się do porządku. — Mój zabawny krzaczek mnie zaatakował? A więc zdrada? Tak w biały dzień? Pięknie, krzaczku, nie spodziewałem się tego po tobie. Oznacza to definitywny koniec naszej komitywy, wspólnych ploteczek i tajemnic, od dzisiaj pozwalam opowiadać sobie kawały tylko tym prostackim chwastom z gildyjnego ogrodu. — Jeszcze raz przesunąłem ręką po policzku. Mina mi zrzedła, znów został czerwony ślad, rana na dodatek zaczęła szczypać. Nagle jakoś przestało mi być wesoło. A jeżeli zostanie mi blizna? — Jak myślisz, Echo, umrę od tego?

piątek, 29 lipca 2022

My Road Leads into the Desert

Rashid
26 | 15.11 | Sallandira, Qassai
mag | syn sayyida i niewolnicy | w Sallandirze uznany za zmarłego | Sayf ad-Din

środa, 27 lipca 2022

Od Isidoro cd. Jamesa

Uśmiech Serafina sprawiał, że oddech wiązł w gardle, a serce gubiło kilka uderzeń.
Ze strachu.
— Nawet tego nie rozważałem — wymruczał, głosem przypominającym głęboki warkot gotującego się do ataku tygrysa.
Pan Hopecraft splótł okryte rękawiczkami dłonie, Isidoro westchnął bezgłośnie. Serafin, jeśli cokolwiek urosło w jego oczach do rangi godnego rozważenia, była to jedynie natura magii, a na pewno nie zachowanie jakichś poślednich bęcwałów.
Tymczasem zaś pan Hopecraft odciągnął nieco Isidoro na bok, pozwalając arcymagowi przepłynąć między pozostałymi uczestnikami konferencji, oddalić się w stronę grupy zajmującej się materiałami wybuchowymi i dekompozycją przeróżnych materiałów. Isidoro czuł w głębi serca, że choć zebrane tam osoby nie dorównywały możliwościami magicznymi temu, do czego przywykł Serafin, ich wiedza okaże się dla niego interesująca.
Astrolog na moment pogrążył się w rozmyślaniach zastanawiając się nad tym, jak inaczej wyglądały wszystkie nauki magiczne i niemagiczne w Iferii, gdy magia była tu tak rozpowszechniona, jak w innych krajach. Gdy Serafin opowiadał o swej ojczyźnie, Isidoro miał wrażenie, że co druga osoba rodziła się tam z darem magii i nawet, jeśli nie była w stanie cisnąć kulą ognistą nim nauczyła się korzystać z nocnika, to przynajmniej jej dar jakoś jej pomagał, zapewniał przewagę nad tymi, którzy urodzili się bez niego. Zaś tu, w Iferii, gdzie ledwie co poniektórzy mogli poszczycić się jakimikolwiek umiejętnościami w kwestii magii – często w żaden sposób nie szkolonymi, nie wychodzącymi swą siłą poza jarmarczne sztuczki – ludzie musieli po prostu inaczej sobie radzić. Brak zasobów sprawiał, że trzeba było szukać alternatywnych ścieżek, nadrabiać kreatywnością i nieszablonowym myśleniem.
Isidoro porzucił w końcu te rozważania, drepcząc u boku pana Hopecrafta i mimowolnie skupiając się na tym, że czas mu przyjdzie porozmawiać nieco z nieznanymi ludźmi. Właściwie to nie była to do końca prawda – ludzie ci byli nieznani Isidoro, jednak on sam był im znany, a to już dawało im przewagę nad niezbyt wygadanym i elokwentnym astrologiem. Zaczynali rozmowę z nim wiedząc już to i owo, mając z sobą cały bagaż uprzedzeń i plotek, zebranych uprzednio i najczęściej kompletnie nieprawdziwych. Mattia był w stanie rozwiać tego typu krzywdzące opinie w ledwie kilku słowach – niemalże magicznie sprawiał, że ludzie wokół zamiast marszczyć brwi z niechęcią, zaczynali uśmiechać się przyjaźnie, kiwali głowami, potwierdzając słowa starszego z braci i szli u jego boku, gdy spokojnym krokiem płynął przez salony.
— Nie musi się pan obawiać, panie D'Arienzo. Przecież nie zostawię pana tu samego — wtrącił pan Hopecraft, widząc to charakterystycznie spięcie mięśni, jakie opadło ramiona astrologa.
Isidoro nie był pewny, czy pan Hopecraft starannie wybrał z tłumu przyjaźniejsze i łatwiejsze do „obłaskawienia" osoby, czy też przeznaczenie postanowiło oszczędzić astrologowi nadto ciężkich bitew na starcie, stawiając na jego drodze kogoś nie aż tak uprzedzonego. Właściwie to nawet w ogóle – podstarzały mężczyzna o lekko zmierzwionej, niezadbanej brodzie, zdawał się nie kojarzyć w ogóle nazwiska D'Arienzo, kojarzył jedynie temat. Geologia była dziedziną odległą od astrologii, ale jak każda z nauk ścisłych, swymi korzeniami sięgała przecież matematyki, zaś ten stabilny grunt sprawił, że Isidoro nieco się rozluźnił. Zapoznany przelotnie geolog co prawda nie zapowiedział swej obecności na wykładzie Isidoro, planował być wtedy na jakiejś innej sesji, ale chociaż życzył powodzenia, stwierdził że temat brzmi ciekawie, zaś postronni mogli obserwować, jak mężczyzna uśmiecha się w towarzystwie astrologa.
Pożegnano się, pan Hopecraft dalej przepłynął przez główną salę, sprawnie lawirując wśród zajętych dyskusją grupek i bystrym spojrzeniem szukając kolejnych osób.
Tym razem padło na wąskie kółeczko nieco młodszych osób, z których pierwsza z brzegu obdarzyła Isidoro chłodnym spojrzeniem rzuconym spod ściągniętych brwi. Spojrzenie to umknęło samemu Isidoro, który skupił się wtedy na czymś innym. Ale może był to szczęśliwy zbieg okoliczności, bo nieświadomy negatywnych emocji mężczyzna nie spiął się ponownie i nie zestresował niepotrzebnie, wycofując się z konwersacji. Konwersacji, którą na dobrą sprawę prowadził głównie pan Hopecraft, zręcznie wyciągając to czy tamto z reszty uczestników, i od czasu do czasu rzucając w stronę Isidoro jakieś strategicznie przygotowane pytanie, które pozwalało mu się wypowiedzieć na interesujący go temat.
Nie do końca świadomy skomplikowanych meandrów dyskusji i nastawienia osób do jej uczestników, Isidoro pozwalał się prowadzić za rękę i dopiero po pewnym czasie zauważył, że chłód grupy nieco ustępował, że słowa płynęły bardziej gładko, a atmosfera nie była już tak sztywna. Trochę pożartowano i gdy Isidoro już przyzwyczaił się nieco do nowych znajomych, pan Hopecraft przeprosił, wymówił się i zabrał astrologa gdzieś dalej.
Nie dane im było jednak zagłębić się w kolejną dyskusję, bo oto nadeszła odpowiednia pora i rozpoczęła się kolejna część seminariów. Pan Hopecraft skierował swoje kroki do jednej z sal, Isidoro do kolejnej – po drodze zerknął tylko i złowił wzrokiem wysoką sylwetkę Serafina podążającego ku jeszcze innemu audytorium.
Dla samego Isidoro to wykłady były na dobrą sprawę przerwą. Bo tak, jak inni rozprostowywali nogi i skubali wystawione tu i tam ciastka, zabawiając się konwersacją z dawno niewidzianymi znajomymi, tak on odpoczywał raczej w ciszy i monotonii głosu jednego wykładowcy, a miarowy stukot kredy o tablicę sprawiał, że troski i problemy zdawały się bardziej odległe i mniej realne. Niezbyt skupiony na otoczeniu, Isidoro po prostu siedział, chłonąc nową wiedzę, notując sobie pytania, których nie zamierzał zadać, ale na które odpowiedzi chciał znaleźć w bibliotece bądź publikacjach danej osoby. Wiadomo, astrolog nie był człowiekiem, który tak po prostu podniósłby rękę i zadał publicznie pytanie, chyba że wygłaszana przez prelegenta teza bardzo głęboko nie zgadzałaby się z jego przekonaniami i wiedzą.
Ewentualnie mógłby podejść jeszcze do prelegenta na którejś z przerw, gdyby ten akurat stał samotnie i nie miał nikogo innego, z kim chciałby porozmawiać. Tak, to w sumie byłoby coś, co Isidoro by rozważył.
Wykłady się skończyły, nastąpiła kolejna przerwa, zaś gdy astrolog opuszczał już nieco duszną salę, pod drzwiami znów zastał pana Hopecrafta. Mężczyzna uśmiechnął się, zagadał trochę, spytał o wykłady, w paru słowach powiedział też o tym, czego on sam się dowiedział. A potem znów zabrał Isidoro między pozostałych uczestników konferencji, powtarzając schemat z poprzedniej przerwy i próbując strategicznie zapoznać i przedstawić astrologa szerszemu gronu.
Dzień minął zbyt szybko. Isidoro miał wrażenie, że wszystkie godziny zlewają się w jedno pasmo, w którym jedyne co robił, to słuchał, słuchał i słuchał. Bo albo słuchał wykładów, albo słuchał rozmów pana Hopecrafta, od czasu do czasu wtrącając jakieś szczegóły, albo słuchał relatywnie umiarkowanego marudzenia Serafina, dającego wyraz swemu rozczarowaniu co poniektórymi wykładami. Tak to już z księciem było, że to, co go interesowało, spotykało się z milczeniem i skupionym spojrzeniem, a jeśli coś nie do końca trafiło w jego gusta, prelegent nie zasługiwał nawet na miano bęcwała.
Niemniej jednak gdy wracali po tym dniu do zajazdu, Isidoro czuł, że przeznaczenie biegnie jak na razie bardzo dobrą drogą.


Moment prezentacji się zbliżał, poranek miał wstać już za kilka godzin.
Isidoro wiercił się pod kołdrą, jego myśli nie chciały się uspokoić, krążąc natrętnie wokół jednego tematu. Choć tak naprawdę astrolog nie myślał o tym, jak się przygotować i co powiedzieć na prezentacji, żeby było dobrze. Nie – rozważał raczej to, jak źle może wszystko pójść i ile elementów całego przedsięwzięcia może się posypać. Sam zdawał sobie sprawę z tego, jak bezproduktywne i bezsensowne jest takie podejście, ale trudno było zmusić własną głowę do myślenia o innych rzeczach, skoro ta jedna utknęła w niej na dobre, niczym uparty gwóźdź którego nie dało się wyciągnąć z deski.
Mężczyzna znów przewrócił się na drugi bok, nakrył głowę kołdrą, ale to nic nie pomogło. Z ciężkim westchnieniem usiadł, zsunął nogi z krawędzi łóżka, sięgnął stopami dywanu. Namacał po ciemku kapcie, a nim znalazł lewy, który czmychnął gdzieś głębiej pod łóżko, dłonią namacał drewniane pudełko o charakterystycznych zdobieniach, w którego wnętrzu spały bezpiecznie jego karty tarota. Przyszedł czas, by je obudzić i zadać im pytania, które Isidoro już co prawda zadawał, jednak było to te parę tygodni temu, jeszcze w Tirie. Teraz zaś, gdy mające nastąpić wydarzenia były odległe ledwie o godziny, nie byłoby złym pomysłem znów zasięgnąć języka, wyraźniej zobaczyć przyszłość i barwy, w jakich się rysowała.
Astrolog wstał, skierował kroki w stronę drzwi prowadzących z jego pokoju ku wspólnemu salonowi. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi, zbyt zajęty ponurymi myślami i bezskutecznymi próbami zaśnięcia – w szparze u dołu drzwi widać było palące się w salonie światło. Złote, o charakterystycznej barwie. Isidoro nacisnął klamkę, wszedł do środka.
Serafin siedział rozparty na kanapie, gruby koc krył wyciągnięte na pufie nogi. Czarnoksiężnik skończył czytać akapit i wypuścił książkę z dłoni, oszczędnym gestem pozwalając się jej złożyć, ulecieć gdzieś na półkę.
— Tak myślałem — powiedział leniwie, pozwalając zwałom koca ześlizgnąć się z kanapy, robiąc nieco miejsca.
Isidoro przysiadł obok, obrócił w dłoniach pudełko z kartami. Błękitno-złoty błysk nie umknął Serafinowi, książę skinieniem dłoni poprzestawiał tkwiący na stole imbryk i filiżankę, w której stygło jeszcze parę łyków herbaty. Po chwili namysłu magia ściągnęła jeszcze drugą filiżankę, do tej pory stojącą na jednej z szafek pod ścianą. Arcymag nie pytał, dopełnił własną filiżankę, nalał herbatę Isidoro i rozsiadł się głębiej wśród poduch.
— Za dużo się przejmujesz i rozmyślasz — odezwał się w końcu widząc, że jedyne co Isidoro robi, to przekłada karty, bawiąc się pudełkiem. — Jeśli masz pytania to je zadaj. Jeśli nie – idź spać.
Astrolog przebiegł wzrokiem do drugiej filiżanki. Serafin już znał jego odpowiedź; wiedział, co zrobi. Mężczyzna westchnął. I wydobył w końcu karty.
Coraz lepiej kontrolował już swoją magię, jednak wciąż były momenty, gdy nie czuł się pewien swych umiejętności. Starał się jednak najbardziej, jak mógł, bo przecież każde takie posiedzenie było w pewien sposób dla niego treningiem wiedzy i umiejętności. Isidoro przymknął oczy, pozwolił magii przepłynąć w stronę kart. Te zaś rozjarzyły się rozmytym, perłowo-srebrnym blaskiem widocznym tylko dla niektórych oczu, związanym z tym specyficznym rodzajem mocy, jaki płynął w żyłach niektórych członków rodu D'Arienzo. Isidoro przetasował je powoli, nieznacznie przeciągając ruchy, jakby wciąż wahając się przed tym, jak rozłożyć karty, jakie zadać im pytania. A potem westchnął po raz kolejny.
Karty wylądowały na stole.


Wróżba go nie uspokoiła, Isidoro nie zmrużył oka przez resztę nocy, dotrzymując milczącego towarzystwa czytającemu Serafinowi, i tylko od czasu do czasu dając się wciągnąć w jakąś konwersację. James zastał ich obu rankiem wciąż siedzących na kanapie, Serafin powitał go burknięciem, że skończyła się herbata. James ze śmiechem obrócił burknięcie w żart, popatrzył na Isidoro z mieszaniną troski i niepokoju. Lekko podkrążone oczy i może nie nieobecne, ale niezbyt skupione spojrzenie, zdradzały przemęczenie astrologa. A przecież ten dzień się dopiero zaczynał, był ukoronowaniem całej ich pracy przez ostatni czas.
Uwagę odwróciło pukanie do drzwi. Po krótkim „Proszę!" w pokoju zjawiła się taca ze śniadaniem, które mężczyźni zjedli rozmawiając na niezobowiązujące tematy. James wypytywał o sposoby katalogowania papirusów, Serafin wiele mówił o tym, jak zajmować się tymi magicznymi, zawierającymi spisane zaklęcia gotowe do użycia, zaraz jednak stracił zainteresowanie tematem, gdy James spróbował wydobyć z niego wiedzę o tym, jak spisywano chociażby wydarzenia historyczne.
A potem śniadanie stało się jedynie wspomnieniem, Isidoro popatrzył na resztki rozgrzebanych naleśników, westchnął. I poszedł się przebrać.


