środa, 31 sierpnia 2022

Od Lei cd. Sophie

Baron nie mógł ufać własnej rodzinie.
Więzy krwi nie były najważniejsze. Zdarzali się tacy ludzie jak Harwellowie, dla których miłość była czymś równie naturalnym, co oddychanie. Nigdy przecież nie czułam się przy nich kimś z zewnątrz, ledwo pamiętałam świat bez nich, pozbawiony tej troski i czułości; był zbudowany na trwałych fundamentach przekonania, że są moją rodziną, nawet jeśli nie łączy nas pokrewieństwo. Bywały dni, kiedy niemal o tym zapominałam, i nawet jeśli czułam się wtedy źle wobec ludzi, z którymi spędziłam pierwsze lata i którzy dali mi życie, to przecież "matka i ojciec" kojarzyli mi się niezmiennie z Annette i Danielem. To ich kochałam. Choć opuściłam Brittlebury wiele miesięcy temu, wciąż właśnie o tamtej skrytej za brzozami chatce myślałam jak o domu, mojej bezpiecznej przystani.
Jak musiał czuć się człowiek, który spodziewał się najgorszego z rąk własnej rodziny? Nawet jeśli znałyśmy tylko jedną wersję tej historii, przecież takie podejrzenia nie mogły być bezpodstawne. Nieważne, czy ktoś ma pięć lat, dwadzieścia czy sześćdziesiąt, nigdy nie powinien czuć się w ten sposób. Kątem oka dostrzegłam, jak Sophie poprawia fałdę sukni i marszczy brwi; nie musiałam jednak rozmawiać z alchemiczką, by wiedzieć, że nawet jeśli wezwano nas w niekonwencjonalny sposób i wciąż brakuje wielu informacji, żadna z nas nie chce ot tak zostawić sprawy.
Mężczyzna odetchnął głęboko, długo, zapadł się głębiej w fotel. Zmarszczki zmartwienia pogłębiły się, wyżłobiły na twarzy meandry zmęczenia i smutku.
— Tak — pochylił się w fotelu, potarł knykciem o nadgarstek drugiej dłoni. — Tak, oczywiście. Szczerość jest ważna.
Jego palce zabębniły o podłokietnik, wybiły szybki, regularny rytm.
— Na balu będzie obecny baron von Rohenshon. Niemniej — kolejny głęboki wdech — mnie tam nie będzie.
Sophie uniosła wysoko brwi.
— To znaczy?
— To dość… skomplikowane.
Baron wyglądał, jakby walczył sam ze sobą, nagle niepewny, czy zaproszenie nas tutaj było dobrym pomysłem. Siedział daleko, ale nawet w zduszonym świetle świec mogłam dostrzec pełną nerwów mowę ciała; podkulone, zgięte nogi, wczepione w oparcie fotela palce. Szlachcice byli uczeni odpowiedniej postawy, ale bardzo podobnie siadała moja mała kuzynka, kiedy wizyta gości, za którymi nie przepadała, przeciągała się zbyt długo.
— Jesteśmy tu, żeby panu pomóc — dodałam miękko.
— Nie miały panie wcześniej kontaktu z moją rodziną?
— Jesteśmy w mieście przejazdem — przypomniała cierpliwie Sophie. — Otrzymałyśmy od pana zaproszenie na bal. Wcześniej ani ja, ani Lea nie miałyśmy styczności z pańskim rodem.
Potarł dłonią czoło, wymruczał do siebie kilka niezrozumiałych słów.
— Jako osoba na wysokim stanowisku — zaczął znów oględnie — muszę mieć na uwadze własne bezpieczeństwo.
— Oczywiście.
— Dlatego też — ciągnął — jestem gotów sięgnąć po środki, które na pierwszy rzut oka mogą zdawać się... nieoczywiste. Zdarzają się jednak sytuacje, w których jestem wystawiony jak na dłoni, choćby przy okazji balu. Trucizna w jedzeniu, strzelec wyborowy — urwał na chwilę, ale tylko po to, by wziąć wdech i kontynuować wyliczanie — sztylet w sercu, zapadnia w podłodze, śliskie schody. Nigdy nie wiadomo, gdzie Annuszka rozleje olej…
Pokiwałam głową, zacisnęłam mocno wargi.
— Jak same panie widzą, trudno wszystko przewidzieć. Dlatego też nie zdecydowałem się na wynajęcie całej armii ochroniarzy, a jedynie — zawiesił dramatycznie głos — dublera.
Byłam przekonana, że się przesłyszałam.
— Dublera? — powtórzyłam.
— Zgadza się.
Przyjrzałam się uważniej szlachcicowi. Nie był zbyt wysoki, miał dość szczupłą budowę ciała, ale ramiona były znacznie szersze od tych Sophie lub moich. Podobnie jak odmienne były kędzierzawe, szpakowate włosy. Odruchowo musnęłam palcami kosmyk, znacznie dłuższy od tych należących do mężczyzny. Czy będzie chciał, bym ścięła swoje? Inaczej trudno byłoby je ukryć; włosy przecież w końcu odrosną, były i tak niczym w porównaniu do ludzkiego życia. Gdyby był tu Antares, nie wahałby się na pewno ani przez moment. Jeśli będzie taka potrzeba, też nie mogę pozwolić sobie na taką próżność. Z całą resztą sobie poradzimy. Tak, damy radę.
Sophie miała zapewne wciąż przy sobie swoje alchemiczne przyrządy, ale zastanawiałam się, czy zdołają sprawić, że któraś z nas będzie wyglądała jak baron w średnim wieku. No i wreszcie, jak podrobić zachowanie? Które sztućce są do czego? Co, jeśli będzie kilka kompletów?
— Przepraszam bardzo — poczułam, jak głos lekko mi się łamie — ale wydaje mi się, że zbyt łatwo byłoby nas odróżnić. Bo mężczyźni i kobiety...
Uniósł dłoń, przerywając moją wypowiedź, parsknął nieco wymuszonym śmiechem.
— Źle się wyraziłem. Proszę o wybaczenie. Nie tego dotyczy moja prośba, dobrze zdaję sobie sprawę z nazbyt widocznych — uniósł kącik warg w górę — różnic anatomicznych.
— Dubler weźmie udział w dzisiejszym przyjęciu — odgadła Sophie. — A my mamy go pilnować.
— Wkrótce zasiądzie do gości, by zjeść z nimi pierwsze danie. Wymieniliśmy się po powitaniu — potwierdził baron. — To mój wierny od lat służący który po odpowiednich poprawkach jest do mnie nad wyraz podobny, zwłaszcza jeśli przed balem nakłada się kilka warstw pudru. Od niego też wiem o całym… zajściu. Ruben nie pochodzi wprawdzie ze szlachty, ale jako lokaj, maniery ma wyuczone do perfekcji. Godny zaufania mąż, doprawdy. Dlatego też nie chciałbym, by stała mu się krzywda, a jeśli już — westchnął głęboko — to pragnę sprawdzić, czy to moja siostra życzy mi śmierci. I jak daleko jest się gotów posunąć, by to osiągnąć.
Wymieniłyśmy z alchemiczką krótkie spojrzenia. Oczywiście, stwierdziłam w duchu, że w żyłach dublera nie płynęła błękitna krew. Zdawał sobie zapewne sprawę z ryzyka, może nawet miał pewne umiejętności walki, ale mimo wszystko – czy też był gotowy na to, co mogło się wydarzyć?

Od Marty – Zmory nocne

Ciszę korytarza przerywało charakterystyczne, magiczne brzęczenie. Raz-dwa, raz-dwa, blaszane instrumenciki unosiły się w zachwycie dla planu swojej właścicielki, kręcone włosy podążały ku górze i z nimi.
— Zobaczysz, tego się nie spodziewa! — Kai podskoczyła wesoło, niby dziecko, a dzwonki w podekscytowaniu wybrzmiały wesołą, metaliczną melodią. Kilka nadal płonących, naściennych pochodni buchnęło niebezpieczną zielenią. Marta miała szczerą nadzieję, że heksa nie spopieli przy okazji swoich niespodziewanych odwiedzin całego budynku Gildii.
Lubiła mieć dach nad głową.
Lubiła też się wysypiać, tej nocy jednak Montgomery z jeszcze większym podekscytowaniem niż teraz i psotnym uśmiechem na twarzy wyciągnęła ją spod pierzyny. Zupełnie brutalnie pochwyciła za nagą kostkę, chłodne palce zacisnęły się niby psie szczęki na kości, pociągnęła, odrzuciła pościel na podłogę. Głosem nieznoszącym sprzeciwu oświadczyła wstawaj, Martuchna, mamy plan. A Marciocha wstała, bo wyboru jakiegokolwiek nie miała. Nie z czarownicą, nie z bardką, nie z tą Kai Montgomery, której iskierki nie sypały się już tylko z opuszków, a niebezpiecznie w ekscytacji strzelały i ze szmaragdu tęczówek. Kto wie, czy by jej nie poparzyły, czy dywan nie zająłby się zielonym ogniem.
W smukłych dłoniach – w dłoniach? Marta nie mogła ich dostrzec – niosła pakunek. Marta zmrużyła oczy, uważniej przyglądając się aksamitnej, burgundowej i na pewno bardzo drogiej wstążeczce uwiązanej wokół jakiegoś bliżej nieokreślonego, niewidocznego w ciemnościach – w ciemnościach? – kształtu.
Deska skrzypnęła pod nagą stopą, Marta zatrzymała się w końcu w połowie kroku. Rude włosy chciały jeszcze podążyć za bardką, pociągnęły czerwienią w przestrzeni, ostatecznie jednak, będąc wstrzymanymi przez hardo osadzoną na smukłej szyi głowę, i one przystanęły w ruchu, powróciły na ramiona.
— Ale w ogóle to kto się nie spodziewa? — szepnęło dziewczę, potarło wierzchem dłoni o polik. Naprawdę wolała się wyspać.
— No jak to kto? — obruszyła się bardka, wąskie ramiona aż się podniosły. — No Xavier, Martusia, no żebyś ty o Xavierze zapomniała?
— Kai, ale…
— Żadne ale, idziemy. Sto lat mu zaśpiewamy jako pierwsze, zobaczysz.
Serce zielarki drgnęło, powstrzymując krtań w rozwianiu gorliwości bardki. Niech jej będzie. Niech się cieszy. Co komu to szkodzi?


Kobiety nie musiały wyciągać go brutalnością ze snu – w zupełności wystarczyło intencjonalne działanie dzwonków, które na widok rozwleczonego na kanapie Xaviera uniosły się pieśnią, nie wiadomo, czy będąc wytęsknionymi za bardem, czy może za dzwoneczkiem znajdującym się u gryfu opartej o ścianę lutni.
— Kurwa! — przeklnął, nie, pisnął tak wysoko, jak nawet i nigdy nie udało mu się wspiąć w jakiejkolwiek pieśni. Pisk jednak przeszyty był charakterystyczną, zmęczoną chrypą, która pojawiała się jedynie po czynnościach zakrapianych dużą ilością alkoholu. Prawie że zsunął się z kanapy, pociągnął za sobą frędzlowany jasiek. Kai jednak wystarczająco prędko do niego doskoczyła, przytrzymując go na leżance. Przecież nie chciała, żeby jubilat obił sobie kolano. Lub łokieć. Nie daj bogowie, twarz. Wiedziała, że co jak co, ale tego by jej nie wybaczył.
— To za te wszystkie połączenia o czwartej rano, ty nicponiu, ty! — Ścisnęła przyjaciela za ucho, gdy Marta tymczasem była zajęta swoimi znikającymi pod dziwnym pakunkiem dłońmi.
Palce nikły w przestrzeni, niby ucięte nożem, a przecież nadal je czuła. Dla pewności nawet i w skórę wbiła paznokcie. Uniosła brwi, zupełnie nie interesując się scenką rodzajową na kanapie, całkowicie pochłonięta przygotowanym przez Kai pakunkiem.
Ścisnęła, jak pod opuszkiem wyklarowało się wnet, materiał. Chłodny w dotyku, śliski. Przesunęła palcem dalej, wyczuła zdobienia, zupełnie niedostrzegalne modrym okiem, a jednak lokujące się na gładziźnie tkaniny. Chciała ją unieść ku polikowi, poznać ten dziwny ziąb na własnym licu, powstrzymała się jednak, wiedząc, że nie wypadało, nie, gdy prezent nadal przewiązany był burgundową wstążeczką.
Podała tkaninę bardce, gdy ta wyciągnęła w kierunku Marciuchy dłoń.
— Wszystkiego najlepszego. Sto lat, sto lat, a kto z nami nie wypije, niech pod stołem zaśnie.
Bardka ucałowała chłopaka w czoło, ciepło i z przyjacielską czułością, na którą nie mogła pozwolić sobie za pomocą jednego marnego dzwoneczka, własnego, choć emocjonalnego, to nadal niewystarczającego, głosu. Położyła na bardzie złożony w prawie równy prostokąt materiał.
Xavier od pasa do okolicy chudych kolan po prostu rozpłynął się w powietrzu, pozostała po nim pusta przestrzeń, ale nadal będąc w niemałym szoku, nie zorientował się w braku połowy dolnych kończyn. Wpatrywał się w bardkę jak cielę w malowane wrota, mrugał powiekami, trzepotał długimi rzęsami. Wyglądał, jakby miał wyzionąć z siebie ducha.
— I patrz, tym razem się nie spóźniłam! Idealnie w punkt jestem, jako pierwsza!
— Kai, ale… — zaczęła Marta, w końcu się poddała, machnęła na to wszystko ręką, wiedząc, że co komu, ale do rozsądku Montgomery prawdopodobnie przemówić się nie dało. I tyle. Wielu próbowało, wielu się poddało.
Xavier mrugnął raz, dwa, uważnie przyglądając się licu nadal pochylającej się nad nim heksy. Kto wie, czy Kai nie wydawała mu się być teraz jedynie duchem, wspomnieniem jakiejś dawnej przeszłości i równie historycznych, nocnych wybryków z alkoholem. Marą? Snem? Koszmarem po nocy zakrapianej alkoholem? W końcu…
— Miałem urodziny — nim dokończył, odkaszlnął, palcami pomasował i dotykiem wspomógł zaspaną grdykę. Zmrużył oczy, spojrzeniem chwytając i za nadal całkowicie zagubioną w tym całym przedsięwzięciu Martę, i za Kai, która ledwo co nie mogła ustać w miejscu.
W końcu podniósł się na łokciach, filcowy koc, którym jeszcze okrywała go późnym wieczorem Marta, zjechał z piersi, a dziewczę odwróciło spojrzenie, choć nigdy wcale wstydliwym nie było, choć cnoty jej raczej brakowało, niźli się z duszy wylewało. Zresztą, Xavier, jak na eleganckiego barda śpiącego na kanapie w sali wspólnej przystało, przybrany był w równie elegancką co on koszulę. Lekko rozlazłą, z lejącego materiału, który rozpływał się po splocie słonecznym i ni hu hu wyobraźni nie pozostawiał, ale jej jestestwo było niezaprzeczalne.
A zresztą, Marta to gustowała przecież w tych – nieważne.
Bard w końcu potarł swoją zaspaną buźkę, palcami przetarł jeszcze posklejane od snu powieki. Chybcikiem kuknął ku szybie. Pierwsze promienie nowego dnia zaczynały wyślizgiwać się zza horyzontu, wybiórczo wpadały przez okno, o ile nie pochwyciły ich kołyszące się gałęzie drzew. Cienie na ścianach sali wspólnej wydłużały się, wyciągając swe niecielesne, koronkowe tkanki, zagarniając przestrzeń.
Światło, niby mu usłużne, okoliło żuchwę, liznęło ostre kości policzkowe. Xavier westchnął, siadając na kanapie, a tkanina ześlizgnęła się na jego kostki, nagie stopy. Zniknęły i dajcie bogowie, że nadal zaspanym umysłem nie pojął, nie uświadomił siebie w rozpływających się członkach. Miast tego uśmiechnął się, bo przy prawie wyskakującej z własnych butów Kai Montgomery nie dało się nie uśmiechnąć.
— Miałem urodziny wczoraj.


wtorek, 30 sierpnia 2022

Od Marty – Świerzop

To był bardzo ładny dzień, radowała się więc, że udało się jej go pochwycić w swe objęcia w tych bardzo ładnych okolicznościach, nie przy biurku, nie igle, nie szkicach.
— Słyszałam, że ktoś tutaj ma dzisiaj urodziny… — Uśmiechnęła się bardzo ładnie, oczywiście swoim zwyczajem szeroko i z ząbkami, ciut zadzierając noska. Kilka rudych loków uciekło zza barwnej chusty.
Marta zakołysała się lekko na piętach, za sobą chowając, oczywiście przed natarczywymi i ciekawskimi oczami o barwie kwitnącego świerzopu, prezent. Zacisnęła paluszki na ładnie zdobionym pudełeczku, podniosła jeszcze wyżej nosek, ot tak, może i chcąc poczuć się przy nim odrobinę wyższą, ale co komu do tego, przecież to nie jest czyjakolwiek sprawa, tylko jej, tylko własna, a i tak pod żadnym pozorem nie miała go nigdy przerosnąć. Miała wrażenie, że nawet gdyby założyła najwyższe obcasy na całym Kontynencie, to on i tak znalazłby wyższe. I pewnie, ba, na pewno, chodziłby w nich zdecydowanie lepiej.
— I z tej okazji pragnę złożyć ci… — Wspięła się na palce, chcąc cmoknąć chłopaka w jeden polik.
Nic z tego, dupa blada.
Prychnęła, pokręciła głową. Tak być nie powinno. Tupnęła z tego wszystkiego nogą, wzburzyła się całą sobą i splotła ręce na piersi. Przy okazji pokazując i ukrytą za plecami własnoręcznie zdobione pudełeczko z chałwą i zawieszony na nadgarstku wianek z fioletowego i różowego kwiecia – łubinów, choć tych nie za wiele, bo przecież i już z dwóch okazałych gron dało się co nieco zapleść, z chabrów, z polnej koniczyny. Dla przełamania barwy – pojedyncze mniszki, które pod jej dłonie napatoczyły się zupełnie przypadkiem, jakby w znaku, wołając swymi żółcieniami weź mnie, weź mnie. No i wzięła, wykorzystując okazje, bo przecież w sierpniu zawsze było ich tak mało.
W dodatku tak ładnie pasowały mu i do ocząt, i do karnacji.
— No pochyl się, no.
No i się pochylił. I się zaczęło. Pierwszy buziak na męski polik trafił tam w zatrważającym tempie, bez zastanowienia.
— Dużo zdrowia. — Cmoknęła jeszcze raz. — Szczęścia. — I kolejny, w drugi polik. — Radości — Nikolai już zaczął się prostować, parsknął głośnym śmiechem.
— Marciucha, chyba już wyst…
— Jeszcze jeden no. 
Krawiec skinął głową, ale nim zniżył swe cudne lico do obcałowania, podniósł brew, wstrzymując się w połowie ruchu.
— Ale ostatni?
— No ostatni, bo inaczej co to za życzenia. Cztery razy musi być, babuszka zawsze mnie cztery razy cmokała i patrz, zadziałało. Zdrowa, szczęśliwa, radosna i pomyślna. No więc muszą być cztery. Nie mniej. Bo się nie spełni.
— Mhm — mruknął, uśmiechnął się szerzej.
I w końcu obniżył ten blondwłosy łeb, a wtedy, gdy tylko pochwyciła go w ramiona, zawieszając się na szyi niby upierdliwy rzep, wycałowała wcale nie raz, wcale nie dwa, a wystarczająco, korzystając z okazji, bo przecież nie wiedziała, kiedy miała nastąpić i kolejna. Podobno za rok, ależ ile to dni musiało minąć, by powiedzieć rok? Ile rzeczy jeszcze po drodze musiało się wydarzyć? Liście z drzew musiały spaść – cała jesień. Śnieg okryć ziemię niby puchatą pierzyną z gęsiego pióra – cała zima. Zakwitnienie, zieleń miała rozłożyć się całą sobą po spragnionym, wysuszonym gruncie – cała wiosna. 
 — I pomyślności. — Cmoknęła raz ostatni, wykorzystując okazję i wkładając obfity wianuszek na blondwłosą głowę. — A teraz! 
— A teraz? — powtórzył po niej, choć oboje wiedzieli, co po tych wylewnych, całuśnych życzeniach miało nastąpić.
Nie zdążyła odpowiedzieć. Gdy otworzyła usta, słowa zastąpił tętent kopyt. Donośny, taki, jaki należał do koni dostojnych i koni bardzo drogich, nie zwykłych, wredynych kobył, nie wychudzonych wałaszków, a potężnych klaczy z dobrym rodowodem czy ogierów z długimi, gęstymi grzywami. Tuż za nim – rżenie, wysokie, podekscytowane. I krzyk, powitanie znajome jak żadne inne. 
 — Marta! Nikolai!
Kobieta dosiadająca idealnie siwego, ba, nawet i idealnie czystego konia machnęła ku nim dłonią. Za nią podążyło drżenie dzwoneczków, wesoły tembr wielu pochowanych w nim duszyczek-towarzyszek. I one cieszyły się, mogąc ponownie trafić do tego miejsca.
Zatrzymała konia tuż obok nich, mocniej ściągając wodze. Gdy zeskoczyła z siodła, blaszane ozdóbki ryknęły całymi sobą, niby to rzucając się swym dźwiękiem w szczęściu na dopiero co pozdrowioną przez ich właścicielkę dwójkę.
— No już! — żachnęła się ku nim heksa, unosząc je na wysokość własnych oczu, cały czas ściskając mocno wodze tańczącego w miejscu siwka. Przeskakiwał z nogi na nogę, niecierpliwił się, chcąc do siana, do trawy, nie do czułości i pozdrowień.
Bardka zmarszczyła czoło, cmoknęła. Wzruszeniem ramionami zbyła tę drobną niesubordynację, całkowicie zrozumiałą, mając na uwadze szczęście kotłujące się w dzwoneczkach, radość doskonale wyczuwalną w dźwięku instrumentów. Tęskniły, tęskniła i ich właścicielka.
— Myślałam, że nie zdążę — zwróciła się w końcu i do Marty, i do Nikolaia. Ani me, ani kukuryku, ani dobrze was widzieć
Kai Montgomery wspięła się na palce, bezpardonowo pociągnęła za marciuszkową chustę, dając jej porządnego buziaka w usta. Następnie odwróciła się ku krawcowi, podniosła brewkę, bo i żadne wspięcie na palce nie miało jej w tym przypadku pomóc.
— Już mnie wycałowano.
— Ale nie przeze mnie.
Nikolai westchnął. Ciężko, przeciągle, może i nawet przewrócił oczami. W końcu nadstawił polika, nie w polik jednak celowała heksa. Musnęła kącik ust, czule, może i z zupełnie innym rodzajem tęsknoty, do tego, co było i czego już nigdy miało nie być. Do niespełnionych nigdy obietnic o erleańskim winie, o winogronach, o dobrych serach.
Ale przecież mogli siebie ładnie oszukiwać, ślicznie sobie obiecywać.
— Wszystkiego najlepszego — szepnęła, drżenie warg przeniosło się na cudzą skórę, połaskotało i o sobie przypomniało. 
Marta nie zauważyła nawet, że wstrzymuje oddech. Opuściła spojrzenie na czubki skórzanych butów, czerwieniejąc zupełnie nieświadomie. Modre oczęta schowała za gęstwiną rzęs, starając się nie podglądać. W końcu podglądanie było strasznie niegrzecznym, nawet jeżeli kiedyś gdzieś o czymś słyszała, kiedyś gdzieś Montgomery coś wspomniała.
— No. — Bardka owinęła rękę wokół wyjątkowo onieśmielonej Marciochy, ścisnęła biodro w kolorowej spódnicy. — Muszę odprowadzić konia, trochę się ogarnąć, długa podróż za mną. — Skinęła głową i dziewczynie, i chłopakowi, zatrzymała na nim spojrzenie na odrobinę zbyt długą chwilę.
Następnie odwróciła się na pięcie, pociągnęła za sobą siwego konia. Uniosła dłoń w pozdrawiającym geście.
— Do zobaczenia w łaźni!
Rudowłosa przełknęła głośniej ślinę, mrugnęła kilka razy. Ptaki tego dnia śpiewały bardzo ładnie, w akompaniamencie dzwonków wydawały się jednak wyśpiewywać istną arię, arcydzieło jakiegoś kompozytora z wielkiego miasta, który wystawić je miał następnie na najlepszych deskach najlepszego teatru, w którym Marta nigdy oczywiście nie była. Ale przecież mogła marzyć, mogła sobie wyobrażać.
Odchrząknęła w końcu, rzuciła rudym włosiem. Wyprostowała się. Prezent!
— W pudełeczku masz chałwę. Sama robiłam, sama sezam gniotłam! I miód to tutejszy, z tych polnych kwiatów. Sama dobroć. — Uśmiechnęła się szeroko, przekazując drewniane pudełeczko w jego dłonie. — O patrz, i nawet ci tu napisałam. — Opuszkiem wskazała na bardzo koślawe, bardzo niekształtne literki wymalowane farbką pod czujnym okiem Jamesa. Nie do końca wiedziała, czy nawet dało się je nazwać czytelnymi. Ale były. — Nikolai. Sama napisałam, uwierzysz?
— Ach, Marciucha — zaczął Nikolai, okiem nadal wodząc za odchodzącą od nich Montgomery z siwym koniem. Dzwoneczki kołysały się, zostawiały wspomnienie blaszanego dźwięku. W końcu parsknął ciężko, pokręcił głową i zerknął na rudowłosą, znowu uśmiechając się szeroko.
Coś w świerzopie oka błysnęło zawadiacko.


poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Od Rashida cd. Sophie

Drzwi uchyliły się, zanim zdążył zapukać; wparował jej do pokoju jak samum, rzucił się na łóżko z dramatycznym jękiem, zarył twarzą w poduszkę. Ulotna, kwiatowa woń połaskotała nos.
Salomea pewnie właśnie przechyliła głowę w uprzejmym zainteresowaniu.
— Trudny dzień? — zagadnęła niefrasobliwie.
— Tragiczny — wymamrotał w miękki materiał. — Mea, ona ma mnie za kretyna.
— Kto?
— Sofiya.
Roześmiała się miękko, pobłażliwie. Usłyszał, jak zaszurało krzesło o podłogę, jak zaszeleściła spódnica; uniósł głowę znad poduszki, zerknął na Salomeę spod przymrużonych powiek. Teraz siedziała bokiem na krześle, swobodnie oparta o biurko.
— Opowiedz mi — zaproponowała łagodnie. — Na pewno nie było aż tak źle.
Wykrzesał z siebie blady uśmiech. Było. Bismillahirrahmanirrahim, jak było.


Najpierw oglądali ekspres.
Rashid miał pytania — miał dużo pytań — ale nie zadał żadnego. (Jak działał system podgrzewania wody?) Patrzył tylko w skupieniu, jak Sofiya odkręca kolejne części ekspresu z taką pewnością, jakby mogła to robić z zamkniętymi oczami. (Skąd ten wielki, kawowy potwór czerpał energię?) Coś mu tłumaczyła; kiwał głową, chociaż niezupełnie rozumiał. (Jak uruchamiał się młynek mielący ziarna?) Poza tym — coś w jej spojrzeniu sprawiało, że znowu czuł się jak na wykładzie z teoretycznych podstaw transmutacji materii nieożywionej.
Znaczy — potwornie głupi.
— W Sallandirze kawa inny — odważył się powiedzieć. Nie, źle. Kawa inne? Kawa inna? Zaraz…
— Och, Serafin mi kiedyś tłumaczył — przytaknęła Sofiya z uśmiechem. Oparła się biodrem o stół, zakołysała zlewką z kawą w dłoni. — Kawę zalewa się wrzą-... gorącą wodą i znowu gotuje, tak?
— Tak. — Miał nadzieję, że tak. — W naszym kawie są… hm… mały… piesek?
Brwi Sofiyi podjechały w górę.
— Piesek? — Brzmiała, jakby nie była pewna, czy dobrze usłyszała.
— Tak? — przytaknął niepewnie. Jak miał inaczej określić fusy, jak nie jako pył, piasek, drobny osad na dnie filiżanki? — Jest findżan, i w findżan jest dół. — Zastukał palcami o dno zlewki. — Tu piesek. Kawa piesek.
Przez chwilę analizowała w milczeniu jego słowa, zanim padła precyzyjna i spokojna diagnoza:
— Fusy.


Walczyła, żeby się nie roześmiać, widział to w jej oczach. Ostatecznie tylko drgnął jej kącik ust; uśmiechnęła się zaraz, oparła łokieć o biurko, policzek o dłoń.
— Byłeś blisko. Co prawda „piesek” to „mały pies”, ale fonetycznie patrząc…
— Brzmiałoby bardziej pocieszająco, gdybyś się nie śmiała.
— Nie śmieję się — zaprotestowała zaraz. Głos ją zdradzał.
Rashid przewrócił się na bok, żeby móc zmierzyć ją pełnym powątpiewania spojrzeniem; Salomea nie wytrzymała, zaczęła się śmiać, zaraz zasłoniła usta dłonią.
— Właśnie słyszę, jak się nie śmiejesz — burknął.
— Nadal uważam — odchrząknęła, spróbowała spoważnieć — że piesek zamiast piasku to jeszcze nic strasznego. Sophie na pewno… — urwała. Przyjrzała mu się uważniej. — Rozumiem. Mów dalej.


Przez chwilę chciał napomknąć, że w Sallandirze wróży się z fusów po kawie, ale zrezygnował. Nie pamiętał, jak są wróżby po iferyjsku.
Cisza zaczęła go stresować.
— Ty robisz al-kimiya — rzucił znowu, zanim zdążył się zastanowić, co i jak chce powiedzieć.
Sofiya skinęła głową. Nie był pewien, jak rozumieć jej uśmiech; uprzejmy, właściwie całkiem miły, z jakiegoś powodu sprawiający, że czuł się jak średnio rozgarnięty uczeń bardzo cierpliwego nauczyciela.
— Zajmuję się alchemią — przytaknęła, lekkim gestem wskazując za przepierzenie; tam, gdzie znajdowało się laboratorium. — A ty? Interesuje cię… hm… ciekawi… — nie spuszczała z niego uważnego spojrzenia, jakby czekając na jakieś potwierdzenie, że zrozumiał — ty też robisz alchemia? Al-kimiya?
— Nie, ja… — Zawahał się. Był magiem. Ale jak to powiedzieć? — Sahhar. Nie robię al-kimiya.
— Sahhar — powtórzyła z namysłem. — Znaczy magia? — Gdy nie doczekała się potwierdzenia: — Czary-mary? Hokus-pokus? Abrakadabra?
Uśmiechnął się przepraszająco. Żeby mu to jeszcze coś mówiło.
— Robię sihir. — Odłożył zlewkę na stół obok ekspresu, bezwiednie naciągnął rękaw na nadgarstek, jakby mógł się podwinąć i odsłonić piętno na przedramieniu. — Patrzysz.
Oszczędny gest dłonią, zaklęcie na granicy szeptu. Pomruk magii rozszedł się gładko po laboratorium, zapachniało cynamonem, w powietrzu coś drgnęło.


— Pomyliłeś zaklęcia i spaliłeś pół laboratorium.
— Mea! — obruszył się. — Nie jestem amatorem.
— Nie — przytaknęła Salomea z lekkim uśmiechem. — Ale coś musiałeś zrobić nie tak, skoro masz taką minę.
— Nie pomyliłem zaklęcia. Wszystko wyszło, tylko…
— Tylko?


Na środku laboratorium pojawił się wielbłąd.
Rashid rzucił na niego krytycznie okiem, ale iluzja była dobra technicznie; mdły, duszący zapach wielbłądziej wełny drażnił powonienie, zwierzę oddychało, ruszało się, patrzyło jak żywe, oczy miały odpowiednio wilgotny poblask, pysk był wystarczająco ruchliwy i miękki. W dotyku też powinno w porządku.
Chociaż — Rashid musiał to przyznać sam przed sobą — Sarah ad-Din Efendi na pewno znalazłby coś do poprawienia.
— Więc sihir to magia. — Sofiya przyjrzała się iluzji z lekkim zaciekawieniem. Wielbłąd rozglądał się właśnie z nieco zniesmaczonym wyrazem pyska po laboratorium, zrobił krok do przodu, przystanął. — Ładny. Można go dotknąć? Jest wyczuwalny?
— Wyczuwalny?
— Zrobi puff, jak dotknę?
— Nie zrobi — zapewnił ją Rashid pośpiesznie. Jakby na dowód, podszedł do wielbłąda, poklepał go po łopatce. — Ale on hayal. On nieprawda.
— Po iferyjsku: iluzja.
Iluzja. Iluzja. Szepnął to do siebie pod nosem parę razy, zdecydowany zapamiętać. Iluzja. I-lu-zja.
— Magia i iluzja.
— Właśnie tak. — Sofiya kiwnęła głową z aprobatą. — Sihir i hayal.
— Twój sallandirski dobrzejszy niż mój iferyjski.
Musiał ją rozbawić; wargi drgnęły jej lekko, w oczach pojawił się ognik.
— Lepszy. — Pogłaskała ostrożnie wielbłąda.
— Lepszy — zgodził się Rashid.
Wielbłąd, niezadowolony z nadmiaru czułości, odsunął się od Sofiyi, ostentacyjnie przemaszerował do biurka. Pochylił łeb nad papierami, dmuchnął; karny stosik natychmiast zmienił się w fontannę luźnych kartek.
— Hej — oburzyła się Sofiya łagodnie. — Będziesz mi tu robił bałagan?
Wielbłąd, kompletnie nieprzejęty, zainteresował się drugim stosem. Powąchał kartki, wysunął długi jęzor, zastanowił się chwilę. Zaczął je jeść.
Zanim Rashid powiedział, że notatkom nic nie będzie, Sofiya już przyskoczyła do wielbłąda, próbując równocześnie wyjąć mu kartki z pyska i odepchnąć jego kosmaty łeb.
— Przestań — zakomenderowała surowo.
Znów gest — początek zaklęcia rozplątującego iluzję — ale nie zdążył skończyć.
Wielbłąd uniósł łeb, zmierzył Sofiyę nieprzychylnym spojrzeniem. I ją opluł.

Od Marty CD. Asy

Na początku tylko uniosła brew. Pytająco, bez podejrzliwości, po prostu odpowiedziała spojrzeniem na spojrzenie, starając się doszukać jakiegokolwiek sensu w tej intensywności, z którą się w nią wpatrywano. Bo przecież ona nic tu nie zrobiła. Łypnęła ku dłoni chłopca zaciśniętej na klamce. Pobielały mu już opuszki, wydawało się, że w uścisk ten wkładał całego siebie. Łypnęła ponownie na jego twarz, modrym okiem pochwyciła całą tę dosadność dziecięcego spojrzenia.
Następnie zmarszczyła czoło, splotła ręce na klatce piersiowej. Jakiś rudy włos, niesforny lok wymknął się zza barwnej chusty, wysunął na buźkę, przejmując w ten sposób dowodzenie. Dziewczę prychnęło, machnęło dłonią i palcem spróbowało ponownie wyznaczyć mu jego prawowite miejsce. 
— Tak? — zapytała w końcu, nie mogąc się domyślić, o co mogło chodzić chłopcu i w czym miał mieć interes, trzymając ich oboje na tym cholernym mrozie. Miała wrażenie, że chwila moment, a odpadnie jej czubek nosa.
Bardzo lubiła swój nos i wolała, by pozostał on na swoim miejscu. Paluszki też lubiła, a i te zaczynały powoli stawać się sztywnymi, nieposłuszeństwem wobec ich właścicielki okazując swe niezadowolenie z zaistniałej sytuacji. Dostał ochrzan? Dostał. Dostał precla? Dostał. No, to po sprawie, po robocie, można się rozejść. Za ewentualną próbę kradzieży dostanie pewnego dnia szmatę w dłoń i tyle. Oduczy się takich sztuczek.
— No, hyc, hyc, Asa, nie mamy całego dnia, żeby stać na wietrze. Jeszcze nerki ci przewieje, młodyś, to podatnyś, nikt ci nigdy nie mówił, że przewiane nerki to jest strasznie upierdliwa sprawa? — fuknęła w końcu, nie za mocno jednak, bo mocniej fuknąć potrafiła jedynie na głupich mężczyzn, którym nigdy nie udało się dorosnąć i którzy zarazem starali się zgrywać dorosłych, mądrzejszych od niej, tej głupiutkiej Marcioszki ze wsi.
A Asa przecież jeszcze miał na to wszystko czas i nie należało go w tej kwestii jakkolwiek poganiać.
— Ach — westchnęła w końcu, orientując się, gdzie leżał pies pogrzebany. Skinęła głową, gdy te jego oczka wpatrywały się w nią bez przerwy, z nadzieją i wymuszając poruszenie kwestii, która dotąd pozostała niewypowiedzianą. — Spokojnie, nikt się nie dowie, cichosza, dzisiejsza draka zostaje pomiędzy nami i tylko nami. No i tym biednym piekarzem. 
Marta pokręciła głową, cmoknęła w powietrze. Uśmiechnęła się szeroko, zaczerwienione od mrozu poliki podniosły się ku modrym oczętom. 
— A jak będziesz chciał precla, to wystarczy nam o tym powiedzieć, wiesz?
Bo od tego w końcu byli dorośli.

niedziela, 28 sierpnia 2022

"Nigdy nie ufaj niczemu i nikomu, jeśli nie wiesz, gdzie jest jego mózg."

Alyia
Albietha
|| 21 lat || Almera ||
|| Podróżnik, Odkrywca, Kartograf ||
|| Matka dwóch kaczątek ||
“Żart jest wtedy, kiedy wszyscy możemy się razem pośmiać. Ale kiedy robisz coś, co jest złośliwe, niemiłe i przykre dla drugiego, to nie jest żart. To okrucieństwo"
Rudowłosa podróżowała już od nastoletnich lat. Przygody te zaczęły się w momencie ukończenia przez nią czternastu wiosen. Wtedy to wjechała ze swoim trzy lata starszym bratem, Alexandrem, w świat. Zarabiali na siebie, występując w różnych gospodach czy karczmach. Chłopak grał na lutni, a oboje śpiewali. Alex był tym z niższym głosem, podczas gdy ona łapała wyższe dźwięki. Całkiem nieźle im to szło. Dawali sobie radę. Może nie żyli w luksusach, ale byli szczęśliwi. Nie minęło wiele czasu, zanim wylądowali w Ethiji. Tam spotkali Madeleine Zabini. Alyia zaprzyjaźniła się z rok starszą dziewczyną i były niemalże nierozłączne. Późniejsze wydarzenia jednak sprawiły, że wszystko się zmieniło. Alexander został zamordowany. Al momentalnie postanowiła powrócić w rodzinne strony. Do rodziców. Tym samym zrywając kontakt z przyjaciółką. Nie potrafiła już kontynuować swej wyprawy bez brata. Po dwóch latach w miarę się otrząsnęła z traumy i powróciła do swego dawnego trybu życia. Ponownie wyjechała podróżować po świecie. Tym razem już całkiem sama i w innym celu. Wolała nie skupiać się na muzyce. Preferowała raczej badanie niezbadanych terenów czy też poznawanie innych kultur, zwyczajów ludzi z różnych stron. Oczywiście nadal występowała na scenie. Śpiewała w gospodach. Ale robiła to tylko po to, aby jakoś zarobić i móc kontynuować swą podróż. A to, w jaki sposób znalazła się w Gildii? To już historia na kiedy indziej.
- Alyia, to zawsze było tak towarzyska osóbka. Przyjaźniła się z większością dzieci w okolicy. I nie tylko. Można powiedzieć, że z dorosłymi także. Raczej większość osób pała do niej sympatią. Ale jak tu nie kochać takiej uczynnej i wesołej duszyczki. Zawsze potrafiła poprawić mi dzień swoimi żartami.
- Mimo, że panienka Albietha zjednała sobie wiele osób to niestety ma w sobie jedną dość widoczną wadę. Jest taki problem. Alyia mówi to co jej akurat ślina przyniesie na język. Nie pomyśli o konsekwencjach swych słów. Czy są one odpowiednio dobrane. Czy w ogóle powinny ujrzeć światło dzienne. Po prostu mówi.
- Jak byliśmy mali Al była swego rodzaju liderką w naszej grupie znajomych. Zawsze taka pewna siebie więc z automatu każdy niemo wyraził na to zgodę. Często chodziliśmy po odludnych terenach. Ale nie ma co się dziwić. Ona zawsze kochała wolność. Nie lubiła być ograniczana przez mury budynków. Niektórzy mogli by się zastanowić czy nie baliśmy się czy nic nam się nie stanie w takich miejsach. Nie. Alyia była niezwykle odważna i wiedzieliśmy, że jeżeli coś by nam groziło to ona pierwsza rzuci się do bronienia nas.
- Niestety Al nigdy za długo nie trzymały się pieniądze. Jest to dość rozrzutna osoba. Kupuje wiele niepotrzebnych rzeczy. Dlatego też codzienne występy w karczmach są wręcz niezbędne dla niej.
Hello! Jak najbardziej zgadzam się na sterowanie Alyią i używanie jej w swoich opowiadaniach. Oczywiście w razie potrzeby zapraszam do zadawania pytań czy konsultowania ze mną jej zachowań. Chętnie przygarniemy jakieś wątki.
Kody: American Codes
Autor arta - Nieznany

Od Salomei cd. Mattii

Niewiara Serafina w umiejętności zwykłych ludzi była zaskakująca.
Salomea obróciła migdałowe ciasteczko w palcach, westchnęła lekko. Aż dziw brał, że wierzył w nią i jej możliwości, mimo tego, że dar magii ją opuścił dobrych parę lat temu, podczas eksploracji podziemnych ruin, kiedy jej grupa obudziła coś, czego do tej pory nie udało się wyjaśnić.
― Myślałam o Bollvigu.
Serafin uniósł brwi, ale ― co dziwne ― nie skomentował.
― Zawsze lubił się obnosić z…
― Ten bęcwał ― przerwał Serafin, obserwując lewitującą w powietrzu szklankę w kształcie tulipana ― zrobi wszystko, żeby jego było na wierzchu. Zapomniałaś już, że jest śliski jak ślimak?
― Nawet na takich da się znaleźć sposób.
Serafin zmierzył uważnym spojrzeniem Mattię.
― I to jest ten twój sposób?
― Owszem ― odparła dumnie.
― Serafinie ― zaczął ugodowo Mattia ― czy nie jesteś zadowolony z dotychczasowego obrotu spraw?
Książę prychnął coś w odpowiedzi, Salomea nie dosłyszała dokładnie co to takiego. Brzmiało jak jedna z tych okropnych klątw, które zdobiły mury grobowców i wnętrza piramid. Czasem zastanawiało ją, dlaczego Serafin nie mógł być po prostu miły. Albo uprzejmy.
Westchnęła lekko i sięgnęła po ciasteczko.
― Bollvig to interesowny mag ― podjęła po chwili, czując na sobie spojrzenie Mattii. ― Sayyid wieży ognia, bardzo lubi się chwalić cudzymi osiągami do których przyłożył się w chociażby minimalnym stopniu.
― Znajomość z Serafinem powinna być więc naszym atutem ― stwierdził astrolog.
― Jest i nie jest zarazem.
Mattia uniósł brwi, w jego spojrzenie wkradło się zaciekawienie. Nie ukrył go celowo, czy to przypadek? Nie potrafiła określić, ten człowiek stanowił dla niej zagadkę. Przyjemną, interesującą, ale wciąż zagadkę.
― Zaczynałem w tej wieży, ogień to mój pierwotny żywioł ― wtrącił Serafin leniwie. ― Zain el-Irani był moim nauczycielem.
― Bollvig faworyzuje każdego maga, którego wybrał ogień ― dodała Salomea. ― Skoro więc Serafin pochodzi z tej samej ścieżki i do tego osiągnął pozycję arcymaga, nietrudno się domyślić, że nasz sayyid go uwielbiał.
― Co się stało, że już nie uwielbia?
Książę westchnął ciężko i odwrócił wzrok, zapatrzył się gdzieś w przestrzeń.
― Był taki czas, jeszcze przed wygnaniem, kiedy syn sayyida zaginął ― oznajmił pustym głosem.
― Syn Bollviga? ― Mattia zmienił pozycję na poduszkach, wydawał się teraz bardziej skupiony. Akshan zaciągnął się dymem, Isidoro spuścił wzrok na poduszkę, jakby wiedział o tej historii więcej niż powinien.
― Nie. Mevlany. Sayyida wiatrów. ― Nikt nie przeszkodził księciu w snuciu opowieści. ― Zwrócił się z tym do mnie, ale mu nie pomogłem, oględnie mówiąc. Pozostawiony sam sobie, poszedł wtedy do Wolanda, razem go szukali, ale na próżno. Bollvig, w późniejszym etapie, również był zaangażowany w poszukiwania i nie pochwalał braku mojego udziału.
Mattia pokiwał w zamyśleniu głową.
― Skoro Woland od tylu lat czai się na przejęcie posady as-saahira, to zapewne doskonale wykorzystał ten czas na zbudowanie solidnej niechęci u Bollviga. I stąd brak uwielbienia ― domyślił się. ― Znasz jakiegoś innego maga ognia, który mógłby nas wprowadzić? ― zwrócił się do Salomei, ale ta pokręciła głową.
― Większość moich znajomości wygasła razem z mocą ― stwierdziła smutno.
― Znajdziemy zatem inny sposób. ― Uśmiechnął się do niej tak ciepło, że aż musiała ratować się kolejnym ciasteczkiem. ― Gdzie można go znaleźć?
― W Wieży ― odezwał się niespodziewanie Isidoro. ― Póki nie załatwi swojej sprawy, nie wyjdzie stamtąd.
― A wiesz co to za sprawa? ― spytał Serafin. Astrolog pokiwał głową. ― Aha, wiesz, ale nie powiesz. Przeznaczenie i tak dalej.
Isidoro uśmiechnął się kątem ust. Głos księcia, mimo wybrzmiewającej solidnie irytacji, podszyty był też sympatią.
― Zajmiemy się Bollvigiem. ― Mattia brzmiał pewnie. ― Ile zajmą wam łowy na pustyni?
Serafin wzruszył ramionami.
― Nie ma na to jednej odpowiedzi. W końcu będziemy łapać wiatr, a ten, jak powszechnie wiadomo, bywa nader kapryśny.

sobota, 27 sierpnia 2022

Od Marty

W powietrzu pachniało polnym kwieciem, przez powietrze niósł się wrzask świerszczy i kobieca nuta.
Dopiero co zielone, soczyste pola zmieniły się w czerwieniące się w słońcu, szorstkie pod palcem i stopą ścierniska. Każdy owad huczał, darł się, wydzierał w niebogłosy, oświadczając o swym jestestwie z każdym dniem zbliżającym się ku końcowi. Słońce uciekało z nieba czym prędzej, cień przykrywał roślinność czym chętniej, czym łapczywiej. Zagarniał ją dla siebie, dusił pod natarczywym uściskiem, przed którym ta nie mogła uciec. Maki traciły na swym szkarłacie, bladły i opadały ku ziemi. Chabry fioleciły się, ktoś skradł im letnią modrość. Strąki nasion, próbując uchronić się przed pochowaniem w cieniu, pękały w soczystym dźwięku, kończąc swój żywot w mesjańskim poświęceniu i przedłużając istnienie gatunku, gwarantując to, co ma nadejść. Drzewa pochylały się, gdy soczyste w przesyconą światłem zieleń liście zaczynały im ciążyć, szarpały ku nasyconej, wilgotnej ziemi w pragnieniu połączenia się z wytęsknionym za ich dotykiem mchem, znudzonym monotonnymi muśnięciami odnóż przemęczonych sezonową pracą mrówek. 
Sierpniowe dni chwytały ostatnie tchnienie w swe pokryte zielskiem płuca, przystrajając się zamiast tego wrześniowym, skrzącym się złotem.
Marta przerwała swą pieśń, odkaszlnęła mocniej. Głowa zaczynała pulsować tępym bólem, modre oczęta chowały się za zmrużonymi powiekami i trzepoczącymi w abcugach rzęsami, próbującymi zrzucić z siebie świetlne smugi. W końcu westchnęła, potarła czoło pomarszczonymi od bystrej wody opuszkami, choć w ten sposób starając uratować się przed upałem. Na skórze osadziła się wilgotna smuga, zaraz to wyschła, pozostało po niej marne, smutne wspomnienie.
Dziewczę odchyliło się w końcu, wyprostowało zmęczony kręgosłup, przysiadło na piętach. Ten zza skóry wołał w przeraźliwym skowycie o jakąkolwiek litość. Pomasowała więc opuszkiem zastałe kręgi, przycisnęła kości. Pocieszyła je mamiącym i przyrzekającym rychły koniec dotykiem, bo pieśń, dopiero co zamarła na ustach, powrócić już na nie nie miała. Leżącego w jednym z koszy prania wcale nie ubywało, wręcz przeciwnie, góra z każdą chwilą wydawała się rosnąć. Niby to jakiś chochlik, podkradłszy się ku wiklinie, dorzucał skarpetek, koszul, apaszek i chust.
Sierpniowe dni chwytały ostatnie tchnienie w swe pokryte zielskiem płuca, a te oddychały głośno, wydalając z siebie powietrze gęste, gorące, mieszające się z prażącym w gęste czupryny, w skryte pod koszulami, obite od pracy plecy, słońcem.
Dziewczyna rozejrzała się dookoła, pochwyciła spojrzeniem owady, ptaki, każdego z chabazi, każdą z traw. Ni żywego ducha, każdy zajęty, każdy zabiegany. Chłonęli sierpień, a wraz z nim jego barwy i smak, obowiązki, które za sobą niósł.
Przeciągnęła się jeszcze raz, modre oko łypnęło ku otoczeniu ponownie, tak na wszelki wypadek. W końcu pochwyciła za sznur w luźno wiązanym gorsecie i pociągnęła. Świsnął, wymknął się zwinnie z oczek i opadł, zginął w trawie. Kilkanaście sekund później – wiązana w pasie spódnica. Butów dziewczyna pozbyła się dobrą godzinę temu.
Nagle – ucichło. Nagle – zamarło. Świerszcze wstrzymały swój wrzask, motyle głuchy trzepot skrzydeł. 
Tafla wody załamała się gwałtownie. Rude loki rozpłynęły się po niej, rozciągnęły odnóża pajęczym sposobem. Biały materiał koszuli uniósł się za nimi, choć poskromiono go zaraz to, nie pozwolono na swawole i hulanki. Gwałtem pochwycono, obciągnięto do chwilę wcześniej rozżarzonej skóry. Mokra, cienka biel tkaniny ni złudzeń, ni domysłów nie pozostawiła. 
Kilka pęcherzyków powietrza pękło tuż nad lustrem wody, sierpniowa orkiestra powróciła do swego koncertu. Smyczki przyłożono do trawiastych strun, naciśnięto w eksplodujące nasionami klawisze. 
Och, to było strasznie, przestrasznie głupie, pomyślała Marta, wynurzając się czubkiem zadartego noska z rzeki.


