niedziela, 10 lipca 2022

Od Nalanisa

Karczma wyglądała gorzej niż wszystko, co do tej pory w okolicach Tirie zobaczyłem. Nie wiedziałem, że tak się da. No ale, jak widać, ta śmieszna mała wiocha uznała sobie, że będzie mnie na każdym kroku tak zaskakiwać. Jeszcze nie przeszedłem solidnej rekonwalescencji po tym, co ujrzałem w gildyjnym ogrodzie, a tu, proszę, kolejna ohyda na mojej drodze. Wyjadę stąd chory na duszy, pogrążony w marazmie i pozbawiony weny, to bardziej niż pewne. 
Izba, do której wszedłem, prezentowała się żałośnie. Ściany nieudolnie pobielone, stoły stare i opatrzone rysunkami, raczej mało umiejętnymi i umiarkowanie nieprzyzwoitymi (poprawiłbym, żeby były bardziej nieprzyzwoite, takie, jakie być powinny, ale nikt mi za to przecież nie zapłaci). Zasłony, obwisłe do klepek, kiwały się na wietrze smętnie, widać, że i one, będąc tu, straciły chęci do życia. Wiechcie w doniczkach wydawały się w połowie obumarłe, kolejne bogom ducha winne ofiary dekoratora tego przybytku cudownego. Wspominałem, że podłoga się kleiła? Stąpając po niej, chodziłem na palcach, szkoda mi było moich butów z cielęcej skóry. Nawiasem mówiąc, te buty dzisiaj jeszcze nie dotknęły ziemi, wczoraj kazałem Theo o umówionej godzinie podprowadzić sobie Elegantkę pod same drzwi budynku, w którym mieściła się moja kwatera. 
Żałowałem trochę, że ruszyłem się tego dnia z Gildii. Nie wiem, co mnie napadło. Uznałem, że objadę okolicę, pozwiedzam, popatrzę, co tu mają ciekawego. Liczyłem na jakieś wrażenia, a tu, proszę, nic się nie dzieje, pustka totalna, wypizdowo jak się patrzy. Pola, łąki, lasy i stara karczma. A w karczmie dupa. W kącie izby żłopią piwo wieśniacy (nie wiem, czy nimi byli, tak wyglądali po prostu), jakaś dziewka z mężem i bachorem raczy się kluskami. Służba rusza się wolno i obsługuje gości z taką pretensją, jakby miała o lokalu i ludziach w nim siedzących zdanie zbliżone do mojego. Karczmarz, ogółem, nie lepszy. Stary chłop, zarośnięty i prymitywny z twarzy, na pewno oszust. Rozmawiał przy barze z jakimś opryszkiem, pewnie kręcili szemrane interesy. Pod drzwiami rzępolił na prowizorycznym instrumencie młody jegomość, z oblicza pastuch i głupek, ale, dobrze-dobrze, jego zostawię w spokoju, jak na tutejsze standardy, rzępolił nieźle. Delaney mógłby brać u niego lekcje na przykład.
Nie wiem, po co tu wszedłem. Pieniędzy i tak nie miałem, w Gildii siedziałem krótko, na żadnej misji jeszcze nie byłem, niczego nie zarobiłem, a co przywiozłem ze sobą do Tirie, wydałem dawno. W Gildii obiad podano już na pewno, żeby zdążyć na kolację, musiałbym wyruszyć teraz w drogę powrotną. A mi się nie chciało zbytnio. Byłem głodny, zjadłbym coś na miejscu. A że nie śmierdziałem groszem, oznaczało to, że muszę sobie poradzić jakoś inaczej.