Audytorium wydawało mu się nadmiernie wypełnione, zaś siedzący w nim ludzie – zbyt stłoczeni. Isidoro nie spodziewał się aż takich tłumów podczas swego wystąpienia. Było przecież w trakcie kolejnego dnia konferencji, na dodatek jeszcze z rana, astrolog przeczuwał, że większość naukowej braci postanowi zostać w pokojach w karczmach i zajazdach, odespać wieczorne, nieco luźniejsze i bardziej niezobowiązujące spotkania. Tak jednak nie było, a może raczej to sam Isidoro nie widział sytuacji obiektywnie.
Panujący w pomieszczeniu szmer wznosił się i opadał, niczym fala morskiego przyboju, co jakiś czas zalewając myśli Isidoro, rozpraszając je, nie pozwalając się mu skupić.
James pojawił się znikąd – przystanął przy katedrze, gdzie Isidoro już orbitował z niepokojem, popatrując na starodawny zegar tkwiący w rogu auli, nieubłaganie wyznaczający coraz szybciej zbliżający się moment jego wykładu. Ostatnie wskazówki, ostatnie poklepanie po plecach i ciepły uśmiech. James wskazał jeszcze astrologowi, gdzie obaj z Serafinem zajęli miejsca, polecił mówić właśnie w tę stronę. W stronę przyjaznych twarzy, należących do znanych osób, które podniosą na duchu i pomogą opanować nieco ten tworzący się na dnie brzucha supeł. Isidoro skinął nietęgo głową, trochę przekonany a trochę nie.
A potem prowadzący sesję gestem wskazał Jamesowi, by zajął już swoje miejsce i nie przeszkadzał prelegentowi. Zadzwonił dzwonkiem, stuknął kilka razy laską w wysłużoną podłogę, odchrząknął głośno, domagając się ciszy i uwagi. I zaczął przedstawiać prelegenta.
Isidoro zawsze czuł się trochę dziwnie i nie na miejscu, gdy ktoś, zamiast nazwać go po prostu „Isidoro", rozdrabniał się na całą jego tytulaturę. I nie dość, że wymieniał tę naukową, to jeszcze pokusił się o szlachecką, która przypadała astrologowi w udziale za sprawą jego urodzenia. Prawda, jedno z drugim się wiązało, bo przecież jego ród parał się astrologią od wieków, nie czyniąc z tego zajęcia żadnej tajemnicy, niemniej jednak Isidoro jakoś w głębi serca czuł, że to w jakiś sposób umniejsza jego rzeczywistą pracę. Myślenie, które nie pojawiło się w jego głowie, dopóki ktoś mu nie powiedział, dopóki nie sprawił, że astrolog zaczął widzieć w swoim pochodzeniu coś niestosownego.
Astrolog zacisnął dłonie na brzegach pulpitu, znalazł wzrokiem jasną czuprynę pana Hopecrafta i ciemną, wysoką sylwetkę Serafina. Umysł sam podpowiedział mu, co czarnoksiężnik miałby do powiedzenia na temat jakiegokolwiek wstydu z własnego pochodzenia, Isidoro poczuł się z tą wiedzą nieco lepiej.
Prowadzący przeszedł do podsumowania osiągnięć Isidoro i jego kariery naukowej. Była krótka, bo i Isidoro był raczej młody w środowisku, nie zdążył nawet zbyt wiele dokonać i daleko mu było do licznych zasług, mrowia odchowanych studentów i autorstwa licznych pokomplikowanych podręczników, jakimi mogli pochwalić się szacowni profesorowie. A jednak zaproszono go, by wygłosił poranny wykład, by otworzył sesję sympozjów i rozpoczął dzień matematyką i przeznaczeniem.
Gdzieś na końcu sali ktoś chrząknął, gdy prowadzący wspomniał o zdobyciu przez Isidoro tytułu doktora, zaś astrolog był zbyt zestresowany, by usłyszeć w tym chrząknięciu ową podejrzaną, wątpiącą nutę, zwiastującą mające nastąpić problemy. Przedstawianie dobiegło końca, Isidoro pozwolił sobie nabrać głębiej tchu, odetchnąć spokojniej. I zaczął swoje wystąpienie.
Jego wzrok od razu powędrował do pana Hopecrafta, od razu złowił to bezgłośne „Głośniej", w które ułożyły się jego usta, więc Isidoro złapał się mocniej katedry (jakby miało mu to w czymkolwiek pomóc) i spróbował mówić głośniej. Takim głosem, jaki ćwiczył i jakiego się uczył. Dobiegającym z przepony, nie zaś wyciskanym z biednych strun głosowych, które ochrypłyby i odmówiły posłuszeństwa ledwie po paru minutach.
Wiadomo, początek prezentacji jest zawsze najbardziej stresujący – człowiek wciąż jeszcze nie wie, co go czeka i wciąż jeszcze nie osiadł w znajomej, wyćwiczonej rutynie, by móc czuć się pewnie. Co poniektórzy słuchacze wciąż się wiercili, jeszcze nikt nie okrzepł w ławce tak, by siedzieć spokojnie i może od czasu do czasu ziewać, jeśli jego głowa nie skupiała się na wykładzie i nie wynajdowała sobie pytań, które można byłoby zadać. Jednak początek prezentacji minął, jak na razie nie wydarzyło się nic katastrofalnego, zaś Isidoro przeszedł całkiem gładko i nie-aż-tak-wyboiście od nakreślenia problemu do przedstawienia, co do tej pory udało się wymyślić w środowisku.
I zapewne dalej wszystko by działało, pewnie udałoby mu się z powodzeniem dojechać do końca i przybić w końcu do portu, gdyby ktoś nie stwierdził, że jego potrzeba zadania pytania jest bardziej paląca, niż najpilniejsza potrzeba udania się na stronę.
Dłoń wystrzeliłą w górę, mężczyzna nawet nie poczekał na to, aż prowadzący przerwie Isidoro i udzieli mu głosu. Ba, nie zadał sobie nawet trudu przemyślenia, że prowadzący najpewniej by go uciszył, jako że zestresowany astrolog zażyczył sobie pytań na końcu. A może właśnie dlatego nie czekał – nie zamierzał dać się uciszyć i chciał postawić na swoim. Cóż, udało mu się.
— Dlaczego pomija pan w swoich rozważaniach prace Wentwortha Durchville'a?
Isidoro zająknął się, złapał katedry trochę inaczej, zupełnie tak, jakby podłoga auli była rozkołysanym pokładem okrętu, zaś on usiłował nie dać się zmyć gniewnej fali.
— Nie pomijam.
— Nie powiedział pan słowa o jego osiągnięciach.
— Jeszcze nie…
— Czy nie powinien pan od nich zacząć?
Oskarżycielski ton przebił się w wypowiedzi, Isidoro wydał z siebie jakiś nieokreślony dźwięk, który mógłby znaczyć wszystko. Prowadzący sesję nawet nie poruszył się na swoim krześle, wyglądając nieobecnym spojrzeniem za okno, skupiony chyba bardziej na skaczących po gałęziach ptakach, niż czymkolwiek innym. Astrolog złowił wzrokiem Serafina, jak odwraca się w stronę pytającego, a złote szpony unoszą się niebezpiecznie. Pan Hopecraft pochylił się w stronę księcia, zaczął w pośpiechu mówić jakieś słowa, coś tłumaczyć, jego odziane w rękawiczki dłonie usiłowały uspokoić gestem. Serafin prychnął, zmarszczył brwi, w końcu jego dłonie wylądowały z powrotem na pulpicie, a złota rękawica wybiła na nim poirytowany rytm.
— Na to już za późno — odpowiedział Isidoro.
Pan Hopecraft odwrócił się na swym siedzisku, zwrócił w stronę nieznanego jegomościa.
— Myślę, że najlepiej byłoby pozwolić panu D'Arienzo naturalnie dotrzeć do interesującego pana fragmentu i poczekać z pytaniami na koniec wykładu. Prawda? — Ostatnie słowo pan Hopecraft skierował po części ku mężczyźnie, po części do prowadzącego, który zamiast opiekować się sesją, powoli chyba odpływał w drzemkę. Ten poruszył się nieco na krześle, w końcu znów wrócił uwagą do rzeczywistości.
— Proszę kontynuować — powiedział w stronę Isidoro.
Astrolog odetchnął, nieznacznie rozluźnił zaciśnięte na pulpicie dłonie. Przymknął oczy, skupił się. I podjął swój wykład.
Zdawało się, że od tej pory czeka go tylko spokojna i gładka żegluga. Po początkowym sztormie i chaosie Isidoro odzyskał swój rytm, osiadł bezpieczniej wśród zdań i słów, które tyle razy już ćwiczył. Uciekał spojrzeniem głównie do pana Hopecrafta i Serafina, pamiętał jednak, by od czasu do czasu spojrzeć i w inne części widowni, przyciągnąć do siebie słuchaczy. Chyba szło mu całkiem nieźle, co poniektórzy kiwali mu głowami, wydawali się słuchać z zainteresowaniem, ktoś coś notował, znudzonych rozmów nie było.
Zdawało się.
— Dlaczego użył pan metody Tennesley'a, a nie de Avingtona?
Tym razem był to inny jegomość, siedzący w innej części auli, ale z równie pretensjonalnym głosem.
— Przecież przed chwilą…
— To wyjaśnienie nie jest zadowalającym.
Isidoro popatrzył na niego z troską.
— Przykro mi.
Mężczyzna aż się zapowietrzył.
— Jak pan…
Tym razem prowadzący postanowił jednak się włączyć. Trudno powiedzieć, czy przypomniał sobie o swych obowiązkach, czy też może pan Hopecraft spojrzał na niego znacząco – dość jednak powiedzieć, że prowadzący w końcuu wstał, stuknął laską w podłogę, poprosił o spokój i oddał głos Isidoro. Nieznajomy usiadł, burknął coś do siedzącego obok towarzysza, obaj obrzucili astrologa nieprzyjaznym spojrzeniem. Isidoro spróbował kontynuować, ale po płynności jego wypowiedzi zostało mniej niż wspomnienie.
Astrolog wydukał kolejne fragmenty, poplątał się nieco w wyjaśnieniu nowego konceptu, ledwo wyjechał z uargumentowania tezy. Zaciśnięte na katedrze dłonie zdawały się przemęczone i blade. Dopiero po paru minutach ponownego, usilnego wdrażania się we własny temat i materiał, Isidoro odzyskał na tyle spokoju ducha i opanowania, by całość znów przypominała wykład na konferencji, a nie smutne próby żaka starającego się wyłgać przed profesorem.
Kolejny ze słuchaczy próbował podnieść rękę. Isidoro nie zauważył subtelnego, złotego błyśnięcia – mężczyzna nagle kaszlnął, złapał się za brzuch, na twarzy odmalowała się lekka panika. A potem mężczyzna niezbyt cicho, ale za to bardzo szybko, czmychnął w stronę wyjścia z auli, depcząc po drodze stopy mijanym osobom.
Na szczęście jednak Isidoro ćwiczył już z panem Hopecraftem radzenie sobie z takimi problemami, więc biedak, któremu najwyraźniej zaszkodziło śniadanie, nie był dla niego aż takim problemem.
I choć prezentacja trwała długo, zaś sam Isidoro miał wrażenie, że mówił całą wieczność, to jednak wreszcie jego tortura dobiegła końca. Ostatnie podsumowanie zostało przedstawione słuchaczom, Isidoro podziękował za uwagę, rozległy się brawa. Astrolog odważył się nawet uśmiechnąć nieśmiało, nim uświadomił sobie, co nastąpi po owych brawach.
— A teraz – zapraszam do pytań — powiedział prowadzący, zaś sala rozkwitła lasem uniesionych dłoni.
Dla Isidoro wyglądały bardziej jak włócznie szykującego się do ataku oddziału wojska, zaś generał był z niego żaden. Gdzieś tam zaświtała mu myśl, że może mógłby poprosić, by pytania zadano w trakcie przerwy, a następnie taktycznie ulotnić się z całej konferencji, jednak nim zdążył choć głębiej zastanowić się nad tym, jak wcielić taki plan w życie, w jego stronę poleciał już pierwszy pocisk.
Okazał się niegroźny, wypuszczony przez zupełnie zwyczajnego słuchacza, który zainteresował się tematem. Isidoro odetchnął, wytłumaczył, niepewnie spojrzał na mężczyznę, nie potrafiąc wyczytać z jego twarzy, czy wyjaśnienie cokolwiek dało, czy też nie. A potem poleciało kolejne pytanie i w tym momencie Isidoro przekrzywił głowę w zdziwieniu, nie do końca rozumiejąc.
— Ale to pytanie nie dotyczy mojego wykładu — powiedział z rozbrajającą szczerością.
Pytający obdarzył go jadowitym uśmiechem.
— Ale dotyczy pańskiego doktoratu. Skoro napisał go pan sam, to pytanie nie powinno nastręczać problemów. Prawda?
Pan Hopecraft już wstawał, by opanować sytuację i zręcznym słowem przywołać nieznajomego do porządku, ale tym razem to Serafin go powstrzymał. Powiedział kilka słów, nachyliwszy się w stronę historyka, do Isidoro dotarł tylko tembr jego głosu. A potem książę skrzyżował ramiona na piersi. I czekał.
— Tak, oczywiście. Będę potrzebował… — rozejrzał się wokół — …kawałka kredy i tablicy.
To powiedziawszy astrolog zgarnął jakiś zmaltretowany życiem ogryzek kredy, podszedł do równie wysłużonej tablicy, na której wciąż dało się dostrzec nakładające się ślady z poprzednich wykładów, i zaczął przedstawiać koncepty, do których doprowadziły go jego własne rozważania i obliczenia, które spisał własną ręką i złożył – co prawda rękami Mattii – ale pod każdą ze stron mógł śmiało podpisać się własnym nazwiskiem.
Isidoro umknęło to, jak brwi pytającego się ściągnęły, zaś on sam kompletnie nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. Chrząknął coś pod nosem, zabębnił palcami po pulpicie. Zadał jeszcze jakieś pytanie, ale i na nie Isidoro bez problemu odpowiedział. Mężczyzna rzucił spojrzeniem w stronę jakiegoś siedzącego dalej jegomościa i to teraz ten przeszedł do ataku – podniósł rękę, zadał pytanie tak specyficzne, że Isidoro sam się zdziwił, że ktoś postanowił spojrzeć na problem od tak ciekawej strony. Powiedział to nowemu pytającemu, ten jednak skrzywił się na ten komplement, co astrolog zinterpretował jako jakiś rodzaj nadmiernej skromności.
Odezwał się kolejny ze słuchaczy, seria pytań gwałtownie skręciła w stronę niemożliwie abstrakcyjnej matematyki, zaś Isidoro nie zwrócił nawet uwagi na to, że przytłaczająca część sali rozumie z jego kolejnych wypowiedzi ledwie trochę ponad spójniki. Astrolog jakimś cudem dobrze się bawił. Wcześniej wydawało mu się, że skoro nieprzychylne mu osoby na widowni zabiorą się na poważnie za zadawanie mu pytań, on sam ugnie się w końcu pod ich naporem, zaś trzymana w głowie wiedza poplącze się i rozsypie. I gdy będzie próbował do niej sięgnąć, jedyne co osiągnie, to zrobienie z siebie kompletnego pośmiewiska. Tak się jednak nie stało, astrolog gładko przechodził dalej i pozwalał się zaciągnąć w coraz trudniejsze fragmenty swojej własnej pracy. Serafin siedział w bezruchu na swym miejscu, z lekkim znudzeniem lustrował swoje złote szpony, jakby przebieg całego wydarzenia był mu od dawna dobrze znany.
W końcu prowadzący znów się przebudził – widać narastający w sali harmider zdał się wystarczający, by uniemożliwić mu drzemkę – i postanowił choć spróbować trzymać się ustalonego harmonogramu. Gdy kolejna osoba próbowała zadać pytanie, zastukał głośno laską w wysłużone drewno podłogi.
— Tutaj musimy przerwać — zakomunikował, podnosząc się ze swego siedziska i unosząc dłoń. — Czas nagli, więc proszę, aby osoby, które mają jeszcze pytania, zachowały je na jedną z przerw. A teraz przejdziemy do kolejnego wykładu. — Mężczyzna odwrócił się do Isidoro. — Podziękujmy ostatni raz prelegentowi za jego interesującą wypowiedź.
Na sali znów rozległy się brawa, Isidoro popatrzył na widownię nieco zdziwionym spojrzeniem. Teraz to już naprawdę był koniec.


