wtorek, 5 lipca 2022

Od Diny

Mandarynka turlała się to w jedną, to w drugą stronę, wprawiana w ruch przez dwie brudne ręce.
— Nie baw się jedzeniem, ile ty masz lat? Boże, jakie czarne ręce. Wyjdź w ogóle z mojej kuchni! Kto to widział, takie łapska zaraz przy mojej pieczeni…
Mandarynka zniknęła w jednej z wielu kieszeni płaszcza.
— Jak nie masz zamiaru myć rąk, to mi chociaż powiedz, o co chodzi. — Zaraz potem kobieta westchnęła cierpiętniczo i otarła pot z czoła szmatką. — Boziu, tu tak gorąco, a ty w płaszczu. Naprawdę, rozbierz się, umyj i usiądź na spokojnie.
— Mama, jak ja na to czasu nie mam. Muszę się na ciebie napatrzeć. Tęskno mi było. Chyba nawet nie wiesz, jaki jest ziąb na zewnątrz. Jeszcze się dobrze nie ogrzałam.
Dina w odpowiedzi została trzepnięta tą samą ścierką, którą starsza Zibrael wycierała czoło chwilę wcześniej, ale zdołała zauważyć uśmiech na ustach mamy.
— To skoro już musisz tu być, mogłabyś mi trochę pomóc, co?
Dina jak na zawołanie zrzuciła swój płaszcz, gdy po domu rozległo się ciężkie tupanie. Cedric? Nie, zacząłby się ze wszystkimi głośno witać. Malcolm zatrzymałby się i ukłonił przy podobiźnie trzech bogów, a przybysz po prostu chodził dookoła, jakby czegoś szukał. Zanim wpadła na jakiś inny pomysł, drzwi zostały otworzone z takim rozmachem, że o mało co nie uderzyły w kredens.
— Hej, my się chyba nie znamy! — Dina wyciągnęła rękę do barczystego faceta, jeszcze zanim zauważyła, że z oczu wręcz mu trzaskało ogniem piekielnym. A już na pewno złością.
Pomimo tego, że siedziała na stole, musiała zadrzeć głowę do góry, aby objąć wzrokiem jego twarz. Mówiła ona tyle, że nie przyszedł się tu zaznajamiać. Otworzył usta, aby coś powiedzieć (tak swoją drogą, to wtedy jeszcze silniej było od niego czuć alkohol), ale gdy zauważył starszą kobiecinę, spoglądającą to na nich, to na gotujący się wywar, po prostu skinął głową Dinie w stronę wyjścia. Dina cofnęła rękę i chrząknęła niezręcznie.
— Zaraz wrócę — rzuciła mamie, ale jakoś bez przekonania, jakby już wyczuwała, że zmierza to w złą stronę.
Inni domownicy czy chwilowi goście, bo w ich domu takowych nie brakowało, posyłali jej nieco zmartwione, a nieco przepraszające spojrzenia. Pewnie za to, że nie zatrzymali gościa tak rosłego, że może mógłby zgnieść ich w pięści – przynajmniej gdyby był trzeźwy. Nie był zbyt rozmowny, to może preferował inne metody komunikacji. Na przykład przyłożenie pięścią w twarz, tak jak to zrobił, gdy tylko znaleźli się poza domem. Nie wziął Diny zupełnie z zaskoczenia, ale nie można było powiedzeć, że była na to przygotowana, więc poleciała na piach, czując w ustach metaliczny posmak krwi.