Chłopki-roztropki ze wsi odpadali, nie zamierzałem się do nich mizdrzyć, aż tak zdesperowany nie byłem. Od rodzinki ze smarkaczem również planowałem trzymać się z dala, lubię swoją twarz, byłoby mi przykro, gdyby mężuś mi ją przefasonował, chcąc zaimponować żonce, gdy będę pięknie prosił o drobne wsparcie finansowe. Jeśli chodzi o karczmarza, z góry wiedziałem, że nie wezmę go na ładne oczy, właściciele przydrożnych lokali nie łapią się na takie sztuczki, w wykonaniu głodnych przejezdnych widzieli ich zbyt wiele. Do opryszka też mi się nie spieszyło. Szrama na pół twarzy, bary jak stodoły, broń u pasa, wypisz wymaluj kryminalista, widać, że lubi dać po mordzie albo czasem w nią dostać. Paskudny uśmiech miał poza tym. Patrzę na niego, widzę i co? I myślę, że mu nie ufam.
Także na razie siedziałem sobie grzecznie, jakoś nie spieszyło mi się, żeby zagadywać. Pachniałem, wyglądałem i zapewniałem swoją osobą całej tej godnej pożałowania zgrai wrażenia estetyczne. Wiadomo, karczma nie wyglądała nigdy lepiej niż teraz, gdy ja w niej przebywałem. Pomachałem trochę nogą, westchnąłem ciężko i głęboko, jak to artyści mają w zwyczaju. Obejrzałem pierścionek na wskazującym palcu. Ładny bardzo ten akwamaryn, myślałem sobie. A potem przyszła do mnie jedna z posługujących dziewek i powiedziała, że albo zamawiam, albo mam wypierdalać.
No to
nie jest dobrze.
Wracać z pustym żołądkiem mi się nie chciało, do Gildii nie tak znowu blisko, zwłaszcza gdy za wierzchowca ma się Elegantkę (kocham Elegantkę, to nie jej wina, że nie jest zbyt rącza). Zanuciłem pod nosem wyliczankę, kolejno wskazując palcem każdą z zebranych w karczmie osób. Wypadło na żonkę, ale że mężuś akurat gapił się na mnie jakoś krzywo, strategicznie przeciągnąłem ostatnią sylabę, skończyło się na opryszku.  
Nie wygląda tak źle, myślałem, próbując się do faceta przekonać. Ramiona może ma wyrobione od tego, że w wolnych chwilach kopie studnię dla wieśniaków. A więc filantrop. Chce, by biedne dzieciaczki miały czystą wodę. A ta paskudna szrama na twarzy stąd się wzięła, że bronił kiedyś honoru pewnej pięknej młodej damy. Do tego dżentelmen. A ten nóż... zapalony grzybiarz. Pasjonata leśnych wędrówek. Słowem: na pewno bardzo dobry człowiek. 
Uznałem, że raz-dwa strzelę mu portrecik, z pustymi rękami przecież nie podejdę. Pohandlujemy sobie, zrobimy wymianę. On zafunduje mi danie dnia, ja sprezentuję mu śliczny obrazek. Jakoś nie chciałem naciągać go na płacenie za mnie, nie mogąc niczym się zrewanżować. Bo jeszcze mogło się okazać, że typ to wcale nie filantrop, dżentelmen, pasjonata. I co ja bym wtedy zrobił. Buty mam ładne, ale nie biega się w nich szybko.
Będzie dobrze, mówiłem sobie, wyciągając węgiel i notes. Ten jego płaszcz tak źle nie wygląda, przynajmniej z daleka, buty też w miarę, nawet jeżeli kradzione. Może esteta? Zbir, ale romantyk, wrażliwa dusza? Jakoś pozna się na sztuce, błagam, na moim talencie ślepy by się poznał. A jak się nie pozna, sprzedam mu takie dictum, że zaraz się pozna. 
Zrobiłem szkic, wyszedł, oczywiście, wybitnie, aż szczerze żal mi było, że będę musiał oddać go za miskę zupy. No ale w sumie z głodu robiło się gorsze rzeczy, niech więc już będzie. Opryszka przedstawiłem z korzystniejszego profilu, tego bez blizny, drugiego zresztą ze swojego miejsca dobrze nie widziałem, facet siedział do mnie bokiem. Jakbym go nie zobaczył na żywo, na podstawie swojego rysunku pomyślałbym, że przystojny. Jak widać, ołówek mistrza czyni cuda.