Powóz turlał się leniwie drogą, zaś Isidoro nie opuszczał pogodny, niemalże jowialny (jak na niego) nastrój. Całość konferencji zaliczał do udanej – dotarł na wszystkie wykłady i seminaria, które go interesowały, zaś skoro już na nich był, to okazały się również zupełnie w porządku. Wiadomo, nie ma nic gorszego, niż pójść na wykład o interesującym tytule tylko po to, by okazało się, że jest on kompletnie o czym innym, bądź że prowadzącego po prostu nie da się słuchać. Zaś co do samej jego prezentacji – Isidoro czuł, że poszło mu zupełnie dobrze, a kiedy miał wszystko z głowy, naprawdę wielki ciężar zniknął z jego barków.
— Dobrze, że nie było aż tyle osób, które próbowałyby przerwać sam wykład — wtrącił pan Hopecraft, gdy leniwie rozmawiali o tym, jak Isidoro poszło z jego prezentacją. — Nie wątpię w możliwości pana D'Arienzo, ale gdy zbyt wiele osób przerywa wypowiedź, niejeden wprawny mówca by się zgubił.
— Och, było ich całkiem dużo — wymruczał Serafin, leniwie wyglądając przez okno, może od czasu do czasu zerkając na swych towarzyszy podróży.
— Ledwie dwie osoby.
— Osiem — poprawił go książę, uśmiech – taki nie zwiastujący niczego dobrego – pojawił się na jego ustach.
— Jak to – osiem? — pan Hopecraft spytał ostrożnie.
— Zwyczajnie. Osiem próbowało, ale tylko dwie przepuściłem.
Isidoro splótł dłonie, włączył się do rozmowy.
— Ale nie zrobiłeś im krzywdy? Tym pozostałym szcześciu?
— Ależ nie — uśmiech Serafina tylko się poszerzył, nabrał jakichś niebezpiecznych tonów. — Drobna klątwa to nie krzywda.
Pan Hopecraft westchnął ciężko.

wtorek, 26 lipca 2022

Od Nalanisa — Plan bardzo sprytny

No dobra. Bo to trzeba będzie wyjaśnić.
O urodzinach Echa dowiedziałem się przypadkiem, to nie tak, że chodziłem, pytałem i mnie to interesowało, skądże znowu. Siedziałem z Martą w sali wspólnej, śmialiśmy się, zamiataliśmy, obgadywaliśmy gildyjczyków. Znaczy: ona zamiatała, ja obgadywałem. Tak się złożyło, że rozmowa zeszła na temat Echa (mówiliśmy o nim ładnie, oczywiście, same superlatywy). Marta wspomniała, że za pięć dni upiecze dla niego ciastka, bo facet ma urodziny. Dodała, że jak chcę, mogę przyjść potowarzyszyć, ale mam nie zjeść potem połowy, jak ostatnio, gdy robiła dla Willa, bo tym razem mnie miotłą zdzieli. No to pomyślałem: pójdę, ciastka Marty lubię. 
Pomyślałem też, że urodziny takiego Echa to musi być nieciekawa sprawa. Wiecie, typ w Gildii nie jest zbyt popularny, trzyma się na uboczu, raczej z nikim nie rozmawia, w sumie niewiele na jego temat wiadomo, chyba tylko tyle, że samotnik i cudzoziemiec. Także nie zapowiadało się na huczne przyjęcie, stos prezentów, trzydniowe chlanie, śpiewanie, tańcowanie. Na nic się tak właściwie nie zapowiadało. Była cisza. Wyglądało na to, że jedynie Marta planowała o Echa zadbać.

Od Isidoro cd. Serafina

Jakkolwiek Isidoro zrobił się nieco głodny i nie pogardziłby baklavą, Wieża postanowiła nie serwować im tej przekąski. Może tak było lepiej.
Waga stała kompletnie nieruchomo, niczym całkowicie zwyczajny, niemagiczny element wystroju. Jedyna magia wiatru, jaka pozostała w pomieszczeniu, tkwiła posłusznie spleciona wokół butelki i laski sayyida. Serafin odczekał jeszcze moment dla pewności, jego spojrzenie lustrowało komnatę jakby wręcz zachęcając ją, by coś jeszcze uczyniła. No dalej, tylko na tyle cię stać? Rozczarowujące. Książę zmarszczył brwi, prychnął z lekceważeniem. Wieża nie podjęła rękawicy.
Gdy jasnym stało się, że to już definitywny koniec, Serafin obejrzał gładkie, niczym niewyróżniające się ściany. Po chwili zastanowienia podszedł do jednej z nich, włożył dłoń wprost w kamień. Ten zadrgał wokół złota rękawicy, zwinął się niczym cienki materiał, odsłonił pełne zdobień wrota. Książę ledwie stuknął w nie szponem, coś w komnacie przeskoczyło i tąpnęło, zaś drzwi rozwarły się prosto w błękit nieba i pustynny piasek, szemrzący daleko, daleko w dole. Z tej odległości postaci zebranych wokół ruin magów przypominały rozbiegane chaotycznie mrówki.
Serafin nie czekał. Nie zadał sobie trudu, by poinformować Isidoro o swych zamiarach, a zresztą - jasnowidz nie potrzebował nawet swego daru by wiedzieć, co czarnoksiężnik teraz zrobi. Lekkie skinienie dłoni, Isidoro uniósł się centymetr nad posadzkę, łagodnie dźwignięty powiewem złotej magii. A potem Serafin zrobił krok wprost w pustkę poza komnatą, zaś Isidoro runął zaraz za nim.
Gorące powietrze znów otuliło go swym duszącym szalem, jego intensywny pęd na niewiele się zdawał, gdy sallandirskie słońce prażyło niemiłosiernie, nawet stojąc tak nisko nad horyzontem. Piętro za piętrem, Serafin dostojnie zmierzał w stronę zebranych wśród piasków magów, poirytowanym zmarszczeniem brwi kwitując ich widoczne w szybkich, chaotycznych ruchach zaskoczenie.
Wylądowali. Biała szata księcia wzbiła turbulentny tuman piasku – kłąb roziskrzył się złotem, paru magów kaszlnęło, ktoś odwrócił wzrok, ktoś potarł oczy. Stopy Isidoro pacnęły w piasek, jasnowidz podreptał zaraz za Serafinem, kroczącym szybkim krokiem wśród rozstępujący rozstępującego się przed nim zbiorowiska magów. Gdzieś z tłumu poleciało pełne niedowierzania „Niemożliwe!", „Mają butelkę!", „I laskę też", którym książę nie poświęcił krzty uwagi. Jego spojrzenie szukało kogoś w tłumie, szukało tego jednego, konkretnego bęcwała.
A gdy go znalazło i przyszpiliło do pustynnych piasków, Serafin znalazł się przy nim w dwóch krokach, powtórzył swoje słowa.
— Raport.
Kropka na końcu zdania zaciążyła ołowiem.
— N-naprawy wciąż trwają — wydusił mag. — Ja… uh…
Arcymag nieznacznie zmarszczył brwi.
— To, co jak na razie udało nam się zebrać, jest tam, pod hm… północną ścianą Wieży.
Czy raczej tym, co z niej zostało — dodało jego spojrzenie.
Serafin minął go bez słowa, Isidoro znów podążył za księciem, czując na swych plecach ciężar wlepionych w nie spojrzeń pozostałych magów. Jak na razie nikomu nie przyszło do głowy ponownie kwestionować obecności nieznajomego u boku assahira, ale nie trzeba było daru widzenia przyszłości by wiedzieć, że to była kwestia czasu. Mężczyzna przelotnie zerknął na wciąż trzymaną w dłoniach laskę sayyida. Czy to dlatego Serafin nie wziął jej od niego od razu, gdy zdjęli oba artefakty z wagi?
Pod północną ścianą leżały rozwłóczone wnętrzności skarbców Wieży. Isidoro nie widział jeszcze w swoim życiu tak wielu magicznych przedmiotów, na pierwszy rzut oka wiedział jednak, że przytłaczająca większość jest mocno uszkodzona. Serafin przystanął przy zebranych przedmiotach, prześlizgnął się spojrzeniem po osmalonych strzępkach, które były kiedyś puszystymi, latającymi dywanami, spojrzał na wygięty w serpentyny metal, tworzący niegdyś fantazyjny pancerz. Na podarte pasy materiału, spękane kamienie szlachetne, z których uleciała cała magia, na szczerzące się bolesnymi drzazgami drzewce czegoś, co kiedyś musiało być magiczną różdżką.
Milczenie księcia się przedłużało, pustynny żar wcale nie był tym najbardziej duszącym i przytłaczającym elementem otoczenia.
— U-udało nam się na powrót scalić kilka dywanów — podsunął wciąż bezimienny mag.
— Bo niczego innego nie potrafiliście zrobić.
Głos Serafina był płaski, pozbawiony emocji – książę po prostu stwierdzał oczywisty dla niego fakt, co było chyba jeszcze gorsze, niż gdyby zaczął krzyczeć. A na dodatek nie dało się tego podważyć.
Isidoro wciąż stał u boku czarnoksiężnika, gdy ten wydawał dodatkowe dyspozycje – co ma gdzie trafić i jak szybko. Serafin zmarszczył brwi na mnogość dywanów prychając, że te go nie obchodzą, nie zamierza otwierać w swojej Wieży sklepu z dywanami. Isidoro był jednym, który odważył się parsknąć śmiechem.
A potem przeszli do kolejnego punktu programu – poszukiwania pozostałych artefaktów z Wieży. Tych, które kryły się przed metodą Nassera al-Irani, a więc umknęły wciąż poszukującym magom. Isidoro, choć ten dzień był dla niego długi, dobył swego wahadełka, pchnął ku niemu strumień magii, zadając pytania o kolejne bezcenne artefakty.
Początkowo Serafin niedbałym gestem dłoni odkrywał zwały piasku, wydobywając spomiędzy nich strzaskane fragmenty, ale zaraz się zirytował, zmarszczył brwi, jednym gniewnym spojrzeniem zaprzągł do pracy pozostałych magów. Mówił im, co mają zrobić, jak podążać za wskazówkami jasnowidza, ale wkrótce i to go znudziło. Od tamtego momentu to Isidoro mówił im, co mają robić.
Wahadełko kołysało się, zakreślając w powietrzu nienaturalne kształty, wirując, odbijając ostatnie błyski zachodzącego słońca.
— Jest rozbita — powiedział Isidoro do jednego z magów, pokazującego jedynie ciemne oczy zza kryjącego jego twarz zawoju. — Kula rozbiła się na trzy większe części… i mnóstwo małych odłamków.
— Odłamków też mamy szukać? — spytał mag, lekka irytacja zadźwięczała w jego głosie, gdy akurat znalazł się poza zasięgiem słuchu assahira.
Isidoro pokręcił głową.
— Nie, są o wiele za małe. Arcymag poradzi sobie bez nich.
Niemal usłyszał w głowie głos Serafina prychającego, że oczywiście, że sobie poradzi, za kogo go uważają?
A potem słońce schowało się za horyzontem, nad pustynią zalśniły gwiazdy. Isidoro pozwolił sobie popatrzeć na nie przez moment, gdy magowie wydobywali ostatni z artefaktów. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się u niego myśl, że ten płaski, pusty krajobraz i szybko stygnące, kompletnie suche powietrze sprawiają, że te dobrze mu znane srebrne punkty zdają się jakby bliższe, na wyciągnięcie ręki.


Było późno, gdy w końcu mogli wrócić. Serafin siedział w siodle, w zamyśleniu pocierając wyrobioną skórę wodzy, przebiegając nieskupionym wzrokiem po zbliżających się światłach miasta. Isidoro zerknął na księcia.
— Wspominałeś, że skarbiec w Wieży to jak komnata w komnacie. Zawierał tylko butelkę?
— Oczywiście, że nie — prychnął Serafin, odwracając się od widoku. — Zawierał większość z najcenniejszych artefaktów i dokumentów sayyida.
— Ale żadnych z nich nie zabraliśmy ze skarbca.
Jego wróżby nawet o tym nie wspominały. O tym, by trzeba było wynosić coś jeszcze z tamtego pomieszczenia.
— Żadnych z nich nie zabraliśmy ze skarbca — powtórzył Serafin, lekki uśmiech zatańczył w jego spojrzeniu. — Bo wzięliśmy skarbiec ze sobą.
Jasnowidz przekrzywił głowę. Jego wróżby ukazywały kształt przyszłości, ale nie wyjaśniały, dlaczego wydarzenia biegły danym torem. Spojrzał na Serafina z niemym pytaniem.
— Wspominałem ci, że skarbiec to międzywymiarowa kieszeń, a wejście do niej nie jest związane z czymś materialnym. Nie jest obiektem w przestrzeni, bardziej hm… możliwością, która jest dostępna, jeśli się wie, co się robi. Teraz, kiedy mam i laskę i butelkę, mogę otworzyć wrota kiedy tylko mi się podoba.
Temperatura spadała, Isidoro ściągnął w końcu zawój z głowy. Przeczesał palcami zmierzwione włosy.
— Nie łatwiej byłoby, by magowie przenieśli wszystkie artefakty do skarbca, a potem po prostu otworzyłbyś go ponownie w Wieży?
— Byłoby, ale nie o to chodzi. — Serafin prychnął. — Niech sobie bęcwały pochodzą i ponoszą, to powinno przypomnieć im, gdzie ich miejsce i do czego się nadają.

niedziela, 24 lipca 2022

Od Hugona cd. Jamesa

Cała sprawa śmierdziała. W każdym tego słowa znaczeniu. Hugo był gotów się jednak założyć o cały kosz borowików, że nie o żadną klątwę się tu rozchodziło. A przynajmniej nie o taką w tradycyjnym pojmowaniu.
— Jakby się zainteresowali na początku, to raczej by tego całego zamieszania nie było — parsknął zielarz, wyciągnął nogi pod stołem.
— A zatem to może być wina grzyba? — historyk zmarszczył brwi, zaaferowany.
— Najpewniej. Żaden upiór się nie obraził, że mu naruszyli przestrzeń prywatną — przewrócił oczami. — Tak to się kończy, jak zespoły oszczędzają na mykologach. Oby ktoś umiał pomachać łopatą, sprawdzić, co jest złotem, co żelastwem, i tyle. A nie zawsze wszystko widać na pierwszy rzut oka.
Pokręcił głową, wziął kolejny łyk kawy, nim kontynuował:
— Grobowce to środowisko zmarłych. Dla żywych raczej nie jest zbyt gościnne — uśmiechnął się sucho. — Ale grzybom to nie przeszkadza i dotrzymują towarzystwa każdemu. Gromadzą się, wytwarzają różne substancje, no i proszę — wzruszył ramionami. — Nieszczęście gotowe.
Przez twarz historyka przemknął skurcz. Hugo czuł, że za tą sympatyczną twarzą i wyuczonym, zdystansowanym uśmiechem kryje się wrażliwość, przez którą mężczyzna był już myślami przy ofiarach. Umieranie nie było przyjemnym ani łatwym tematem, mykolog nauczył się jednak rozumieć go jako czysto biologiczny proces. Gdy rozmawiali o nim w zaciszu gildyjnego pokoju, skąpanego w promieniach słońca, łatwo było jeszcze odsunąć inne możliwości. Bardziej emocjonalne.
— Jeśli dobrze rozumiem — zaczął James — sugeruje pan, że to wszystko jest wynikiem niewiedzy z zakresu biologii, a nie klątwy? Czy można jeszcze to powstrzymać?
Parsknął krótkim, pozbawionym wesołości śmiechem.
— Trudno powiedzieć. Dlatego dzieciakom zawsze się mówi, żeby niczego nie zabierały z cmentarza, bo to należy już do świata zmarłych. Albo jeśli się zerwie listek albo kwiatek czy podniesie, to można sprowadzić do domu potępioną duszę, która utknęła w zaświatach — zerknął na historyka, ciekawy, czy swoje pociechy raczył podobnymi opowiastkami. — Metody wychowawcze to kwestia mocno dyskusyjna, nie będę się wypowiadał, ale jakieś ziarno prawdy w tym jest. Trupi jad to nie przelewki, przedostaje się do gleby. Studnie przy cmentarzach nie były najszczęśliwszym pomysłem ludzkości…
— Przesądy nie biorą się znikąd — stwierdził w zamyśleniu mężczyzna. — Do wyobraźni dużo bardziej przemawia upiór niż grzyb.
— Zatem dwa-trzy miesiące i pierwsze zgony po otwarciu grobowca gotowe. W następnych latach będzie ich zapewne przybywać wśród tych, którzy eksplorowali okolicę, ale nie musimy obawiać się epidemii. Choć zapewne warto tam i tak pojechać.
Hopecraft poprawił się na krześle, odchrząknął niemrawo.
— Miały miejsce szybciej.
— Słucham?
— Zgony — wyjaśnił. — Już tydzień po otwarciu grobowca zmarł pierwszy robotnik. Krótko później drugi.
Cholerna jasna. No i byłby kosz borowików w plecy.
Dopiero teraz przypomniał sobie wcześniejsze słowa historyka. Odchylił się mocno na krześle, mebel groźnie zaskrzypiał, grożąc poddaniem się sile grawitacji. Hugo zaraz jednak zerwał się z miejsca, zaczął chodzić wzdłuż pokoju. Do recytowania spisu atlasu grzybów było mu jeszcze daleko, ale poczuł się wytrącony z równowagi. Zdawało mu się, że ma już rozwiązanie całej sprawy, tymczasem zaś okazało się, że gówno wie. Profesor zorientowałby się już na początku.
— Za szybko — mruknął. — Zdecydowanie za szybko, grzyby nie zdążyłyby w tym czasie rozwinąć się w organizmie na tyle, żeby doprowadzić do śmierci.
Może gdyby mieli do czynienia z już wycieńczonymi osobami, ale robotnicy byli raczej silnymi mężczyznami. No i z twarzy historyka wyczytał, że to jeszcze zapewne nie koniec listy. Zbyt dużo nieścisłości, nawet jeśli mogli mieć do czynienia z nowym, silniejszym gatunkiem. James nie wypomniał mu jednak zbyt pośpiesznej, pewnej tezy, za co zielarz był wdzięczny.
— Egzorcysty od razu nie trzeba wzywać — parsknął jadownik, dokończył już wystygniętą kawę. — Ale warto zbadać sprawę. Niewesoła robota, jak to pan wcześniej raczył ująć? — pstryknął palcami. — O, niekoniecznie bezpieczne zlecenia.
Chętnie poczęstowałby historyka czymś mocniejszym, ale zerknął na wciąż niemały stos papierów, których tekst był momentami ledwie zrozumiały nawet teraz. I, jak stwierdził z westchnięciem, czekało ich niemało pracy.

Od Inanny cd. Isidoro

Inanna skrzywiła się nieznacznie, gdy śniadymi paluszkami przesunęła po jelitowych progach mandory, poluźnione od ogarniającej miasto wilgoci struny wprawiając w ruch. Z pudła wydostał się zgrzyt, nieprzyjemna mozaika rozbijających się dźwięków, ostro wwiercająca się w uszy towarzyszącej bardce dwójki. Zachichotała cichutko, kierując spojrzenie złotych, iskrzących się w słońcu niczym bursztyny tęczówek w stronę Isidoro oraz Rosario. Zmełła przeprosiny. Nikt od rana brzydkiego skomlenia słuchać nie chce, pomyślała, sięgając prawą dłonią do wytartych, stożkowych kluczy. A już na pewno nie w drodze do miejscowych lochów.
— Nie zawżdy wszystko zagra, tak jak trzeba — przyznała, całą swoją uwagę skupiając na strojeniu instrumentu. Podeszwa skórzanego sandała ugrzęzła pod wyszczerbionym kamieniem, wygięła się niebezpiecznie, pchając nieświadomą nadchodzącej tragedii Inannę wprost w objęcia twardego, prześmierdłego bruku. W porę zdołała jednak odzyskać równowagę, nie pozwalając sobie na popisowy, pierwszej klasy upadek.
Słońce grzało wczesnoletnim gorącem, strumieniami ukropu walcząc z zimnem ceglanych ścian kamienic, głównych dróg wyłożonych, wytartymi przez buty i drewniane koła wozów, otoczakami. Portowy dzwon rozbrzmiał przy nadbrzeżu, na drugim końcu Taewen, przygotowując szyprów i niewielkie ich załogi do wypłynięcia na niepewne, znużone tajemniczą klątwą, wody Ifeltu, śmiałków, wciąż nierezygnujących z pracy na wodzie, wpychając wprost w chciwe szpony niewiadomego. Nad głowami bardki, astrologa i kapitan przefrunęło kilka czajek, wysokimi dźwiękami swego śpiewu gładko wsuwających się w roztaczający się na ulicach zgiełk.
— No, dobrze. Jesteśmy.
Rivanni wstrzymała pochód w cieniu miejskiego barbakanu, odwracając spojrzenie w stronę swoich towarzyszy. Przez smukłą twarz pani kapitan przemknął cień zuchwałego uśmiechu. Oczka Inanny błysnęły w podziwie, spod śniadych paluszków wyrwały się wreszcie płynne akordy, poznanej jeszcze w Balawacie, piosnki. Śmiałość Rosario nie miała sobie równych.
— Pozwólcie, że zajmę się strażnikami. Z takimi użerałam się nie raz i nie dwa. Doskonale wiem, jakim językiem operują. — Złapała za uwieszony przy grubym pasie miech i potrząsnęła delikatnie jego zawartością, wsłuchując się w dźwięk obijających się o siebie, złotych monet.
Ciasny korytarz śmierdział gównem i szczynami. Rozpalone ognie łuczyw oświetlały co to czarniawsze zakamarki, opajęczone oraz pełne szczurzych bobków kąty, kostropate, wytarte przez czas i obijające się o kamień stalowe naramienniki, ściany. Ciężkie kroki obłożonego dudniącą zbroją strażnika roznosiły się echem po mijanych celach, wszystkich nożowników, rzezimieszków i innych zbójów ostrzegając przed groźnym wzrokiem kroczącego korytarzem cerbera.
Inanna podskoczyła w miejscu, zrobiła krok w bok i wtuliła instrument w pierś, słysząc piski prowadzących się cieniami szczurów. Nie sądziła, że ostatnie lata nieustających podróży zdołają tak szybko odzwyczaić ją od realiów przykrego, ulicznego żywota, jego pozbawionych wygody warunków.
— Tutaj — odparł strażnik, zatrzymując się przy kratach i wskazując grubym paluchem na siedzącego pod lufcikiem mężczyznę. — Wasz jegomość. Nie podchodzić za blisko, ten może nie gryzie, ale reszta owszem. Gryzą, warczą, mielą paszczękami. A, no i bez wrzasków, bez pisków mi tutaj. Cichosza, z kulturą, bo jak się kto dowie, żem was wpuścił, to i mi, i wam biada. Zrozumiano?
Rosario kiwnęła energicznie głową, obdarowała żołnierza łagodnym uśmiechem. Złote oko pani kapitan błysnęło w świetle polana.
— Zrozumiano.
— Dobrze, dobrze. To was z tym tutaj zostawiam.
Mężczyzna odchrząknął, splunął pod rdzewiejące kraty i zniknął w cieniach korytarza, odprowadzany wzrokiem dwójki gildyjczyków.
Rivanni nie czekała. Mimo ostrzeżeń strażnika zrobiła krok w przód, mierząc spojrzeniem sylwetę handlarza. Nie miała bladego pojęcia jakim sposobem towarzysząca mu reszta zbrodniarzy, nie zerwała jeszcze z niego tego śmiesznie kolorowego surduta, oplatającej szyję kryzy.
— Hej, nie jest tu tak źle. Widywałam gorsze kazamaty. I w gorszych siedziałam — odparła Rosario, rozglądając się po pomieszczeniu, próbując nawiązać jakąkolwiek rozmowę. Wskazała ręką na nieduży otwór w ścianie, wpuszczający do celi marne ilości naturalnego światła. — Chociaż zupełnej ciemnicy tu nie macie.
Nieznajomy wydał z siebie pomruk niezadowolenia, poprawił się na drewnianej ławie, łapiąc lewą dłonią za wystający z kapelusza pęk bażancich piór.
Dostrzegając brak jakiegokolwiek zainteresowania ze strony kolorowego jegomościa, Inanna zbliżyła się do Rosario i odchrząknęła donośnie, chcąc zwrócić na siebie uwagę starego znajomego. Nie zdążyła wydać z siebie ani jednego słowa. Handlarz stał przy kratach, chwytając z całej siły za ich zimne, metalowe pręty – tak, że aż knykcie bladły.
— Wy bachory przebrzydłe, usmarkańce przeklęte. Syfu narobiliście, od konsekwencji uciekliście. Teraz ja tu siedzę, w tej śmierdzącej klitce, bo wam się bohaterów zachciało zgrywać. Bestie ratują, szczują bazyliszki na ludzi. I jeszcze śmiecie się tu pokazywać, do mnie słowa kierować? Niech no się tylko do was dobiorę, ze skóry poobdzieram, za nahaj złapię!
Inanna ściągnęła ciemne brewki, a przez jej złote spojrzenie przemknął cień złości. Tupnęła nogą, zaciskając dłonie w pięści.
— Hola, hola! Pan się uspokoi! Się zachciało ze stworów maskotki robić, wystawiać jak na gablotce, to się ma. Jak to w moich stronach mówią, karma, mój drogi, karma. Więc proszę się uspokoić, za kraty tak nie łapać, bo jeszcze palce sobie połamiesz. My tu tylko kilka pytań zadać. Odpowiesz i już nas nie ma.
— Jeszcze myślą, że co ze mnie wyciągną, szczenięta cholerne.
Rosario westchnęła i pokręciła głową, obserwując bojowo nastawioną bardkę, ciętego jak osa mężczyznę. Dopiero po chwili, znudzona ichniejszymi przepychankami, przewróciła spojrzenie w stronę Isidoro.
— A myślałam, że obędzie się bez krzyków.

sobota, 23 lipca 2022

Od Lei cd. Hotaru

Natura nie kuła ścieżek według uznania ludzkiego porządku; labirynty skąpanych w mroku korytarzy w niczym nie przypominały równych, udeptywanych w blasku dnia traktów. Kolejne przejście, umiejscowione w nieoczywistym miejscu dla człowieka, dla przyrody już mogło wcale takie nie być. Zdarzało się, że z wujkiem eksplorowaliśmy podobne miejsca, nigdy jednak nie zgłębialiśmy się zbyt daleko. Im głębiej, tym zwykle robiło się też ciaśniej. I zimniej. Zerknęłam w stronę wejścia do groty, teraz już lepiej zabezpieczonego przed ukąszeniami śniegu i lodu. Wciąż nie było jednak mowy o tym, by całkowicie przegnać zimno, od dawna zadomowione w licznych zakamarkach nierównej powierzchni skał.
Ta wiedza w tym momencie nie uspokajała mnie ani trochę. Jedna grota wystarczyłaby nam w zupełności, ale podejrzewałam, że skoro Edmund zainteresował się strzępkiem, będzie chciał wybrać się głębiej.
— Wisi dość wysoko — dodał chłopak, zerkając na kłąb. — Bardzo możliwe, że należy do niedźwiedzia. Brunatnego. Zapewne znaleźliśmy jego gawrę, więc od teraz mówcie szeptem. W końcu to pora ich snu zimowego.
Wymieniłyśmy z Hotaru krótkie spojrzenia. Grota, w której się znajdowaliśmy, była przestronna, sklepienie znajdowało się wysoko ponad głowami, kolejna odnoga jaskini już na pierwszy rzut oka nie mogła się jednak poszczycić podobnymi rozmiarami, niewystarczającymi dla rosłego zwierza, zwłaszcza jeśli wcześniej zebrał tuszę potrzebną do przetrwania snu zimowego. Musielibyśmy poruszać się w środku gęsiego, tę okolicę mógłby upodobać sobie co najwyżej kilkumiesięczny maluch. Który powinien przyjść na świat dopiero w gawrze.
— Nie jestem pewna — stwierdziłam ostrożnie. Kłębek nie wydawał się mieć tak ciemnej barwy, jak sierść niedźwiedzia, ale nie należało wykluczać takiego prawdopodobieństwa. Mało który ssak żyjący w górach był na tyle duży, by dosięgnąć tej wysokości.
Hotaru wspięła się na palce, zdjęła ostrożnie kłębek.
— Ma jasny kolor — stwierdziła.
— Mogę? — wyciągnęłam dłoń, tancerka zaś ostrożnie przekazała mi strzęp. Mięłam między palcami miękki skrawek, usiłując przypasować go do znanego gatunku.
— Futro jak futro — burknął Edmund, spojrzał ponad moim ramieniem. 
— Tak, tylko... — nabrałam powietrza, które zaraz jednak wypuściłam z płuc, sama jeszcze niepewna, dlaczego tak stwierdziłam — wydaje mi się, że włosie się różni od siebie. Niektóre są szorstkie, inne gładkie. Długość też się nie pokrywa. I kolor.
Chłopak przechylił głowę, zaraz jednak znalazł rozwiązanie:
— Część może pochodzić na przykład ze szczeciny — stwierdził, krótką chwilę później sam pocierał sierść między palcami — a część z innych partii. Skłębiło się, bo… może chciał wejść dalej. I zaczepił najpierw karkiem, potem grzbietem.
— Ale jak by się połączyły? — zmarszczyłam brwi. Nie rozwarstwiały się zbyt łatwo.
— Daruj sobie te złośliwe uwagi — sarknął urażonym tonem. — Niedźwiedzie są zwinne, więc nie powinnaś od razu wykluczać tego, że mógł się nie przecisnąć. Trzeba myśleć kreatywnie. Wszystkie rzeczy, jeśli tylko nie pasują do naszej tezy, bardzo łatwo pomijamy lub naginamy. To bardzo nieprzystająca badaczom postawa… — zaczerpnął wreszcie oddech, przysunął strzęp bliżej światła bijącego z ogniska — Niemniej, kolor się nie zgadza. Na tym powinno się przede wszystkim skupić. Barwa sierści już jasno wskazuje, że to inny gatunek, więc biorąc to wszystko pod uwagę — uśmiechnął się triumfalnie — kto wie, może znaleźliśmy to stworzenie?
Uniosłam brwi, nie do końca pewna, jak zareagować na ten optymistyczny wniosek.
— Jak sam przed chwilą stwierdziłeś, panie — zaczęła Hotaru — nie powinniśmy wysnuwać zbyt pochopnych wniosków. Futro może tu już być od dawna.
Edmund jednak zdawał się już nas nie słyszeć:
— Tak, tak. Jedna sprawa — uniósł palec — które z was zostanie, by bronić dobytku?
Najwyraźniej według szlachcica było już przesądzone, że pójdziemy dalej. I to zaraz. Nie byłam wciąż do końca pewna, czy przed chwilą udzielił mi reprymendy, czy po prostu mówił, zanim pomyślał, dłużej niż zwykle szukałam odpowiednich słów. Zerknęłam na pozostałych, ciekawa, jak zareagują; Hotaru pozostała spokojna, zapewne świadoma od początku tego, jak może rozwinąć się sytuacja, zważając na nieposkromioną ciekawość szlachcica. Antares wpatrywał się w wejście, jakby już zastanawiał się, co może nas tam spotkać. Wciąż miał na ramieniu grudkę śniegu. Odruchowo strzepnęłam ją delikatnym ruchem ręki. Była jednak chłodna, lepiej jej tu nie zostawiać, w ten sposób łapie się przeziębienie.
— Śnieg — wydukałam tylko, nagle bardzo zainteresowana własnymi butami.
— Nie zauważyłem go — mruknął Antares, również popatrzył gdzie indziej. — Dziękuję.
— Myślę, że możemy iść wszyscy — stwierdziła tancerka. — Jaskinia raczej nie jest zbyt rozległa, niedługo wrócimy.
— Wejście nie jest zbyt dobrze widoczne — dodał rycerz. — Zwłaszcza przy tej pogodzie.
— Mam w torbie cenne rzeczy — nie ustępował Edmund.
— Może zabierzesz część ze sobą?
— Po co? — zmarszczył brwi. — Jeszcze się zniszczą.
Hotaru przechyliła lekko głowę w zamyśleniu, wskazała w końcu na jedną z wystających krawędzi skały.
— Możesz tu zawiesić torbę z rzeczami. Nawet gdyby coś tu weszło, będzie to pewnie zwierzę, które zainteresuje się tym, co leży na ziemi.
Szlachcic burknął coś pod nosem, ale zwyciężyła w końcu niecierpliwość, która wzywała go, by zbadać tajemniczce przejście.
— Niech będzie — stwierdził łaskawie.

piątek, 22 lipca 2022

Od Nalanisa

Elegantce nie spieszyło się nigdzie, kołysała się w powolnym stępie, leniwie stawiała po sobie kopyta. Nie kierowałem nią, nie założyłem jej tego dnia ogłowia, szła, gdzie jej się podobało, co ja będę kobyle swoją wolę narzucał. Pozwalałem jej skubać trawę, wąchać krzaczki, drapać się, potrząsać grzywą, przystawać i zastanawiać się przed kolejnym ślamazarnym krokiem. Naprzód prawie się nie posuwaliśmy, spacerujący Saki w pewnej chwili nas wyprzedził, ale zwiedzaliśmy za to drogę dokładnie, od strony prawej do lewej, od jednego drzewka do drugiego. Spokojna jazda mi odpowiadała, a cel podróży obchodził mnie średnio, okolica i tak była nieciekawa, wszystkie możliwe trasy konnej wycieczki były mi równie obmierzłe, uznałem więc wspaniałomyślnie, że możemy iść tam, gdzie widzi się kobyle, niech ma coś od życia.
Elegantka to dobry wierzchowiec, polecam wszystkim. Jest co prawda trochę stara, ale za to mądra i stateczna, zdecydowanie niepłochliwa, nie biega też szybko, także ryzyko nieoczekiwanego upadku jest niskie. Moja śliczna klacz, muszę przyznać z wielkim żalem, posiadała jednak poważną wadę. Była koszmarnie niewygodna, zwłaszcza gdy jechało się bez siodła. I siedziało tyłem. Długo nie mogłem odpowiednio ułożyć się na jej kościstym grzbiecie, skończyło się więc na pozycji raczej niestandardowej. Mówcie, co chcecie, ale widziałem w niej pewne zalety. Z zadu Elegantki zrobiłem sobie na przykład podstawkę pod notes. Mazałem w nim od niechcenia, trochę bez przekonania, jakoś nie byłem tego dnia w twórczym nastroju. Kończyłem pozaczynane przy różnych okazach szkice, przyznam, że niektóre uważałem za wyjątkowo udane.
Stworzyłem na przykład wąsatą podobiznę Delaneya (do złudzenia przypominał teaweńskiego pucybuta), Nikitę z drugim okiem (chciałem sprawdzić, czy to jego brak sprawia, że z aparycji taki z niego jebus-rabuś-zabijaka. Otóż nie, to twarz), Ignatiusa w krynolinie (każdy by się nabrał), Echa, który uśmiecha się szeroko (dobrze, że nigdy tego nie robi, wygląda jak psychopata). Rano naszkicowałem jeszcze w przelocie O'Harrowa z zakolami na pół głowy, facet włosy miał zdecydowanie za gęste, nie podobało mi się to kompletnie, a na moją uprzejmą sugestię, żeby je skrócił, tylko popatrzył na mnie jakoś krzywo. Oczywiście, wspaniałomyślnie dałem mu drugą szansę, miał okazję się zrehabilitować. Przez parę dni, siedząc na stołówce, spoglądałem na jego fryzurę potępieńczo, ale typ i tak nie raczył nic z nią zrobić, także, jak widać, doigrał się, nie pozostawił mi wyboru, będę musiał obkleić Gildię jego wyłysiałą podobizną, może skłoni go to do myślenia. 
Znudzony przeglądaniem rysunków, wielce zabawnych, zręcznych i trafnych, naturalnie, wsunąłem notes do spodni. Ziewnąłem, przeciągnąłem się solidnie, rozłożyłem na koniu, wyczerpany trudnym i jakże poważnym zajęciem, jakim jest tworzenie na poziomie odpowiednio wysokim. Nie mogłem zająć na Elegantce dostatecznie wygodnej pozycji, wierciłem się co jakiś czas. Ostatecznie, z braku innych, bardziej komfortowych wariantów, skończyłem z głową na zadzie kobyły i wszystkimi kończynami zwisającymi swobodnie po jej bokach. Wyglądałem jak zabity, ale trudno, artysta po solidnym wysiłku twórczym musi wypocząć.
Jechałem czas jakiś z zamkniętymi oczami, nie wiedząc, dokąd Elegantka nas prowadzi. Gdy rozchyliłem powieki, zobaczyłem kawał łąki, parę drzew, w tym jedno stare, wielkie i wyjątkowo ohydne. Mówię wam, widok nieciekawy, kora pokryta guzami, konary skręcone, pień jakiś taki pochyły. Pod drzewskiem siedział, na domiar złego, ten dziwny, cichy chłopak. Sokolnik, czy jak mu tam. Widywałem go czasem w Gildii, ale nie potrafiłem wiele o nim powiedzieć, typ trzymał się trochę z boku, duszą towarzystwa bym go nie nazwał. Gdyby nie papuga na ramieniu i ta śmieszna czerwona narzutka, której chyba nigdy nie zdejmował, nie zwróciłbym kompletnie na niego uwagi. Facet miał poza tym szamańską pręgę na brodzie i podejrzane wzorki na rękach, cholera wie, co to wszystko oznaczało, ale, jak na moje oko, nic dobrego. 
Widać, że chłopak dał dyla z jakiegoś plemienia leśnych wariatów, uznałem, patrząc w stronę drzewska i prostując się na koniu. Bo stąd ten cały Sokolnik na pewno nie jest, co do tego nie ma wątpliwości. Aparycja podejrzana, akcent cudzoziemski ewidentnie, maniery osobliwe, a po tym, jak radził sobie w gildyjnej społeczności, powiedziałbym, że to jego pierwszy kontakt z cywilizacją. Nawet teraz siedział jakoś tak nietypowo, pił coś, trzymając kubek oburącz, a czym się tam raczył, to chyba można się domyślić. Poza tym obstawiałem, że to zagorzały komiliton elfiej dzikuski, pewnie razem śpią w lesie, popijają ziółka, a potem utrzymują, że zwierzęta do nich gadają. Także, widzicie sami, prymityw. Pewnie nawet czytać nie potrafi, ale, dobrze-dobrze, nie rzucam kamieniami, w Gildii to norma przecież.
Przekartkowałem notes, bo przypomniałem sobie, że niedawno coś inspirowanego Sokolnikiem popełniłem. Przyznaję, przyjemność sprawiało mi tworzenie złośliwych podobizn gildyjczyków, szamana z białym ptaszyskiem nie pominąłem, a jakże. Rysunek wyszedł tak sobie, bym powiedział, miałem lepsze, chociażby tego rzępołę ze szczotą pod nosem albo łucznika pomyleńca. Na Sokolnika nie udało mi się nic ciekawego wymyślić, nie znałem go zbytnio, na razie niczym mi nie podpadł. Podobizna wyglądała tak, że dorobiłem do jego głowy tułów kakadu, tej, którą nosił na ramieniu. Powstała chimera niezbyt kształtna, zwłaszcza że szyja Sokolnika jakoś tak bardzo mi się na rysunku wydłużyła, a stopy papugi wyszły szponiaste, duże i trochę gadzie. Wyglądało to jak wyjątkowo szpetna harpia, wiecie, potwór ze starych podań, trochę człowiek, trochę ptaszysko, straszna paskuda, można by tym dzieci straszyć. Nie pomagał również fakt, że Sokolnik na rysunku miał dziwny wyraz twarzy, oczy wyszły wyłupiaste i nie za mądre, a korpus, cóż, na pierwszy rzut oka przypominał kurczaka. Nie no, ta piękność nie może ze mną zostać, stwierdziłem, uśmiechając się do potworka z notatnika. Chłopakowi trzeba to zaraz pokazać. 
Obróciłem się na grzbiecie konia, usiadłem jak należy, odebrałem od Elegantki kapelusz (szła, mając go na uszach), poprawiłem strusie pióro. Przybrałem pozę bardzo dumną, bardzo dostojną, bardzo artystyczną. Podjechałem do starego drzewska jak pan i zdobywca, uosobienie cywilizacji, dobra i oświaty, żeby podzielić się kulturą wysoką z tym biednym, dzikim chłopcem. 
— Siemasz, Sokolnik — zagaiłem, zdejmując kapelusz. Nie dlatego, że mu się skłoniłem, chciałem się powachlować. — Ciepło, co? Jak tam dzionek leci? Dobrze? U mnie też dobrze, na przejażdżkę się wybrałem, szukam natchnienia, tego typu malarskie sprawy. Ładną buzię masz, tak w ogóle, ktoś ci mówił? Pozwoliłem sobie ją narysować, mam nadzieję, że do gustu ci przypadnie.
Wydarłem kartkę z notatnika, podałem mu ją z wysokości końskiego grzbietu.
— Sztuka współczesna — podpowiedziałem po chwili, żeby chłopak nie przejmował się, jeżeli nie uda mu się od razu pojąć mojego artystycznego geniuszu. Zawsze mogło tak być, kto wie, czy nie będę musiał zaraz wyłożyć mu, czym w ogóle jest sztuka współczesna, tak jak jeszcze nie tak dawno musiałem tłumaczyć biednemu Echu, co znaczy pozować

Sokolnik? ♥

Od Kukume cd. Mattii

Nagła wizyta wytrąciła Kukume z równowagi.
Tutaj, w pokoju, mogła przyjrzeć się bliżej kobiecie. Być bliżej nie tylko przez to, że byli w pokoju, znacznie mniejszym od arystokratycznych salonów, ale też w przestrzeni nieskrępowanej wymuszonym dystansem, z dala od ciekawskich oczu. Bliżej tu jej było do Clarice niż do panienki. Włosy spływały miękkimi, lśniącymi falami po ramionach, były jednak zmierzwione, a końcówki – postrzępione, nosiły ślady zbyt częstego przeczesywania i targania. Biała jak mleko skóra szlachcianki była nienaturalnie blada: tylko policzki rozgrzewała żywa czerwień, świadectwo wzburzenia i zbyt wielkiego wysiłku; Kukume przypuszczała, że pokonała drogę w wielkim pośpiechu, zapewne bez wiedzy ojca. Nie miała teraz na sobie zieleni ani szyfonów, w których gildyjczycy ujrzeli ją wcześniej na balu. Codzienna, błękitna suknia uwydatniała szczupłość ramion, które teraz drżały tłumionym szlochem. Duże, ładne oczy były podkrążone zbyt głęboko, by można to było uznać za owoc jednej nieprzespanej nocy. Cienie kładły się czernią zmęczenia i smutku, dłonie nie mogły znaleźć sobie miejsca. Kukume powstrzymała odruch, by nakryć je własnymi, bała się, że spłoszyłaby tym szlachciankę.
Żałowała, że nie zdecydowali się porozmawiać z nią wcześniej. Że nie wyciągnęła ręki, gdy byli jeszcze w posiadłości Merriweatherów. Miała ochotę wręczyć jej kubek zielonej herbaty i ukołysać do snu, jak Maję wiele lat temu, ale siedziała wciąż na miejscu, zasłuchana.
— Clarice, zrobimy, co w naszej mocy, jeśli możemy ci pomóc — Mattia nalał wciąż roztrzęsionej kobiecie nieco już wystygłej herbaty. — Możesz nam opowiedzieć, co się stało?
Clarice westchnęła głęboko, mechanicznie ujęła uszko filiżanki.
— Nie zorientowałam się — pochyliła się w przód, skuliła, jakby chciała się przed czymś ukryć. — A potem było już zbyt późno.
Nietknięta herbata zakołysała się, niebezpiecznie blisko krawędzi naczynia. Mattia, widząc stan dziewczyny, napełnił je wcześniej tylko do połowy, dłonie Clarice drżały jednak coraz mocniej, grożąc rozlaniem nawet takiej ilości.
— Może odłożę to na moment? — Kukume zainterweniowała, skoro zaś nie usłyszała protestu, możliwie delikatnie odebrała przedmiot.
— Mówił, że pomogą.
— Kto mówił? — Mattia zaplótł dłonie na kolanach, wziął głęboki wdech. Lepiej sprawdzały się precyzyjne pytania, stopniowo tworzące obraz sytuacji. — Pan Trinket?
Clarice tylko skinęła głową, zaraz jednak opuściła ją w dół, ciałem wzdrygnął dreszcz. Otworzyła usta, zaraz jednak zacisnęła je z powrotem. Dopiero po kilku sekundach opanowała się na tyle, by zaufać swojemu głosowi?
— Ojciec jest przekonany, że amulety pojawiły się w domu dopiero po kradzieżach — zaczęła. Kukume przymknęła na chwilę oczy, kiedy wiedziała już, jaka będzie kolejna część zdania — ale jeden był tam już wcześniej.
Blada, obleczona siatką jasnobłękitnych żyłek dłoń sięgnęła ku szyi. Kukume pamiętała, że podczas przyjęcia u Rochestera nosiła na niej topornie wykonany amulet zamiast pereł, które należały do bogactwa rodziny jej narzeczonego.
Słowa płynęły teraz wartko, jakby były rzeką, która wezbrała i zerwała tamę:
— Kupiłam jeden — ciągnęła — dla siebie i Brunona.
Kukume przechyliła lekko głowę, ale nie chciała przerywać; zerknęła zamiast tego na Mattię, ten zaś ułożył bezgłośnie wargi w słowo "narzeczony".
— …chciałam, żebyśmy byli szczęśliwi. Ostatnio dużo wyjeżdżał, na wybrzeżu pojawiły się problemy z dostawcami. Czułam, że się oddalamy, ale nie umiałam nic na to poradzić.
— Dlatego zdecydowałaś się kupić amulet? — spytała Kukume.
Jej głos zabrzmiał bardziej sucho niż chciała. Clarice jeszcze bardziej zgarbiła ramiona, podróżniczka poczuła zaś, że wypowiedziała te słowa zbyt pochopnie. Czuła jednak pulsujące zdenerwowanie w skroniach, od dawna była napięta jak struna. Zakochanie było niełatwym stanem, a panienka Merriweather nie przypominała osoby, której z łatwością przychodzi mówienie o swoich lękach i obawach. Być może amulety miały w jakiś sposób zabiec temu, czego się obawiała, a skoro nie była w stanie wyartykułować swoich uczuć, postanowiła zawierzyć ich ochronę drewnianej figurce.
Kukume musnęła odruchowo jeden z kolczyków wiszących u jej ucha, pomyślała o osobie, która ją nimi obdarowała i o tym, ile dla niej znaczyły. Nie powinna była oceniać Clarice i jej zachowania; nieśmiało do niej podeszła, ostrożnie pogładziła po wierzchu dłoni, jakby obawiała się, że dziewczyna zaraz się cofnie, ona jednak tylko uśmiechnęła się blado.
— Czy Brono wie o amulecie? — dopytała miękko.
— Nie! — pokręciła gwałtownie głową. — Nie mówcie mu, proszę.
Kukume wymieniła zaniepokojone spojrzenia z Mattią.
— Nie musisz się obawiać — astrolog uśmiechnął się pokrzepiająco. — Jeśli sobie tego nie życzysz, nie zrobimy tego. Niemniej, jeśli…
Jego wypowiedź przerwało krótkie pukanie do drzwi. W progu ukazał się jeden z pracowników karczmy; skłonił krótko głowę.
— Pan Trinket przyszedł — zawiesił wzrok na Mattii.