[ ktosiu? ]

Od Mefistofelesa CD. Nikity


Wampir wychylił się zza cienia okrywającego go swym płaszczem, księżycowa łuna przebijająca się srebrem przez cienkie obłoki opłynęła pociągłą sylwetę.
— Przyjaciela — odpowiedział, jak mniemał, całkowicie zgodnie z prawdą. Pozostawał w skocznej gotowości, nietoperzym napięciu, chwilę wcześniej obejrzawszy wyższą, pozornie silniejszą postać mężczyzny. 
Przyjrzał się jej dokładnie. Zrobiwszy to już kilka razy pod okrywą nocy, zza szeleszczących liści, zza gałęzi przecinających korą pole widzenia, teraz dopiero dostrzegł jeden niezwykle konkretny szczegół, ten sam, który umknął potwornemu oku, będąc czy to skrytym przez zupełnie wysublimowane, prawie że dworne nakrycie głowy, czy to jawiąc się jako mara i iluzja, a nie przykra, bolesna dla jej właściciela rzeczywistość. Biżuterię raczej zastanawiającą, wzbudzającą prędzej wielkie wampirze pokłady współczucia dla ludzkiego braku użytecznej umiejętności samoregeneracji komórek i tkanek, niźli zachwytu dla jej potęgi, szlifu i jego głębokości, wielkości, a przede wszystkim spustoszenia, które na ludzkim licu siała. 
Przez głowę przebiegła nieelegancka myśl o tym, czy aby na pewno to on z ich dwojga powinien być uznany za potwornego. Czy blizna tak szarpana, tak brutalna wziąć się nie powinna z równie brutalnych powódek? Czy chłop barczysty jak dąb o rozharatanym spojrzeniu nie poniósł w ten sposób ceny za wszystkie inne twarze, które w równie niegodny sposób poharatał?
Mefistofeles wiedział, że nie należało oceniać jednak po okładce, nawet tej zupełnie oczywistej, cisnącej zbyt wiele odpowiedzi, a za mało pytań, na usta. 
Brzydką myśl wygonił z umysłu więc prędko, zacisnął mocno usta, przypominając sobie o własnych ewenementach z nagle wyrastającymi z ziemi cembrowinami, na szczęście nietrwałych, choć bolesnych dekapitacjach, a także bliskich relacjach, powodujących wręcz topnienie tkanek, ze starożytnymi kolumnami. W zupełności wystarczająco, by po tej krótkiej refleksji nadal pozostać mrożącą krew w żyłach potwornością. 
Wampir chciał wierzyć, że świat ten był sprawiedliwym, lecz w tej kwestii i serce podpowiadało odpowiedź zgoła inną, przykrą, żałosną. 
Mefistofeles przełknął ślinę. Musnął pazurami własną twarz, zjechał dłonią po szyi, brzydko ciesząc się, że po ewentualnych ekscesach nie został żaden ślad. Musiałby odpowiadać na niewygodne pytania. Nigdy nie lubował się w tej czynności, bowiem nawet najlepiej zmyślona bajka, a uważał siebie za bajarza całkiem zgrabnego, nie wytłumaczyłaby byle jakiemu niedowiarkowi przyczyny głębokiej szramy. 
— Wysłano mnie na pomoc — kontynuował, coraz dalej oddalając się od szumiących cieni, coraz bliżej podchodząc do kamieni, wiechlin drapiących w kostki, coraz wyżej zadzierając stary łeb, by spojrzeć na swego rozmówcę. — Obawiam się, że padłeś ofiarą zupełnie nieodpowiedniego żartu. Fiona przekazuje swe przeprosiny.
Skinął usłużnie głową. W końcu jednak poświęcił się okolicznościom, łypnął okiem na mogiłę. Na ściskany w dłoniach szpadel. I ponownie na rosłego męża. 
— Ależ! Tak prędko do kopania własnego grobu? Po jednej nieudanej przejażdżce? — żachnął się z przerażeniem, odskoczył że prawie.
Najwidoczniej miał mieć do czynienia z osobnikiem niezwykle dumnym.



[ pozdrowienia z pociągu ]

sobota, 20 sierpnia 2022

Od Victariona cd. Hugona

Hugo po trzech sekundach zaskoczonego milczenia parsknął śmiechem w piwo.
— A właśnie miałem narzekać, że mnie niecnie i podstępnie wystawiono — stwierdził, znów swobodny, prawie natychmiast odzyskując rezon. — Masz szczęście, Per-... Victarionie. Już ci szykowałem admonicję stulecia.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie. Admo-kurwa-co.
— Hugo, to dopiero drugie piwo — odparł z teatralną zgrozą. — Nie mów, że już dochodzimy do etapu pentametru jambicznego i włóknouszka ukośnego.
— Błyskoporka podkorowego, chciałeś powiedzieć. — Hugo wyszczerzył zęby. — Poezja i grzyby dopiero po trzecim, teraz możemy porozmawiać o misji. — Przechylił głowę, po czym dodał, jakby nie mógł się powstrzymać: — Nie wiedziałem, że należysz do gildii.
— Skusiłeś mnie tym bimbrem.
Znów parsknął. Miał przyjemny, zaraźliwy śmiech; w całym jego obejściu było coś, co wzbudzało sympatię. Victarion bezwiednie odwzajemnił uśmiech. Ta misja zapowiadała się z każdą chwilą lepiej.
— Kukume mówiła, że będziesz miał ze sobą list od Anderberga — rzucił, zanim Hugo zdążył podjąć temat gildii. — Mogę rzucić okiem?
— Pewnie. Chociaż ostrzegam — Hugo sięgnął do kieszeni, wyjął kopertę, podał mu przez stół — że nie dowiesz się z niego wiele więcej, niż usłyszałeś od Kukume.
— Zobaczymy.
Papier był gruby, porządny, z wytłoczonym herbem na grzbiecie koperty. Przy krawędzi zamknięcia został ślad po laku i ciemna, wiśniowa plama po winie. Nadawca się wspomagał czy Cervan znowu czytał w nocy?
— Być może też będziesz potrzebował czegoś mocniejszego.
— Może nie będzie tak… — Victarion urwał, zmrużył oczy. — O chuj.
— I jeszcze lupy.
Lupa by mu się zdecydowanie, kurwa, przydała.
List Anderberga uosabiał wszystko, czego nienawidził w charakterze pisma arystokratów: fantazyjne zawijasy wydupione na pół kartki, nasrane pętelkami, ozdobnikami, eleganckimi kreskami, litery tak drobne i upiększone, że kompletnie nieczytelne. Zmełł przekleństwo pod nosem. Kurwa. Nawet Szelma pisała wyraźniej.
— „Świat nasz pogrążony jest w chaosie, Katastrofy odcisnęły na duszach piętno, którego zmyć nie sposób” — przeczytał, podnosząc nieznacznie głos, żeby przebić się przez wdzięczny chichot krasnoludki. — Co to za pierdolenie?
— Czytaj dalej, dopiero się rozkręca.
— „Jak zachować ducha w takich czasach? Jak nie ulęknąć się w obliczu Nieuniknionego? Jak…”, ja pierdolę, „…znaleźć w sobie dość odwagi, aby unieść głowę, aby spojrzeć w oczy nieubłaganemu przeznaczeniu, tej nielitościwej damie o trupio-”, kurwa, „-bladym obliczu i krwistoczerwonych wargach?”.
— Czysta poezja, Victarionie. Musisz przyznać.
— Mhm. — Przeleciał wzrokiem resztę kartki, wziął następną. — Nie wiem, co ćpał, gdy to pisał, ale chcę to dostać.
— Obstawiam Psilocybe semilanceata — stwierdził Hugo ze znawstwem. Upił łyk piwa, mrugnął do Victariona wesoło. — Czapkę wolności.
W akapicie od nowej strony Anderberg zaczął dla odmiany pierdolić o podłości i małostkowości ludzkiej, podsycanej nieustannie przez bożków niezgody, pomniejsze byty spijające chuj-wie-co z chuj-wie-czego. Victarion przeskoczył kilka kolejnych zdań; coś o moralnej zgniliźnie znowu ściągnęło jego uwagę. Ta-ak, to zdecydowanie brzmiało, jakby powstało na halunkach.
— Co ma „agonalny krzyk ludzkości” i „społeczeństwo tarzające się we własnym brudzie, w trzewiach trawionych przez robactwo” do spisku na starego Anderberga?
Hugo przechylił się, pociągnął za ostatnią kartkę z pliku.
— Ostatnie cztery linijki — podpowiedział.
Cztery linijki. Z całego listu. Victarion westchnął ciężko. No zajebiście.
Bardzo wiele akapitów nieprzytomnego pierdolenia później doszedł wreszcie do mętnych wyjaśnień. Hugo miał rację; w liście nie było niczego, czego nie usłyszałby już od Kukume. Senior rodu, stary Magnus Anderberg, podobno był przekonany, że ktoś dybie na jego życie i próbuje go otruć, ze szczególnym naciskiem na swojego wnuka i spadkobiercę, Leandra Anderberga. Znaleźć dowody, że to nieprawda. Tyle. „Oczyszczenie mego imienia przed znamienitym przodkiem wam zawierzam”, zamaszyste L, kropka, A, które wyglądało, jakby było najebane, kropka.
— Ja pierdolę. — Victarion poskładał papiery z powrotem, podniósł spojrzenie na Hugona. — Co o tym myślisz?
— Że Leander Anderberg czyta za dużo poematów dygresyjnych.
Parsknął śmiechem.
— I za dużo chleje. — Plama po winie ściągnęła jego wzrok, gdy pakował list do koperty. — Chyba że to Cervan.
— Plam jest więcej, może obaj. Zresztą, mówiąc szczerze, sam też przebrnąłem przez ten list dopiero po kilku głębszych.
— Nie dziwię się. Jeśli facet jest równie konkretny na żywo jak w liście, chyba sobie jebnę w łeb.
— Przekonamy się — stwierdził Hugo filozoficznie. Schował kopertę z powrotem, oparł się niedbale łokciem o wysłużony blat stołu. — Przejrzałem herbarz w gildii, ale nie znalazłem nic ciekawego. Wygląda na to, że Anderbergowie to mało znaczący ród. Mają… albo mieli, herbarz był sprzed stu lat najmarniej… niewielkie dobra w dolinie Ander. I — wargi znów drgnęły mu do uśmiechu — zniewalający herb.
— Jaki?
— Latające prosię.
— Co?
— Latające prosię — powtórzył. — Chciałem doczytać historię herbu, ale źródła milczą kamiennie. Najwyraźniej uskrzydlony wieprz jest równie odwieczny jak nielitościwa dama o trupiobladym obliczu i krwistoczerwonych wargach.
Victarion poczuł, że bardzo potrzebuje jeszcze jednego piwa.
— Pewnie symbolizuje agonalny krzyk ludzkości — mruknął. Dopił do końca, odstawił pusty kufel; Hugo poszedł w jego ślady. Naczynie stuknęło o drewno.
— Prosię czy skrzydła?
— Ty mi powiedz, literaturoznawco.
— Dopiero po trzecim piwie — przypomniał mu Hugo. Szare oczy błyszczały rozbawieniem.
Właściwie — Victarion odchylił się na ławie, od niechcenia odnalazł wzrokiem dziewczynę krążącą po izbie z parującym kociołkiem — i tak dzisiaj nigdzie już nie pojadą, nie opłaca się ruszać prawie popołudniem, w największy skwar. Nie dowiedzą się też więcej o misji z tego listu, nie mieli żadnych faktów do przedyskutowania ani podstaw do układania hipotez. Więc…
— Hugo?
— Hm?
— Jak bardzo ci się spieszy do Verborn?
— Bardzo. — Śmiertelnie poważny ton nie pasował do śmiertelnie niepoważnej miny. — Ruszyłbym natychmiast w drogę, gdyby nie, sam rozumiesz…
— Wół — rzucił Victarion bez namysłu. — Wół padł.
— Na skrzyżowaniu traktu, grzyb mi świadkiem. Przy wozie ze złamaną osią.
— I wywróciło się drzewo.
— Po prostu los nam dzisiaj nie sprzyja — podsumował Hugo. Zajrzał do kufla, pokiwał ze smutkiem głową. — Nie ma rady.
Tym razem zamiast dziewczyny piwo doniósł im karczmarz; ruch był coraz mniejszy, rudy wyrostek wylizał miskę z owsianki niemal do czysta, zanim wyszedł, zostawiając kilka monet na stole i bardzo niepocieszoną krasnoludkę. Ta zresztą zniknęła niedługo potem. Poza parą kupców i grupą miejscowych z posiwiałymi, sumiastymi wąsami nie został nikt więcej. Wyjątkowo nie zapowiadało się na żadne kłopoty.
Hugo otarł wargi z piany.
— Z każdym łykiem lepsze. — Złapał spojrzenie Victariona, parsknął śmiechem. — No co?
— Nic. Myślałem, że może zaczniesz rymować.
— Na to nigdy nie jestem wystarczająco pijany.
Jakby Szelmę słyszał. Powtarzała to za każdym razem.
Ugryzł się w język, zanim zdążył powiedzieć to na głos; powinien być ostrożniejszy. Wzruszył ramionami, napił się piwa.
— Skoro tak mówisz — rzucił lekko. Obrócił kufel w dłoniach, przechylił głowę; przekorny uśmiech sam cisnął się na usta. — To co, może kolejka wódki?

piątek, 19 sierpnia 2022

Od Williama cd. Echa

 Widok, jaki malował się za oknem, przywoływał wspomnienia w Williamie. Wspomnienia tego jak sam uczył się łucznictwa. Jak stawiał w nim pierwsze kroki. Na początku nauczał go ojciec, który może i bywał za bardzo pobłażliwy w stosunku do syna, ale to nie zmieniało faktu, że właśnie od niego nauczył się podstaw. Tego jak prawidłowo powinno trzymać się łuk. Jak nazywają się jego poszczególne części. Czy też tego, że używanie płotu irytującej sąsiadki jako tarczy strzelniczej, no nie było zbyt dobrym pomysłem. Nie powinien celować akurat w tamtym kierunku. Szczególnie że raz trafił w okno. Wtedy był z siebie niezwykle dumny, w każdym moemncie gdy tylko udawało mu się wkurzyć kobietę. Ale teraz? Teraz odczuwał jedynie wstyd i zażenowanie. Wolałby zapomnieć o tej całej sytuacji. Wracając jednak do rzeczywistości. Podpierając się na łokciach, uważnie obserwował wydarzenia zza okna. To jak dwie osoby znajdowały się na Placu Treningowym i trenowały łucznictwo. A raczej jedna. Druga, z tego co zauważył, tylko siedziała i coś mówiła. Niestety z tej odległości nie był w stanie określić tożsamości ów osób. Jednak sam ten widok wystarczył, aby William ponownie nabrał chęci do tego, aby spróbować znowu swoich sił w sporcie, który dawno zaniedbał. Chciał ponownie wziąć w ręce łuk i zobaczyć, ile pamięta z lat ćwiczeń. Ale czy dobrym pomysłem byłoby pójście tam w tym momencie? Wtrącanie się w spotkanie tych dwóch osób? W trening? Może lepiej byłoby wybrać się tam, w momencie gdy plac byłby pusty? Szczególnie że wtedy nie musiałby się martwić tym, jak wypadnie oraz czy komuś nie zrobi krzywdy. Jednak z drugiej strony… jeżeli poszedłby teraz, to mógłby poprosić o jakieś rady, jeśli w czymś by sobie nie radził. Zaczął więc analizować w głowie, wszystkie za i przeciw. Wybór nie był łatwy, ale ostatecznie zdecydował, że jak nie teraz to nigdy. Podniósł się i szybko poszedł się przebrać. Aktualny ubiór stanowczo nie nadawał się do takich czynności. Kiedy tylko był gotów, zaraz znalazł się w schowku z brońmi należącymi do gildii. Dokładnie studiował każdy łuk. Ich wagę. Wygląd. Kształt. To jak leżały w dłoni. Chciał dobrać odpowiedni do siebie. Ostatecznie zdecydował się na jeden, chociaż nadal nie był do końca pewny swego wybory. Ale no cóż. Ten łuk wydawał mu się być najlepszym wyborem z tego wszystkiego. Zanim wyszedł, wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze, chcąc lekko uśmierzyć nerwy. Mógł iść. Był gotowy. Po przystanięciu w odległości kilku metrów od jak się okazało Echa i Fiony, postanowił się odezwać:
— Przepraszam? Czy przeszkadzałoby wam może, jakbym dołączył i też chwilkę potrenował strzelanie? — zapytał niepewnie, posyłając dwójce delikatny uśmiech.

Echo?

Od Madeleine cd. Odetty

 Jeżeli miałaby być szczera, to wcale nie zdziwiło ją, to jak zakończyła się cała sytuacja. Straż. Wizyta w areszcie. W sumie… To nic nowego. Nie pierwszy raz zdarzało się jej spotykać takich nachalnych, narzucających się osobników. A z racji, że no… trzymanie nerwów na wodzy, chowanie złości w środku siebie nie było jej mocną stroną, to bywało, że dochodziło do bójek, w których obie strony były zgarniane przez władze za naruszanie porządku. Dlatego też, kiedy tylko znalazła się w celi, bez wzruszenia po prostu położyła się na ziemi. Ręce splotła za głową, a jedną z nóg zgięła w kolanie. Przymknęła oczy znudzona całą sytuacją.
— Nic wam się nie stało? — do jej uszu doszedł głos towarzyszki “niedoli”.
— Nie — nie miała ochoty zbytnio się produkować i zbierać na jakąkolwiek dłuższą wypowiedź czy też na zbędne grzeczności.
— Nie przeszkadza wam, że chcą zostawić nas tutaj na całą noc? — no i kolejne, nikomu nie potrzebne, pytanie.
— Nie.
— Ale…
— Ciiii… — przerwała szybko, starając się uciszyć Odettę. Nawet wysiliła się na przyłożenie palca do ust w geście ciszy, a to było już coś! — Spokojnie. Mamy czas. Trochę cierpliwości. Poczekaj, a się przekonasz, że warto — nadal z zamkniętymi oczami, tłumaczyła.
Zaraz potem wyłączyła się na świat wewnętrzny. Zaczęła jeszcze raz analizować w głowie całe zajście. Co prawda mogło to pójść inaczej. Mogła nie rzucać się na mężczyznę. Mogło nie być bójki. Ale czy żałowała swojego czynu? Za nic w świecie. No może jedynie tego, że nic takiego nie zdążyła zrobić. Kilka ładnych ran ciętych na ciele tego ignoranta i może nauczyłby się, jak traktuje się kobiety. Że jak kobieta mówi nie, to znaczy nie i koniec. Z jej rozmyślań wyrwał ją huk. Co prawda nie był jakoś bardzo głośny, ale nadal na tyle wyraźny, że zaciekawił ją. Otworzyła jedno oko, aby spojrzeć na drzwi od celi. Nie musiała długo czekać, aby ta się otworzyła, a zza nich wyłoniła się trójką mężczyzn.
— Dłużej wam to zająć nie mogło? — prychnęła, podpierając się na przedramionach.
— Myślisz, że tak łatwo jest się przedrzeć przez straż? — oczywiście pierwszy do odpowiedzi wyrwał się Michael.
— A teraz zbieraj się. Chyba że wolisz tu jednak zostać — szyderczy uśmieszek gościł na ustach Lucasa.
— Dobra, dobra. Idę — podniosła się na nogi i ruszyła w stronę wyjścia. — No co? — zapytała, widząc pytający wzrok Odetty. — To moi przyjaciele. Nie wiem jak ty, ale ja zmywam się stąd — wyszła za próg. — Idziesz czy nie? — zapytała niecierpliwie. Chciała jak najszybciej ulotnić się z tego miejsca.

Odetta?

środa, 17 sierpnia 2022

Od Małgorzaty — Expedition Impossible

Are you the fishy wine who will give me
A headache in the morning
Or just a dark blue land mine
That’ll explode without a decent warning

Do kwatery wślizgnęła się bezszelestnie, perfekcyjnie odmierzając możliwy kąt uchylenia drzwi, nim stary zawias zaskrzypi ostrzegawczo i ją zdradzi. Przystanęła w cieniu, tuż przy ścianie, starannie omijając słoneczne smugi wlewające się przez okno, po chwili wychyliła się nieznacznie za róg, zajrzała głębiej. Victarion stał do niej tyłem, opierał się dłońmi o blat stolika, coś analizował. Wyglądało na to, że niedawno zwlókł się z łóżka; miał na sobie same spodnie, koszula i pasek wciąż wisiały smętnie przełożone przez zydel. Mimowolnie przeciągnęła spojrzeniem po jego sylwetce, po koszmarnej siatce blizn przecinającej plecy. Widziała je już tyle razy, że powinna się uodpornić na ten widok, a mimo to, bolało jak zawsze; poczucie niepojętej niesprawiedliwości ścisnęło ją za gardło.
Kiedyś powinna go w końcu o nie zapytać. Odpowiedziałby? Tak? Nie? Kiedy chodziło o Victariona, niczego nie była pewna.

wtorek, 16 sierpnia 2022

Od Michelle – Rzeka, która się śmieje

Michelle nie potrzebowała nawet minuty, by stanąć po kolana w wodzie.
Zzuła po drodze buty, kropelki chłodnej cieczy rozprysnęły się na wszystkie strony, gdy weterynarz rozpędziła się, pokonała krótkie zbocze i wskoczyła w nurt. Prawie straciła przy tym równowagę, ale skwitowała to tylko śmiechem, podobnie jak przemoczone spodnie. Gdyby cała wpadła do wody, zareagowałaby identycznie. Wizja kąpieli brzmiała, tak po prawdzie, bardzo dobrze, bo nawet jeśli słońce minęło już najwyższy punkt, wciąż dawało się we znaki letnim skwarem.
No tak, ale było jeszcze kilka spraw, którymi należało się bezzwłocznie zająć. Weterynarz zazwyczaj takich rzeczy nie lubiła, ale ten dzień zaliczał się do wyjątków, i kobieta już nie mogła się doczekać wszystkiego, dlatego po krótkiej chwili wyskoczyła znów z wody. Piasek i trawa kleiły się do mokrych stóp, oblepiały je cienką warstwą, ale przecież to była ostatnia rzecz, którą się przejmowała. Lada moment tam wróci.
— Gdzie wsadziłaś koc? — podeszła do Heliosa i przytoczonych do konia juk, zerknęła krótko na siostrę.
— Tutaj — poklepała miękkie chrapy, gdy odtoczyła wreszcie ciężar z końskiego boku. — No już, już, odpocznij sobie, tu masz trochę cienia i trawy.

Od Lei – Poza utartym szlakiem

— Szybciej!
Michelle biegała wzdłuż i wszech izby, a rozwiane loki wirowały z każdym krokiem. Dziewczyna zaglądała to do garnka, to do pieca, jakby spodziewała się, że jeśli tylko spuści coś na sekundę z oka, ciastka lub warzywa uciekną przez okno.
— Przecież wszystko jest w porządku — położyłam jej dłoń na ramieniu, lekko ścisnęłam. — Jeśli będziesz krzyczeć na sałatę, to wcale się szybciej nie pokroi.
— A może?
Przewróciłam oczami, ale nic więcej nie powiedziałam, zajęłam się formowaniem kolejnych słodkich kulek. Sama właściwie co chwilę nerwowo zerkałam w stronę obejścia, w każdej chwili gotowa ruszyć prędko na próg i skierować Hotaru do naszego pokoju, zagaić i absolutnie nie dopuścić do kuchni.
— Radzicie sobie, kochane? Może w czymś pomóc?
Pani Adela, gospodyni, weszła rozkołysanym krokiem do środka, pańskim okiem objęła całość rozgardiaszu. Zazwyczaj nie było to w guście gospodarza, by nowo poznane osoby panoszyły się w jego kuchni, ale kobieta należała do wyjątków: gdy tylko usłyszała o naszych planach i okazji, sama zaproponowała, byśmy wykorzystały to miejsce. A to bardzo ułatwiło wszystkie przygotowania, nawet jeśli teraz stukałam palcem w podbródek i zastanawiałam się, jak i kiedy wszystko zapakujemy. W dodatku po kryjomu.

Od Inanny cd. Isidoro

— Zamieniam się w słuch.
Żelazne ostrze błysnęło w światłach pochodni, odbiło płomienie łuczyw, jasnym refleksom pozwalając zaatakować złote spojrzenie bardki, zmuszając drobną sylwetę dziewczyny do zrobienia szybkiego kroku w bok. Inanna wycofała się ostrożnie, w ostateczności zajmując miejsce przy Isidoro.
Mężczyzna za kratą załkał, złapał pulchnymi dłońmi za metalowe pręty, w nieudanej próbie wyrwania się z uścisku piratki. Rivanni nie odpuszczała, a jej pewny uścisk wciąż nie zelżał. Pozwoliła śniadym paluszkom wpić się w śnieżnobiałą kryzę.
— Wiele nie wiem, naprawdę, litości — odparł w przerażeniu, nie odwracając spojrzenia od ostrej krawędzi sztyletu. Handlarz przełknął donośnie ślinę. — Lepiej, że ja to kocisko pierwszy znalazłem, niżeli gwardziści. Wtedy to byłby dopiero raban. Strażnicy by się z waszym kotkiem nie cackali, kierpce z panterzej skóry zrobili. Tak to, o! Wszystko się dobrze skończyło, pantera znów wasza.
Rosario zachichotała, zacisnęła pewniej dłoń na rękojeści ostrza, ani na moment nie odwracając spojrzenia od czarnych jak węgielki oczu mężczyzny. Bardka obserwowała bacznie, w ciszy, z każdym kolejnym jękiem mężczyzny biorąc głęboki wdech. Mimo iż od samego początku ich niedługiej znajomości, kapitan Rivanni zdawała się osobą pewną, butną i pełną chęci do podejmowania kolejnego ryzyka, Inanna nie przypuszczała, że tak szybko przyjdzie im obserwować piratkę w akcji.
— Od początku. Co wiesz o Amayi, Jadze i Oczko? I jakim sposobem udało ci się dostać do Ambrożego? — Rivanni ściszyła głos do szeptu. — Przecież wiem, że sam go do klatki nie zaciągnąłeś, nie dałby się tak łatwo.
Ktoś w kącie celi zaszurał podeszwą skórzanego buta, kto inny prychnął ze słyszalnym w głosie znużeniem.
— Nic wam nie powie, odpuście se.
— Z lalusia taki panter ujarzmiacz, jak ze mnie Fryderyk V.
Inanna westchnęła cichutko. Nie była do końca pewna, czy komentarze reszty skazańców jakkolwiek pomogą handlarzowi wypluć z siebie potrzebne im zeznania. Rosario milczała, a mężczyzna pod jej dotykiem zadrżał.
— Rację mają, mają rację! Kupiłem tę waszą panterę, dobry pieniądz za nią dałem. Kto wie, u kogo by wylądowała, gdyby nie ja.
— Za dużo o sobie gadasz! — Drewniane bransolety zagrały na smukłych bardki nadgarstkach, uczepione do pasa grzechotki podskoczyły żwawo. Inanna wyciągnęła przed siebie palec, nie mogąc dłużej znieść słyszanych dyrdymałów. — Tylko ja, ja i ja! Na pytania byś lepiej odpowiadał, tak jak cię proszą.
W pomieszczeniu zapadła chwilowa cisza, przerywana jedynie cichym pomlaskiwaniem reszty, widocznie zainteresowanych całym zajściem, więźniów.
— Kto? Kto ci wcisnął Ambrożego? — głos Rivanni ponownie rozbrzmiał w pustym korytarzu.
— Nie… Nie powinienem tego mówić. Dowie się, jak powiem, na pewno dowie. I tylko kolejne przyjdzie rozwiązywać mi problemy!
— Jeśli zaraz czegoś z siebie nie wydusisz, nic już nigdy nie rozwiążesz. — Nacisnęła ostrzem na zmierzwioną skórę podbródka, wciąż jednak nie decydując się jej przeciąć, na co handlarz zaszlochał w wyraźnym przestrachu.
Inanna drgnęła razem z nim.
— Julian! Julian na niego mówią. Nie wiem, czy to jego prawdziwe imię, nazwiska też nie znam. Ale… Ale łatwo go rozpoznać, z nikim innym nie idzie pomylić! Ruda czupryna, opaska na prawym oku. Czysty szaleniec. Pewien jestem, że sam waszą panterę schwytał, z niczyją pomocą. To może i co o tych dziewczętach będzie wiedział. Trochę się o nich mówiło. Nic konkretnego jednak. Słuchajta, zjawiają się w mieście jakie trzy pstrokate panienki, wielkie kocisko ciągną ze sobą przez ulice. Nic dziwnego, że ludzie gadali. Niemała to w końcu atrakcja dla prostego chłystka.
Łzawe oczy mężczyzny błysnęły z niemą prośbą o litość, o spokój, widocznym swym strachem zapewniając całą trójkę, iż nic więcej nie wie, nic więcej powiedzieć w stanie nie będzie. Rivanni zmełła przekleństwo, ostatni raz posyłając handlarzowi rozgorączkowane spojrzenie, wreszcie odrywając łyskający w pochodniach sztylet od opasłej szyjki. Puściwszy zmiętoszony materiał plisowanego kołnierza, odwróciła się w stronę wyjścia. Inanna zrobiła niepewny krok wprzód, dostrzegając na twarzy piratki widoczny pierwiastek wewnętrznego rozdarcia.
Rosario wzięła głęboki wdech.
— Atrakcja? No tak. Wszystko, co wychodzi poza wasze normy i rozumowanie to atrakcja. Wszystko, czego nie potraficie pojąć. — Piratka ukryła drżenie dłoni w kieszeniach błękitnego płaszcza. — Ale te dziewczyny nie są i nie były żadną atrakcją. Zaginęły i kto wie, czy uda mi się znaleźć je żywe. Jeśli nie, umrą trzy młode osoby, które miały przed sobą jeszcze całe życie. A wy patrzycie od boku, szeptacie i… zapominacie. Tyle z was dobrego.
Towarzystwo zamilkło. Korytarz wypełniła chłodna, nieprzyjemna cisza.
— Chodźmy. Już nic więcej z niego nie wydusimy.
— Chwila! — głos bardki odbił się echem od gołych, kamiennych ścian loszku. — Skąd mamy wiedzieć, gdzie szukać tego całego Juliana?
Rivanni zerknęła kątem oka w stronę gildyjczyków, decydując się wreszcie ruszyć w stronę wyjścia. Na śniadych ustach kobiety zatańczył bystry uśmiech.
— Wiem, gdzie przesiadują tacy jak oni.

poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Od Cahira cd. Echa

Ciosy wymienili błyskawicznie. Echo zaatakował, Cahir skontrował, nastąpiła seria krótkich, agresywnych starć. Walczyli, zmuszając do gwałtownych uników, wyprowadzając zdradliwe uderzenia, testując zręczność, szukając słabych punktów, sprawdzając możliwości broni i przeciwnika. Pojedynek od początku przebiegał na tyle zaciekle, że Cahir nie łudził się, że to ćwiczenia. Tłukli się na poważnie, uczestniczyli w bójce, brutalnej i zaplanowanej, upozorowanej treningiem do nadchodzącego turnieju. Przewidywał, że razy nie skończą się w momencie, gdy któryś opadnie z sił, potknie się na deski albo straci broń. Powiedziałby raczej, że to ich konfrontacji nieuchronny etap. 
Echo narzucił ostre tempo, ruszał się śmiało, zdecydowanie. Cahir pomyślał, że pozwoli mu się zmęczyć. Nie szarżował, manewrował, odbijał na tyle skutecznie, żeby nie znaleźć się jeszcze w realnym niebezpieczeństwie. Oszczędzał siły, zachowywał czujność, kalkulował chłodno, znał swoje możliwości, wiedział, że tak intensywna walka wystawi ich kondycję na próbę. Nie zamierzał być tym, któremu najpierw ramię zdrętwieje od amortyzowania ciosów, kto jako pierwszy ze zmęczenia nie zdoła umknąć przed pchnięciem w bark, od którego omdleje całe ramię, a broń wymsknie się na podłogę. 
Szczęk stali niósł się po ścianach dudniącym, zwielokrotnionym pogłosem. Miecze migały w atakach i paradach tak szybkich, że ledwie możliwych do uchwycenia. Zupełnie jak taniec, zadrwił ponownie Cahir. Ruchy mają wyraźną sekwencję, następują w określonym rytmie, jedne wywołują drugie. Unik po skośnym cięciu, kontra w odpowiedzi na ofensywę, zamiana miejsc po trudnym do sparowania natarciu.
Potraktował Echa krótką zmyłką, przemknął mu pod bokiem, zamierzył się na jego plecy w ataku bardzo nagłym, bardzo niesportowym, bardzo ulicznym. Liczył, że łucznik nie okaże się wystarczająco zręczny, by w porę się uchylić. Okazał się i uchylił. Jakimś cudem. Co nie wróżyło dobrze. Bo w tym momencie powinien zwijać się na deskach. A wychodził z równie nieczystym uderzeniem.
W sali słychać było jedynie przyspieszone oddechy, nieregularne kroki, dźwięk krzyżujących się ze sobą kling, tępy i głuchy. Gdy miecze się zderzały, nie dzwoniły cicho i przyjemnie jak zgrabne, poręczne, dobrze wyważone ostrza. Hałasowały okropnie, każde starcie wybuchało jękliwym, metalicznym trzaskiem, który... kojarzył się z niczym, nie wywoływał żadnych wspomnień.
Bo nie tak brzmiało Ovenore. Ovenore brzmiało jak deska uginająca się pod krokami, których nie słychać. Jak ledwie możliwy do zarejestrowania syk wysuwanego poza zasięgiem wzroku sztyletu. Ovenore to oczy, których nie widać, ale których śledzące spojrzenie czuje się na karku niemal fizycznie. To nigdy otwarta walka, nigdy walka jak ta.
Gdyby to było Ovenore, pomyślał, zasłaniając się przed uderzeniem z góry, zasadziłoby się na ciebie trzech. W pierwszej lepszej uliczce, nie wiedziałbyś kiedy, za co, dlaczego. Jeden ściągnąłby cię z konia, drugi sprzedał sztych pod żebra, trzeci zabrał sakiewkę, buty płaszcz. I to by było wszystko.
Miecz Echa z przeraźliwym zgrzytem przesunął się wzdłuż ostrza Cahira, spadł na jelec, który nie wytrzymał impetu, pękł, odskoczył w bok jak kometa. Kawałek metalu, mający w takich momentach chronić jego rękę, zawiódł przy pierwszej okazji. Cahir dostał po palcach niespodziewanie, dotkliwie, broń utrzymał z trudem. Wybity z rytmu, popełnił błąd, odsłonił się. Echo natychmiast to wykorzystał, spróbował trafić go pięścią w zęby. Cahira uratował tylko refleks. Ten sam, który jako jedynemu z ptaszków Ksandra pozwolił mu wyjść ze stolicy żywym. 
Przerzucił miecz do drugiej dłoni, zdradził wcześniej niż chciał, że jest oburęczny. Odbił, zamachnął się w gilotynowym cięciu w bark, zmusił Echa do obrony z dołu. Klingi zderzyły się z brzękiem ogłuszającym, Cahir miał wrażenie, że zaraz rozpadną się im w rękach. Obaj w tym samym momencie naparli na ostrza. Cahir wykorzystał fakt, że chwilowo znajdował się w lepszej pozycji, spróbował przycisnąć Echa, złamać jego zasłonę.
— To tyle? — rzucił zaczepnie. — Tylko tyle?

samce sie bijo

Od Victariona cd. Małgorzaty

Woda była gorąca i pachniała lawendą.
Od Berneck nie rozmawiali dużo, właściwie — głównie milczeli. Szelma westchnęła cicho, gdy zanurzyła się w wannie, ułożyła się w jego ramionach, zamknęła oczy; czuł pod palcami jej napięte ciało. Też nie potrafił się rozluźnić, szyja i barki zesztywniały, odzywały się tępym, mrowiącym bólem przy każdym ruchu. Przecież tutaj byli bezpieczni. Oparł kark o krawędź wanny. Przecież Szelma mówiła, że tutaj byli bezpieczni. Przecież jej ufał.
— Moglibyśmy jutro iść nad morze — mruknęła nagle. Jej głos pozornie wydawał się odprężony, nawet rozleniwiony, ale spięte mięśnie mówiły same za siebie.
— Możemy.
— Ale woda będzie zimna…
— Mhm.
— …więc już teraz cię ostrzegam, Rion, że jeśli mnie do niej wrzucisz, gorzko pożałujesz.
Victarion uśmiechnął się blado. Chciałby móc odwzajemnić zaczepny ton.
— Nawet nie śmiem próbować. — Przesunął dłonią po jej barku, zahaczył palcami o obojczyk. Szelma przechyliła głowę; mięśnie szyi zagrały pod skórą. — Jak się czujesz? — dodał ciszej, z wahaniem.
— Bywało lepiej.
— Delikatnie mówiąc.
Jej niewesołe parsknięcie zagłuszył plusk wody. Wyciągnęła nogę, uderzyła piętą o parującą powierzchnię aż krople bryzgnęły na boki, odbiły światło świec i dogasającego dnia. Ściągnęła łopatki do tyłu, znów westchnęła.
— Bolą mnie plecy.
— To już ten wiek, koleżanko. — Uśmiechnął się na prychnięte pod nosem „spierdalaj”, położył jej rękę na ramieniu. — Przesuń się trochę.
Gdy Szelma ostentacyjnie wolno i niechętnie odsunęła się do przodu, sięgnął po butelkę z ciemnobrązowego szkła zostawioną na stoliczku obok wanny, między mydłem a miską z suszonymi kwiatami lawendy. Korek wyskoczył z szyjki, wypadł mu z ręki, potoczył się po podłodze.
— Szelma?
— Hm?
— Tak właściwie — Victarion wylał trochę olejku, ocieplił w dłoniach; ziołowa woń rozmarynu przebiła się przez wszechobecną lawendę — gdzie my teraz jesteśmy?
Rozgrzana skóra była miękka i przyjemna w dotyku. Dłonie prześlizgnęły się po ramionach, powoli, delikatnie, jeszcze ledwie je muskając opuszkami palców, zjechały wzdłuż kręgosłupa.
— W wannie.
— Szelma.
— W pawilonie stylizowanym na wiejską chatę.
— Nie żartuję. — Ostatni raz pogładził jej plecy, zanim ruchy zmieniły się nieco; zaczęły być okrężne, mocniejsze, kciuki kreśliły kółka na krawędziach łopatki. — Chcę wiedzieć, u kogo mamy dług.
Szelma chwilę milczała. Oparła się łokciami o podkulone kolana, z ust uleciało się urwane westchnienie, gdy Victarion zaczął masować jej kark.
— Nie mamy żadnego długu — odparła w końcu. Jasna skóra błyszczała od olejku. — Ten znajomy, który nas tu przysłał, to mój szwagier. Dymitr Chernov.
Dłonie zastygły. Że, kurwa, co?
— Chernov — powtórzył Victarion. Lodowaty dreszcz spłynął wzdłuż kręgosłupa, mięśnie spięły jeszcze boleśniej, spojrzenie padło na broń zostawioną kilka kroków od wanny. — Ja pierdolę, Szelma. Przecież ty…
— Dimi jest równie winny śmierci Igora, co ja.
Zapadło milczenie, ciężkie od zaskoczenia.
Po kilku sekundach Victarion nadal bez słowa wrócił do powolnych, okrężnych ruchów. (To zawsze jakaś gwarancja, wspólny trup w szafie). Krawędzie łopatki, krótki odcinek kręgosłupa między nimi. (Równie winny? Co dokładnie znaczy: równie winny?). Więcej olejku, teraz barki, potem dalej, wzdłuż ramion. (Zbytnia pewność w jej głosie była niepokojąca). Oddech Szelmy zwalniał, pogłębiał się. (Z drugiej strony miała na Chernova haka). Każdy ruch ostrożny, delikatny, po chwili zamiast kółek: ściśnięcia. (Dlaczego nie mógł po prostu przyjąć tego wyjaśnienia z równym zaufaniem i odpocząć?). Cisza zaczęła się przeciągać.
Nagle poczuł dotyk na wierzchu dłoni, niepewne muśnięcie. Szelma zawahała się jeszcze, zanim złapała go za rękę, przytrzymała w swojej, ciepłej i ociekającej wodą. Krople łaskotały skórę.
— Zyskał na tym morderstwie tyle, że nie będzie ryzykował utraty majątku. Jesteśmy tu bezpieczni i bez długu. — Obejrzała się przez ramię, jeszcze raz ścisnęła dłoń. — Nie martw się.
— Nie martwię się.
— Mhm. W ogóle. — Woda chlusnęła, zakołysała się; Szelma przekręciła się, uniosła na kolanach, jedną dłonią oparła o dno wanny, drugą odgarnęła kosmyk włosów, który opadł mu na czoło. — Czasami zupełnie nie potrafisz kłamać.
Przymknął oczy, gdy go pocałowała.
Woda znów zafalowała, Szelma ułożyła się z powrotem, Victarion zamknął ją w objęciach, przytulił policzek do jej włosów. Niewypowiedziane pytania zaciążyły na języku. Zabawne, że nigdy o tym nie rozmawiali, Igor Chernov był jakimś odległym cieniem, jednym zdaniem w raporcie Miśka, którego musiał wysłuchać dwa lata temu, gdy mu wepchnęli Szelmę pod opiekę. Nie wiedział nawet, dlaczego właściwie go otruła, nigdy nie przeszło mu przez myśl, żeby zapytać. Przynajmniej do dzisiaj.
Stłumił westchnienie. To nie była jego sprawa. Ujął jej rękę, przesunął kciukiem po starej, krzywej bliźnie paskudnie przecinającej wnętrze dłoni, zjeżdżającej na nadgarstek. Doskonale wiedział, że pewnym rzeczami po prostu nie powinien się interesować ani tym bardziej o nie pytać.
— Po bójce w Madurze. — Szelma przekręciła głowę, uśmiechnęła się do niego. — Myślałam, że mi rękę upierdoli tym nożem.
Uniósł kącik warg w półuśmiechu, demonstracyjnie uniósł dłoń wyżej, aby światło tych paru świec wyzłociło skórę, obejrzał ją z bliska. Zawsze się zastanawiał, co zrobiła, że nadal niezupełnie może zginać rękę.
— Blisko był — uznał. Musnął ją wargami, wypuścił.
— Znalazł się specjalista — parsknęła Szelma. — Popatrz lepiej na swoje, są bardziej poharatane.
Oparł znów kark o krawędź wanny.
— Zmyślasz.
— Ta-ak? — Zmrużyła oczy, tym razem ona sięgnęła po jego lewą rękę, rozprostowała. — Patrz tu. I tu. Jeszcze tutaj… no popatrz, kolejna, kto by pomyślał… nie mówiąc o tym, co się dzieje dalej na przedramieniu. — Wycelowała palcem w kilka krzywych, jasnych linii, które zostawił nóż w starym borze za Sosnówką, wieki temu.
Victarion zerknął na nie od niechcenia, zanim przymknął powieki, odchylił głowę. Woda zaczynała stygnąć, nogi zdrętwiały od długiego bezruchu, ale mimo tego nie ruszył się ani o cal.
— Drobiazgi.
— Tak, zwłaszcza ta tutaj.
— Nie widzę. — Mięśnie wreszcie trochę się rozluźniły, napięcie w karku zaczęło znikać.
— Zamknięte oczy mogą mieć z tym coś wspólnego, nie uważasz?
— Mogą.
— Tak?
— Mhm.
— No proszę. Zwykła, potulna zgoda, żadnego „spierdalaj”, jak nie ty.
— Mhm.
Szelma roześmiała się cicho. Poczuł, jak znowu się okręca na brzuch, podciąga wyżej, obejmuje go za szyję. Jej ciepły oddech owionął skórę.
— Rion.
— No?
— Zaraz mi tu zaśniesz.
— Bez obaw.
— Widzę, że już ci głowa leci.
— Mhm, pewnie.
Opuszki palców połaskotały policzek.
— Chodź się już położyć — wyszeptała łagodnie, trochę pobłażliwie.
— Mhm.
Miał wrażenie, jakby wszystkie bodźce dochodziły gdzieś z daleka, tonęły we mgle. Chlupnięcie wody. Zapach lawendy. Skóra ocierająca się o skórę. Przy uchu — kolejny szept, miękki, pełen słodyczy:
— Rusz dupę, stary leniu. Nie zaniosę cię do łóżka.

***

Obudziło go słońce. Rozchylił powieki, zaraz je z powrotem zmrużył; ostre światło zalewało pokój, oślepiało oczy. Zasłonił je dłonią. Bogowie. Przez otwarte okna wleciał podmuch ciepłego wiatru, bardziej letniego niż jesiennego, zapachniało trawą — i jeszcze czymś. Victarion wciągnął głęboko powietrze w płuca. Frezja i gruszki.
Ręka odruchowo sięgnęła za siebie, ale zamiast kojącego ciepła drugiego ciała natrafiła na pustkę i skotłowaną pościel. Westchnął, obrócił się nieśpiesznie na drugi bok. Szelma zniknęła. Tylko pognieciona poduszka i ulotna woń perfum wskazywały, że ktoś oprócz niego spał w tym łóżku.
Przesunął dłonią po pościeli. Dziwne uczucie. Czy kiedykolwiek… Nie, przecież to on zawsze wymykał się pierwszy; czasem tylko czekał, aż Szelma zaśnie, czasem nawet tego nie. Nie lubił spać z drugą osobą w jednym łóżku, mówił jej o tym. Miał zbyt czujny i lekki sen, co chwila się budził. Z wyjątkami, jak widać. Właściwie nawet nie był pewien, jak i kiedy zasnął.
Niejasno przypominał sobie kubek z jakimś ziołowym gównem.
Usiadł wreszcie — miękki dywanik rozścielony przed łóżkiem łaskotał stopy — przeciągnął się. Cholera, dawno się tak nie wyspał, nie bolał go kręgosłup, nie ciągnęło w mięśniach, kark był rozluźniony, powieki nie ciążyły sennie. Nadzwyczajne. Victarion potarł szyję. Po prostu, kurwa, nadzwyczajne.
Na krześle ktoś poskładał jego ubrania, wyprane i wysuszone, buty wyczyszczono z błota, wypastowano na glanc. Uhm. Nie, żeby miał coś przeciwko, ale… O chuj, czy ktoś nawet wypolerował klamerkę przy pasie? Victarion przyjrzał jej się sceptycznie, odwiesił pasek z powrotem na oparcie krzesła, zapiął spodnie. No dobra, gdzie była koszula?
Sprawdził w torbie, ale wszystkie pozostałe ubrania najwyraźniej też zabrano do prania. Nie zaplątała się w ubrania Szelmy, ułożone z równą pieczołowitością na drugim krześle. (Łaziła po pawilonie w samych majtkach? Nawet by się nie zdziwił). Koszula nie została też w pokoju obok, tym z wanną; dopiero dzisiaj do niego dotarło, że to najwyraźniej miało być stylizowane na wiejską balię. Przesunął dłonią po gładko wyszlifowanych i wyprofilowanych krawędziach, aby nie wbijały się w kark. Wiejska balia. Z której, kurwa, strony.
Schody były ewidentnie nowe, jeszcze niewyślizgane i nieskrzypiące. Zszedł na dół cichym, miękkim krokiem, minął zamknięte drzwi bawialni, zajrzał do jadalni. No pewnie.
Szelma siedziała na stole zastawionym tak, jakby miało przy nim zjeść co najmniej sześciu chłopa po trzech tygodniach postu; na kolanach trzymała nóż i szmatkę. Machała beztrosko gołymi nogami, ubrana tylko w za dużą, czarną koszulę sięgającą jej za połowę uda. Zdecydowanie męską i zdecydowanie nienależącą do niej.
— Paskudny zwyczaj, Szelma. — Victarion oparł się barkiem o framugę, skrzyżował ramiona. — Mam nadzieję, że nie wejdzie ci w krew.
Uniosła głowę znad czyszczonego noża, uśmiechnęła się szeroko.
— Co konkretnie masz na myśli? — zapytała niewinnym tonem.
— Podpierdalanie ubrań.
— Aj, Rion. — Wróciła spojrzeniem do ostrza, ostentacyjnie przejechała po nim szmatką, obejrzała pod światło. — Nie mów, że ci się nie podoba.
Roześmiał się cicho. Drewniana posadzka nie skrzypiała pod butami, kolejny dywan tłumił dźwięk kroków.
— Jeśli czekasz, aż ci powiem, że wyglądasz w niej lepiej ode mnie, muszę cię rozczarować.
— Nie czekam. — Zbliżyła ostrze do ust, chuchnęła, starannie przetarła. — Nie musisz mi mówić, oboje świetnie wiemy, że takie są fakty.
— Łudź się dalej. — Oparł się o stół obok niej, przechylił głowę.
Wyglądała na wyspaną; w oczach igrał uśmiech, kąciki warg wciąż unosiły się, jakby mimowolnie, w głosie wybrzmiewały iskierki śmiechu. W całej sylwetce rysowało się coś przyjemnie odprężonego, z linii ramion zniknęło wczorajsze napięcie. Koszula była rozpięta pod szyją, ukazywała kawałek obojczyka i miękkiej, jasnej skóry, opływała miękko jej ciało.
Szelma odłożyła na chwilę nóż, błysnęła uśmiechem.
— Nie musisz nic mówić — powtórzyła przekornie — wystarczy mi twoja mina. — Założyła nogę na nogę, trąciła go bosą stopą. — Jak się spało?
— Zajebiście. Co mi wczoraj dałaś?
— To już moja słodka tajemnica.
Parsknął śmiechem znowu.
— Mam się bać?
— Mnie? — Zatrzepotała rzęsami, przytknęła dłoń do serca. — Skądże znowu.
— Brzmisz coraz bardziej podejrzanie.
Szelma wzruszyła ramionami, zsunęła się zgrabnie ze stołu z beztroskim uśmiechem.
— Masz przewidzenia. Pomyślałam, że poczekam na ciebie ze śniadaniem — dodała, odsuwając krzesło. — Nie miałam serca cię budzić. Wiesz, że śpisz skulony w kłębek? Jak Gnatołam.
— Wypraszam sobie.
— Mówiłam, że macie dużo wspólnego.
— Powiedz to jeszcze raz i śpisz na podłodze.
— Pyskuj dalej i nie oddam koszuli.
Popatrzył na nią z ukosa.
— Następnym razem dwa razy się zastanowię, zanim mnie wzruszą twoje bolące plecy — zawyrokował ponuro.
Szelma uśmiechnęła się słodko i niewinnie. Tylko błysk w zielonych oczach pozostał ten sam; zaczepny, psotny, nadający jej wygląd chochlika.
— Oj, Rion — mruknęła. Oparła łokieć o stół w sposób zupełnie niegodny damy, mrugnęła wesoło. — Nic mnie bardziej nie rozczula niż twoje groźby bez pokrycia.