— Twoje pierwsze spotkania zawsze tak wyglądają? — zapytała, powoli podnosząc się z ziemi, ale nie spuszczając oka z… nowego znajomego. Bo było w nim istotnie coś znajomego, coś, czego jeszcze nie rozpoznała. — No cóż, nie wiem jesz-- Ał. Jeszcze, o co chodzi, ale podejrzewam, że można byłoby to rozwiązać pokojowo.
— Ty? Ty chcesz coś rozwiązywać pokojowo? Tu już nie ma nic do rozwiązywania — odpowiedział, niezbyt wyraźnie, ale bardzo zdecydowanie. — Po co ci to było? Mało ci ludzi?
Och. Chyba jakiś problem osobisty. Tak osobisty, że przyszedł tu po pijaku. A kto upija się praktycznie w biały dzień? Szczęśliwi czasu nie liczą, ale on nie wyglądał na szczególnie szczęśliwego.
— Może trochę więcej szczegółów?
Ten nic nie odrzekł, tylko znowu się zamachnął, ale tym razem Dina widziała każdy jego ruch. I każdy był taki, jaki można by się było spodziewać, że będzie, skoro ktoś sprzedał mu kilka kufli piwa za dużo.
— No nie, tak nie będziemy rozmawiać. Poza tym nie na ganku, szanujmy się człowieku, jak ktoś tu zobaczy krew, to jeszcze pomyśli, że ubijałam gęsi na wejściu, tak, żeby każdy widział. Wszyscy wiemy, że jestem walnięta, ale nie ma co dostarczać sąsiadom dowodów. Tędy — elegancko wskazała na furtkę, a o dziwo olbrzym usłuchał i faktycznie przez nią wyszedł. Ha, jaki kulturalny! Dina poszła zaraz za nim, trzymając bezpieczny dystans. — Zamieniam się w słuch. Mamy tu trochę świadków, ale skoro przychodzisz sobie tutaj tak po prostu w środku dnia i szukasz mnie po całym moim domu, to chyba ci to nie przeszkadza.
— Ty go w to wciągnęłaś. Prawda? To przez ciebie nas zostawił, tak się zmienił. Był… był takim miłym chłopcem. — Facet wyglądał i brzmiał, jakby miał się zaraz rozpłakać, gdy jeszcze przed chwilą bliżej mu było do wybuchu złości i przyprawienie Diny o kilka siniaków. — Nie rozumiem, co on takiego w t-tobie zobaczył.
Problem bardzo osobisty. Ktoś z jego bliskich musiał pojawić się w otoczeniu Diny. I według miłego pana źle to na niego wpłynęło. Dina przygarniała do siebie mnóstwo ludzi, zawsze na ich własne życzenie, a już na pewno za ich zgodą, więc w czym mógł być problem?
— Beniamin… Gdzie jest Beniamin? Dlaczego go tu nie ma? Tirie to jego dom. Dlaczego go tutaj nie ma? — odezwał się znów po chwili przerwy, podczas której pewnie zbierał myśli i słowa, które uciekały mu z głowy dzięki alkoholowi, a Dina zastanawiała się, o co tutaj chodzi. Imię ‘Beniamin’ sporo jej wyjaśniło.
— Beniamin… No tak. Beniamin. — Z trudem przełknęła ślinę.

Beniamin był istotnie bardzo miłym chłopcem. Bardzo podobnym do swojego brata, o którym tyle opowiadał, że może góry przenosić, że zawsze może na nim polegać, że piecze bardzo dobry chleb, że robi swój własny zakwas. Stąd barczysty kolega wydawał się znajomy. Beniamin też miał ogniki w oczach, ale takie bardziej radosne. Miał, bo Beniamin nie żył od ośmiu dni. Dina wiedziałaby, że to jego brat przyszedł ją ‘odwiedzić’, gdyby udała się na pogrzeb, ale nie było jej tam. Po części przez obowiązki, po części przez to, że nadal w to nie wierzyła, a gdyby zobaczyła pochówek na własne oczy, to boleśnie zderzyłaby się z rzeczywistością.
Beniamina spotkała kilka miesięcy wcześniej, może minął nawet rok? Bez przerwy ją zaczepiał, pomagał nieść cięższe pakunki, zawsze kłaniał się starszej Zibrael. Lubił słuchać o wyprawach Diny i pod wieloma względami przypominał jej młodszą wersję. Też miał jasną cerę, jasne włosy, no, może o nieco bardziej złocistym odcieniu. Zaczęło się od niewielkich przysług, potem dołączał do niektórych akcji, aż w końcu wdrożył się w biznes. Był sprytny i zwinny; nieco wątły, ale radził sobie. Trzy tygodnie temu był razem z Diną i kilkunastoma innymi przemytnikami (nie tylko tymi pracującymi z lub pod Zibrael) w lasach nieopodal Vallmory. Noce były chłodne i nieprzyjemne, nikogo nie dziwiło, że co rusz ktoś kasłał, ktoś kichał. Zwłaszcza gdy był to tak wątły chłopaczyna, jak Beniamin. Któregoś razu śmiali się z jego młodzieńczych wypieków na nieosmaganej wiatrem twarzy, aż ktoś zmierzwił jego włosy i dotknął rozpalonego czoła. Chłopak z całą pewnością gorączkował. Choroba nie ustępowała i trzeba było szukać pomocy u medyka, prowizoryczne metody niezbyt wiele mu pomogły, a jego stan się pogarszał. Jednak transakcja, która miała zajść w lasach, wymagała obecności Diny i kilku innych “wyżej ustawionych w tym łańcuchu pokarmowym”. Dlatego w stronę najbliższej wioski oddaliło się z Beniaminem, opierającym się na ich ramionach, dwóch mężczyzn plus jedna łączniczka. Dalszego biegu tej historii nietrudno się domyślić – chłopiec przegrał walkę z chorobą. Z pewnością nie brakowało mu woli życia, prędzej bozia pożałowała silnego organizmu tej dobrej duszyczce. Odszedł zbyt prędko, zbyt gwałtownie, niesprawiedliwie. Dlatego jego brat pił cały dzień i zataczał się, gdy słońce jeszcze nawet nie musnęło horyzontu, dlatego szukał Diny, szukał winnego.
— Chyba sobie przypominasz. — Te trzy słowa bolały, one tak bardzo bolały. Jak mogłaby zapomnieć? Traktowała chłopaka jak młodszego brata. — Jestem trochę… — Beknięcie. — Zaskoczony. Myślałem, że zupełnie o nim zapomniałaś, skoro nie raczyłaś pojawić się na pogrzebie. Aha. Czyli jesteś po prostu ignorantką. Ignorantką w sumie byłabyś też w tym pierwszym przypadku… Tak czy inaczej, należy ci się lanie. Bo to twoja wina. Twoja wina! I żebyś tego nigdy nie zapomniała.
Znów ogarnęła go złość (o ile w ogóle z niego wyszła). W jego oczach znów pojawiły się ogniki. Tym razem Dina nie do końca unikała ciosów. I tak nie były dobrze wymierzone ani zadane z odpowiednią siłą. Przypominały bardziej pchnięcia, a z czasem, gdy straciły na sile, raczej ruch łapką, który wykonują koty, gdy chcą zwrócić na siebie uwagę. Oni na siebie nie zwracali, bo obrzeża miasta i okolica domu Zibraelów to siedlisko wszystkich dziwnych zdarzeń. A jeśli miało to w jakiś sposób sprawić mu ulgę, to Dina była w stanie to znieść. Tylko że wiedziała, że to ani trochę nie załagodzi cierpienia rodziny Beniamina. Mimo to nie zdołała się ruszyć. Mężczyzna chwycił ją za kołnierz i zaczął głośno, głośno łkać. Pochylony, oparł swoją głowę o głowę Zibrael. Jego oddech stopniowo zwalniał, uspokajał się. Aż jego ciało zupełnie zwiotczało. Był ledwo przytomny, właściwie jedną nogą w krainie snów. Dina, mając na sobie taki ciężar, zatoczyła się do tyłu i wyciągnęła ręce, aby podeprzeć się, gdy upadnie.

Może ktoś podeprze Dinę i kolegę, może jakoś zainterweniuje, chłopa chyba będzie trzeba gdzieś przenieść, tak tylko mówię... Chyba będzie niezobowiązująco, chociaż sprawa Beniamina nie jest wcale taka prosta :--) Nie ma tu co prawda do rozwiązania zagadki morderstwa, ale jest kilka innych kwestii, nad którymi trzeba się pochylić KTOSIU

1 komentarz:

  1. Cześć, Dino! Co prawda długoterminowy wątek mi średnio pyknie, bo długo na Gildii nie posiedzę, ale jeżeli nikt tego opka do ktosia nie zbierze do sierpnia, a gdybyś ty miała ochotę ze mną popisać, to chętnie jakiś szybki wątek popiszę. :D

    OdpowiedzUsuń