Skupiony na detalach, kończyłem pracę. Dorysowywałem właśnie guziki na płaszczu, gdy opryszek odwrócił głowę, spojrzał na mnie przez ramię. A potem, sukinsyn, jak gdyby nigdy nic wrócił do rozmowy z karczmarzem. Tak po prostu. Nie uśmiechnął się, zerknął sobie na mnie w przelocie, tak ot, jakbym był kimkolwiek, zwyczajnie przeszedł po tym do porządku dziennego. Żadnej reakcji, nic, ani dzień dobry, ani spierdalaj, czyste chamstwo. Zachowywał się, jakby to, że rysują go najwybitniejsi artyści z okolicy, było dla niego chlebem powszednim. Nie zapominajmy zresztą, że oprócz bycia artystą Nalanisem, byłem też Alainem Norrisem, młodzieńcem o urodzie wybitnej co najmniej. Widząc mnie w tym płaszczu i tych butach, facet powinien spaść z krzesła. Albo przynajmniej zakrztusić się piwem, czy co tam sobie popijał. 
Zwinąłem kartkę w kulkę, rzuciłem ją na podłogę, narysowałem wszystko jeszcze raz, od nowa. Karykaturalnie, na pół gwizdka, nie starając się kompletnie. Powiem tyle: rysunek Jamesa przy moim nowym tworze mógłby uchodzić za dzieło sztuki. Uznałem poza tym, że danie dnia już mi nie wystarczy, facet ma mi zafundować ucztę iście królewską. Albo najlepiej konkretnie sypnąć groszem. Będzie płacił, nic mnie to nie obchodzi. Wcisnę mu tę paskudę, choćbym miał wyjść z siebie, stanąć obok i przespacerować się po suficie. Zemsta malarza. Trudno. Było mnie nie denerwować.
Wstałem, przeszedłem przez lokal jak wyprawiony z nieba, w nimbie swej artystycznej świetności i malarsko-dekedenckiej boskości. Dałem opryszkowi fory, idąc, stukałem obcasami, żeby wiedział, że nadciągam. Miał czas, żeby się przygotować. Ze stosownym wyprzedzeniem okazać skruchę. Albo uniżenie najlepiej. Paść na kolana na przykład. A on nawet się nie obejrzał, wiem, bo śledziłem pilnie.
Nie wiem, czy rozumiecie, ale typ z każdą chwilą miał u mnie coraz bardziej przejebane.
Odsunąłem sobie krzesło. Nie podniosłem go, specjalnie szurałem nim po podłodze.
— Dzień dobry panu — powiedziałem tonem łudząco sympatycznym, zasiadając obok z cesarskim majestatem. — Pan sobie tu siedzi, taki smutny, samotny, opuszczony. Widzę, myślę, narysuję, może humor poprawię. Profil taki dobry, sylwetka taka harmonijna, aż się prosi, żeby uwiecznić. — Wyciągnąłem notes, pokazałem mu swoją maszkarę takim ruchem, jakby to było najlepsze, co kiedykolwiek stworzyłem. O ile pierwszy rysunek, ten, który wyrzuciłem, miał wiele wspólnego z oryginałem, karykatura nie była szczególnie podobna, trochę mnie poniosło. Może dało się rozpoznać uwiecznionego na niej mężczyznę po szramie na twarzy. I ubraniach, które zarysowałem w detalach, by facet nie miał wątpliwości, kogo sportretowałem. Nawiasem mówiąc, dodałem mu na nim dwa dodatkowe podbródki. I nie tylko. Jakoś nie mogłem się powstrzymać. — Podoba się panu?
Uśmiechałem się. Wesoło. I z satysfakcją. 

Nikita? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz