sobota, 27 sierpnia 2022

Od Marty

W powietrzu pachniało polnym kwieciem, przez powietrze niósł się wrzask świerszczy i kobieca nuta.
Dopiero co zielone, soczyste pola zmieniły się w czerwieniące się w słońcu, szorstkie pod palcem i stopą ścierniska. Każdy owad huczał, darł się, wydzierał w niebogłosy, oświadczając o swym jestestwie z każdym dniem zbliżającym się ku końcowi. Słońce uciekało z nieba czym prędzej, cień przykrywał roślinność czym chętniej, czym łapczywiej. Zagarniał ją dla siebie, dusił pod natarczywym uściskiem, przed którym ta nie mogła uciec. Maki traciły na swym szkarłacie, bladły i opadały ku ziemi. Chabry fioleciły się, ktoś skradł im letnią modrość. Strąki nasion, próbując uchronić się przed pochowaniem w cieniu, pękały w soczystym dźwięku, kończąc swój żywot w mesjańskim poświęceniu i przedłużając istnienie gatunku, gwarantując to, co ma nadejść. Drzewa pochylały się, gdy soczyste w przesyconą światłem zieleń liście zaczynały im ciążyć, szarpały ku nasyconej, wilgotnej ziemi w pragnieniu połączenia się z wytęsknionym za ich dotykiem mchem, znudzonym monotonnymi muśnięciami odnóż przemęczonych sezonową pracą mrówek. 
Sierpniowe dni chwytały ostatnie tchnienie w swe pokryte zielskiem płuca, przystrajając się zamiast tego wrześniowym, skrzącym się złotem.
Marta przerwała swą pieśń, odkaszlnęła mocniej. Głowa zaczynała pulsować tępym bólem, modre oczęta chowały się za zmrużonymi powiekami i trzepoczącymi w abcugach rzęsami, próbującymi zrzucić z siebie świetlne smugi. W końcu westchnęła, potarła czoło pomarszczonymi od bystrej wody opuszkami, choć w ten sposób starając uratować się przed upałem. Na skórze osadziła się wilgotna smuga, zaraz to wyschła, pozostało po niej marne, smutne wspomnienie.
Dziewczę odchyliło się w końcu, wyprostowało zmęczony kręgosłup, przysiadło na piętach. Ten zza skóry wołał w przeraźliwym skowycie o jakąkolwiek litość. Pomasowała więc opuszkiem zastałe kręgi, przycisnęła kości. Pocieszyła je mamiącym i przyrzekającym rychły koniec dotykiem, bo pieśń, dopiero co zamarła na ustach, powrócić już na nie nie miała. Leżącego w jednym z koszy prania wcale nie ubywało, wręcz przeciwnie, góra z każdą chwilą wydawała się rosnąć. Niby to jakiś chochlik, podkradłszy się ku wiklinie, dorzucał skarpetek, koszul, apaszek i chust.
Sierpniowe dni chwytały ostatnie tchnienie w swe pokryte zielskiem płuca, a te oddychały głośno, wydalając z siebie powietrze gęste, gorące, mieszające się z prażącym w gęste czupryny, w skryte pod koszulami, obite od pracy plecy, słońcem.
Dziewczyna rozejrzała się dookoła, pochwyciła spojrzeniem owady, ptaki, każdego z chabazi, każdą z traw. Ni żywego ducha, każdy zajęty, każdy zabiegany. Chłonęli sierpień, a wraz z nim jego barwy i smak, obowiązki, które za sobą niósł.
Przeciągnęła się jeszcze raz, modre oko łypnęło ku otoczeniu ponownie, tak na wszelki wypadek. W końcu pochwyciła za sznur w luźno wiązanym gorsecie i pociągnęła. Świsnął, wymknął się zwinnie z oczek i opadł, zginął w trawie. Kilkanaście sekund później – wiązana w pasie spódnica. Butów dziewczyna pozbyła się dobrą godzinę temu.
Nagle – ucichło. Nagle – zamarło. Świerszcze wstrzymały swój wrzask, motyle głuchy trzepot skrzydeł. 
Tafla wody załamała się gwałtownie. Rude loki rozpłynęły się po niej, rozciągnęły odnóża pajęczym sposobem. Biały materiał koszuli uniósł się za nimi, choć poskromiono go zaraz to, nie pozwolono na swawole i hulanki. Gwałtem pochwycono, obciągnięto do chwilę wcześniej rozżarzonej skóry. Mokra, cienka biel tkaniny ni złudzeń, ni domysłów nie pozostawiła. 
Kilka pęcherzyków powietrza pękło tuż nad lustrem wody, sierpniowa orkiestra powróciła do swego koncertu. Smyczki przyłożono do trawiastych strun, naciśnięto w eksplodujące nasionami klawisze. 
Och, to było strasznie, przestrasznie głupie, pomyślała Marta, wynurzając się czubkiem zadartego noska z rzeki.


[ ktosiu? ]

2 komentarze: