piątek, 22 lipca 2022

Od Nalanisa

Elegantce nie spieszyło się nigdzie, kołysała się w powolnym stępie, leniwie stawiała po sobie kopyta. Nie kierowałem nią, nie założyłem jej tego dnia ogłowia, szła, gdzie jej się podobało, co ja będę kobyle swoją wolę narzucał. Pozwalałem jej skubać trawę, wąchać krzaczki, drapać się, potrząsać grzywą, przystawać i zastanawiać się przed kolejnym ślamazarnym krokiem. Naprzód prawie się nie posuwaliśmy, spacerujący Saki w pewnej chwili nas wyprzedził, ale zwiedzaliśmy za to drogę dokładnie, od strony prawej do lewej, od jednego drzewka do drugiego. Spokojna jazda mi odpowiadała, a cel podróży obchodził mnie średnio, okolica i tak była nieciekawa, wszystkie możliwe trasy konnej wycieczki były mi równie obmierzłe, uznałem więc wspaniałomyślnie, że możemy iść tam, gdzie widzi się kobyle, niech ma coś od życia.
Elegantka to dobry wierzchowiec, polecam wszystkim. Jest co prawda trochę stara, ale za to mądra i stateczna, zdecydowanie niepłochliwa, nie biega też szybko, także ryzyko nieoczekiwanego upadku jest niskie. Moja śliczna klacz, muszę przyznać z wielkim żalem, posiadała jednak poważną wadę. Była koszmarnie niewygodna, zwłaszcza gdy jechało się bez siodła. I siedziało tyłem. Długo nie mogłem odpowiednio ułożyć się na jej kościstym grzbiecie, skończyło się więc na pozycji raczej niestandardowej. Mówcie, co chcecie, ale widziałem w niej pewne zalety. Z zadu Elegantki zrobiłem sobie na przykład podstawkę pod notes. Mazałem w nim od niechcenia, trochę bez przekonania, jakoś nie byłem tego dnia w twórczym nastroju. Kończyłem pozaczynane przy różnych okazach szkice, przyznam, że niektóre uważałem za wyjątkowo udane.
Stworzyłem na przykład wąsatą podobiznę Delaneya (do złudzenia przypominał teaweńskiego pucybuta), Nikitę z drugim okiem (chciałem sprawdzić, czy to jego brak sprawia, że z aparycji taki z niego jebus-rabuś-zabijaka. Otóż nie, to twarz), Ignatiusa w krynolinie (każdy by się nabrał), Echa, który uśmiecha się szeroko (dobrze, że nigdy tego nie robi, wygląda jak psychopata). Rano naszkicowałem jeszcze w przelocie O'Harrowa z zakolami na pół głowy, facet włosy miał zdecydowanie za gęste, nie podobało mi się to kompletnie, a na moją uprzejmą sugestię, żeby je skrócił, tylko popatrzył na mnie jakoś krzywo. Oczywiście, wspaniałomyślnie dałem mu drugą szansę, miał okazję się zrehabilitować. Przez parę dni, siedząc na stołówce, spoglądałem na jego fryzurę potępieńczo, ale typ i tak nie raczył nic z nią zrobić, także, jak widać, doigrał się, nie pozostawił mi wyboru, będę musiał obkleić Gildię jego wyłysiałą podobizną, może skłoni go to do myślenia. 
Znudzony przeglądaniem rysunków, wielce zabawnych, zręcznych i trafnych, naturalnie, wsunąłem notes do spodni. Ziewnąłem, przeciągnąłem się solidnie, rozłożyłem na koniu, wyczerpany trudnym i jakże poważnym zajęciem, jakim jest tworzenie na poziomie odpowiednio wysokim. Nie mogłem zająć na Elegantce dostatecznie wygodnej pozycji, wierciłem się co jakiś czas. Ostatecznie, z braku innych, bardziej komfortowych wariantów, skończyłem z głową na zadzie kobyły i wszystkimi kończynami zwisającymi swobodnie po jej bokach. Wyglądałem jak zabity, ale trudno, artysta po solidnym wysiłku twórczym musi wypocząć.
Jechałem czas jakiś z zamkniętymi oczami, nie wiedząc, dokąd Elegantka nas prowadzi. Gdy rozchyliłem powieki, zobaczyłem kawał łąki, parę drzew, w tym jedno stare, wielkie i wyjątkowo ohydne. Mówię wam, widok nieciekawy, kora pokryta guzami, konary skręcone, pień jakiś taki pochyły. Pod drzewskiem siedział, na domiar złego, ten dziwny, cichy chłopak. Sokolnik, czy jak mu tam. Widywałem go czasem w Gildii, ale nie potrafiłem wiele o nim powiedzieć, typ trzymał się trochę z boku, duszą towarzystwa bym go nie nazwał. Gdyby nie papuga na ramieniu i ta śmieszna czerwona narzutka, której chyba nigdy nie zdejmował, nie zwróciłbym kompletnie na niego uwagi. Facet miał poza tym szamańską pręgę na brodzie i podejrzane wzorki na rękach, cholera wie, co to wszystko oznaczało, ale, jak na moje oko, nic dobrego. 
Widać, że chłopak dał dyla z jakiegoś plemienia leśnych wariatów, uznałem, patrząc w stronę drzewska i prostując się na koniu. Bo stąd ten cały Sokolnik na pewno nie jest, co do tego nie ma wątpliwości. Aparycja podejrzana, akcent cudzoziemski ewidentnie, maniery osobliwe, a po tym, jak radził sobie w gildyjnej społeczności, powiedziałbym, że to jego pierwszy kontakt z cywilizacją. Nawet teraz siedział jakoś tak nietypowo, pił coś, trzymając kubek oburącz, a czym się tam raczył, to chyba można się domyślić. Poza tym obstawiałem, że to zagorzały komiliton elfiej dzikuski, pewnie razem śpią w lesie, popijają ziółka, a potem utrzymują, że zwierzęta do nich gadają. Także, widzicie sami, prymityw. Pewnie nawet czytać nie potrafi, ale, dobrze-dobrze, nie rzucam kamieniami, w Gildii to norma przecież.
Przekartkowałem notes, bo przypomniałem sobie, że niedawno coś inspirowanego Sokolnikiem popełniłem. Przyznaję, przyjemność sprawiało mi tworzenie złośliwych podobizn gildyjczyków, szamana z białym ptaszyskiem nie pominąłem, a jakże. Rysunek wyszedł tak sobie, bym powiedział, miałem lepsze, chociażby tego rzępołę ze szczotą pod nosem albo łucznika pomyleńca. Na Sokolnika nie udało mi się nic ciekawego wymyślić, nie znałem go zbytnio, na razie niczym mi nie podpadł. Podobizna wyglądała tak, że dorobiłem do jego głowy tułów kakadu, tej, którą nosił na ramieniu. Powstała chimera niezbyt kształtna, zwłaszcza że szyja Sokolnika jakoś tak bardzo mi się na rysunku wydłużyła, a stopy papugi wyszły szponiaste, duże i trochę gadzie. Wyglądało to jak wyjątkowo szpetna harpia, wiecie, potwór ze starych podań, trochę człowiek, trochę ptaszysko, straszna paskuda, można by tym dzieci straszyć. Nie pomagał również fakt, że Sokolnik na rysunku miał dziwny wyraz twarzy, oczy wyszły wyłupiaste i nie za mądre, a korpus, cóż, na pierwszy rzut oka przypominał kurczaka. Nie no, ta piękność nie może ze mną zostać, stwierdziłem, uśmiechając się do potworka z notatnika. Chłopakowi trzeba to zaraz pokazać. 
Obróciłem się na grzbiecie konia, usiadłem jak należy, odebrałem od Elegantki kapelusz (szła, mając go na uszach), poprawiłem strusie pióro. Przybrałem pozę bardzo dumną, bardzo dostojną, bardzo artystyczną. Podjechałem do starego drzewska jak pan i zdobywca, uosobienie cywilizacji, dobra i oświaty, żeby podzielić się kulturą wysoką z tym biednym, dzikim chłopcem. 
— Siemasz, Sokolnik — zagaiłem, zdejmując kapelusz. Nie dlatego, że mu się skłoniłem, chciałem się powachlować. — Ciepło, co? Jak tam dzionek leci? Dobrze? U mnie też dobrze, na przejażdżkę się wybrałem, szukam natchnienia, tego typu malarskie sprawy. Ładną buzię masz, tak w ogóle, ktoś ci mówił? Pozwoliłem sobie ją narysować, mam nadzieję, że do gustu ci przypadnie.
Wydarłem kartkę z notatnika, podałem mu ją z wysokości końskiego grzbietu.
— Sztuka współczesna — podpowiedziałem po chwili, żeby chłopak nie przejmował się, jeżeli nie uda mu się od razu pojąć mojego artystycznego geniuszu. Zawsze mogło tak być, kto wie, czy nie będę musiał zaraz wyłożyć mu, czym w ogóle jest sztuka współczesna, tak jak jeszcze nie tak dawno musiałem tłumaczyć biednemu Echu, co znaczy pozować

Sokolnik? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz