piątek, 30 września 2022

Od Hugona cd. Victariona

Kopyta Borowika i Funta wybijały regularny, choć kompletnie ze sobą niezgrany rytm na piaszczystej ścieżce. Hugo raz czy dwa próbował to wstrzymać, to przyśpieszyć wierzchowca, żeby jednak spróbował się dopasować do drugiego konia, bo ten rozbity z wszelkich linii melodycznych tętent sprawiał, że jego głowa też zaczynała pulsować w ten dziwny, rozklekotany takt.
Innymi słowy, na jednej wódce się nie skończyło.
Tym razem jednak Hugonowi poszło lepiej niż poprzednio, skoro zapamiętał imię towarzysza podróży. Chyba. Już gorszą częścią poranka był fakt, że trzeba było ruszyć w dalszą drogę; każdy kolejny krok zbliżał ich do udręczonego, niespełnionego poety Leandera.
— I na chuj zabierali ten wóz — mruknął, ni to do siebie, ni to do Victariona.
Drugi mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem.
— Do Verborn zostało jeszcze trochę drogi… — zauważył.
— Nie przypominaj.
— …więc kto wie? — ciągnął — Woły ostatnimi czasy padają. Zawsze może się zdarzyć nieszczęście, które znów utrudni nam podróż.
Hugo parsknął zrezygnowanym, wciąż rozespanym śmiechem. Rano nie śpieszyli się, by wsiąść na konie skoro świt, ale jak na złość, w karczmie zabrakło kawy. Kawy, ze wszystkich rzeczy na świecie. Więc teraz miało minąć jeszcze trochę czasu, nim zielarz wróci na dobre do świata żywych i wyspanych.
— Och, tylko nie to — ziewnął przeciągle. — Pędźmy jak na skrzydłach.
— Latającego prosięcia?
— Otóż to — mykolog urwał na moment, wyprostował się w siodle. — Do naszej zacnej rodzinki.
Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że problem zostanie już rozwiązany, zanim w ogóle dotrą do celu ich podróży. Oczami wyobraźni widział już, jak odprawiają ich niedbałym ruchem ręki, rzucają coś o zabawnym, godnym fraszki nieporozumieniu.
— Dziadka tam pewnie trafia szlag — parsknął.
— Obawiasz się, że może nie dotrwać do naszego przyjazdu?
— Jeśli codziennie słucha takiego pierdolenia spadkobiercy? — odpowiedział pytaniem. — Sam bym zawiązał spisek na swoje życie. Stawiam dziesięć koron.
— Gorzej, jeśli to u nich rodzinne — przechylił głowę, zastanowił się przez moment. — Przyjmuję.
Uścisnęli sobie dłonie znad grzbietów koni.
— Nie kracz — rzucił. — Ten jeden brzmi, jakby już zgarnął cały pakiet spierdolenia.
Mężczyzna uśmiechnął się nieco krzywo.
— Ludzie potrafią zaskoczyć.
Nie dopytał, czy miał na myśli raczej dobre czy złe niespodzianki, bo jaki był przecież tego sens. Ale nielitościwe damy o żółtych czy trupiobladych licach prezentowały się może i imponująco w poematach dygresyjnych, między rozpęczniałymi wersami, ale ktokolwiek o nich pisał, był raczej zbyt zajęty wymyślaniem kolejnych dzieł sztuki, by przygotowywać choćby spisek na życie kota.
— Zastanawiam się — podjął zamiast tego — kto właściwie może się czaić na staruszka z pomniejszego rodu. Chyba że organizują wieczory poetyckie i wkurwili sąsiadów, ale wtedy bym się chyba do nich przyłączył.
 Spłoszona wrona zakrakała głośno, wleciała ponad ich głowami, przysiadła na czubku samotnej sosny na polanie. Paciorkowate oczy obserwowały z uwagą każdy ruch obcych, ci jednak z każdym orkiem coraz bardziej oddalali się od ptasiego terenu.
— Albo ktoś jest zazdrosny o talent poetycki — Victarion wzruszył ramionami, zamyślił się na moment. — Zawiść nie musi być racjonalna.
— W liście też za dużo tej racjonalności nie uświadczyliśmy.


Kolejny odcinek przejechali we względnej ciszy, czasem tylko przerywanej zdawkowymi uwagami. Hugo od niechcenia pogłaskał kark Borowika, zerknął na Victariona. Jechał spokojnie, nieco zgarbiony, jakby od niechcenia, przyglądał się czemuś niedookreślonemu w przestrzeni; jadownik zastanawiał się, czy ten punkt, w który wpatruje się mężczyzna, jest w ogóle gdzieś w tym horyzoncie. W tej przedłużającej się ciszy stawał się coraz bardziej odległy, trochę jak pewna blondwłosa dziewczyna. Którą, tak się złożyło, obydwaj znali.
— Słuchaj — zagaił Hugo. — A jak się właściwie poznałeś z Gosią?
Pytanie zadał wprawdzie, by zabić czas, przebić się przez nudę podróży, ale w głosie zabrzęczała też nuta ciekawości.
Victarion przechylił głowę, coś błysnęło na dnie niebieskich oczu. Zielarz uznał tę iskrę za sentyment. Przecież na takie pytania nigdy nie odpowiadało się od razu, skoro przywoływały obrazy dni, które w jakiś sposób wpłynęły na życie. Ciągnęły się za nimi anegdotki, w sam raz na podróż.
— W karczmie — odparł. I tyle.
— Gosię? W karczmie? — mykolog uniósł brwi. — Niemożliwe.
— A jednak — wzruszył ramionami, raczej niezbyt chętny, żeby ciągnąć historię. — Przez przypadek, wpadliśmy na siebie. 
Zielarz skinął głową. Słowa "przez przypadek" były często wstępem do całkiem pociesznych historii, zwłaszcza jeśli były preludium znajomości. Usadowił się wygodniej w siodle.
— Zagadaliśmy się, i jakoś tak wyszło — stwierdził jednak po prostu. — A jak było z wami? Na uniwersytecie?
— Tak — pokręcił głową na wspomnienie studenckich lat. — Na pierwszym roku mieliśmy wspólnego profesora. W jej grupie wykładał historię sądownictwa, a u mnie – literaturę antyczną.
Lata studenckie miał już wprawdzie dawno za sobą, ale na wspomnienie surowego nauczyciela poczuł się przez chwilę znów jak uczniak, który przez noc musi przeczytać dziesięć grubych, uzbrojonych w armię przypisów tomiszczy.
— Literatura i sądownictwo — mężczyzna pokręcił głową. — Brzmi jak ciekawe połączenie.
— Jak wódka i łysiczka — parsknął. — Gwarantuję, że nie wstaniesz.
— Grzyby i alkohol? O kurkówce wypowiadałeś się znacznie lepiej.
— Zaczekaj, aż sam spróbujesz — zaśmiał się. — Ale tamto… ki diabeł mu podpowiedział. Gość recytował teksty razem z numerem wersu. W dodatku w trzech językach, w tym jednym martwym — zielarz podrapał się po karku, przez kręgosłup przebiegł nieprzyjemny dreszcz. — Dalej nie wiem, jakim cudem zaliczyłem. Odpytywał ustnie. Czekało się na niego przed gabinetem, stamtąd zawsze dawało cygarem. I miał książki w kolejności alfabetyczno-tematycznej. Zawsze się trafił jakiś obszczymurek, który się oferował, że mu zrobi porządek — zawiesił dramatycznie głos. — Czy któryś wrócił, nie wiem.
— Poważna sprawa. Innymi słowy, połączył was wspólny przeciwnik?
— Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. No i się nad zdarzało po zajęciach ponarzekać. Najpierw w bibliotece, potem nad preclem — westchnął krótko. — A później ani się obejrzałem, a biegałem za nią po korytarzach z Kodeksem karnym. Jakby to napisali trzynastozgłoskowcem, to może by się lepiej czytało.
— Może pan Anderberg by się skusił?
Hugona trochę przeraziło to, że w pierwszej chwili uznał, że to mogłoby się udać. Efekt byłby tragiczny, ale Kodeks karny uważał i tak za przypadek beznadziejny.
Zastanawiał się przez chwilę, czy wrócić do wątku Gosi. Czy opowiedzieć coś więcej, w ramach męskich pogaduszek (nie, to nie jest oksymoron), może nawet o tym, że kiedyś bardzo podobał mu się ten blond warkocz. Później też uważał go, oczywiście, dalej za bardzo ładny, ale już w inny sposób. Bo, po prawdzie, zastanawiał się, jaka relacja ich łączy. Z Małgorzatą nigdy nic nie było do końca wiadome, a w przypadku Victariona miał podobne odczucia. I przy obojgu z pewnością za bardzo się rozgadywał.
— Wiesz co?
— Hmm?
— Percival za chuja ci nie pasuje.
Uniósł brwi
— Tak sądzisz?
— Zdecydowanie — poprawił się w siodle — Victarionie.

wtorek, 27 września 2022

Od Echa cd. Cahira

Echo był zniecierpliwiony. Nie wiedział, czy odzywkami Cahira, czy zupełnie niepotrzebnie przedłużającą się próbą ustalenia hierarchii, czy zupełnie niemiłym dla ucha trzaskiem treningowego, wyszczerbionego metalu. Preferował syk mknących przez powietrze strzał, drżenie cięciwy pod palcami i jęk uginającego się pod siłą mięśni drewna.
Preferował ciszę.
Uderzył mocniej niż powinien, przekładając swe zniecierpliwienie na ruch brzeszczota, pragnąc, by skończyć to raz i na zawsze. Pęknięty jeniec uderzający w cudze palce nie był początkowo w jego planie, ale zawodność treningowej broni przyjął do siebie jak starego przyjaciela – włócznie trzaskały, pozostawiając po sobie drzazgi w palcach, cięciwy pękały pod opuszkami, upuszczając naciągnięte na nich strzały, miecze łamały się w pół, a ich ostrza uderzały w twarze, w palce, w uda. Broń zawodziła, ukracając nikomu niepotrzebne potyczki; walki stroszących piórka kolorowych kogutów, które gotów były rzucić się z pazurami ku dziobom swoich przeciwników.
W tym przypadku jednak zawodząca broń zawiodła po raz drugi. Echo westchnął ciężko, tak, jak wzdycha się, gdy na swej drodze spotyka się nastolatka o lepkich dłoniach kradnącego owoce z miejscowego targu.
— To tyle? Tylko tyle?
— Tracisz oddech — warknął krótko i zwięźle.
Ostrzegawczo i dobrotliwie przekazując informację o tym, że jednemu z nich może nie starczyć siły do dokończenia tej potyczki i że nie jest to on sam, a raz po raz szczekający ku niemu Cahir. Dech w piersi miał się tu przydać w innych celach, niż marne fuknięcia, furiackie sarknięcia.
Stal syknęła za nim, gdy miecz ślizgał się po mieczu, poszukując przestrzeni na kolejny atak. Odskoczył nagle. Dwa kroki w tył i w prawo, pozwalając Cahirowi polecieć prosto na pysk. Nie poleciał, bo i on, i Echo wiedzieli, że od dawien dawna znają te sztuczki. Że nie są idiotami. Że mają doświadczenie w nierównych, wypełnionych nieszczerymi zagraniami walkach.
Zamiast tego odbił od dołu, skontrował, amortyzując nagłą utratę równowagi prawą nogą. Odepchnął się od ziemi, obciążył kostkę, a broń zajęczała, tnąc powietrze, lecąc ku cudzym, odsłoniętym na atak plecom. I broń zatrzymała się na tej drugiej, gdy Echo przyjmował dla siebie zupełnie niewygodną pozycję, nadwyrężając bark, całe ramię. Odparował, miecze się odbiły.
Ponownie stanęli na przeciwko siebie. Na dystansie, który Echo lubił.
Ostatecznie i przede wszystkim był łucznikiem.

Od Apolonii cd. Aherina


Nie patrz tak na mnie, wydawała się mówić, gdy łapał jej spojrzenie w lustrze toaletki. Nie patrz, bo nie wyjdziemy nawet z pokoju, kończyła, uciekając wzrokiem, próbując skupić się na nieposłuszeństwie loków, które jak na złość nie chciały zająć wyznaczonego przez jej palce miejsca. Już dawno powinna była skończyć, gdyby tylko nie te nieszczęsne włosy.
Danusia wiedziałaby, jak tej sytuacji zaradzić. Danusi jednak nie było, należało więc wszystkie problemy rozwiązywać samodzielnie.
W końcu – upięły się, przyjęły odpowiednie pozy. Jeden lok filuternie spływał po poliku. Nie przypadkiem, bo nic nie działo się przypadkiem. Apolonia westchnęła, wstając od toaletki. Wygładziła suknię, poprawiła prawą rękawiczkę, która, jak na jej gust, zjechała odrobinę za nisko. Skinęła głową, będąc gotową.
Rododendrony i azalie rozgoniły w niepokoju plączące się po pokoju konwalie, buchnęło chłodem magii, do której może i mogłaby się już przyzwyczaić. Nie oznaczało to jednak, że nie należało zmrużyć oka, zmarszczyć czółka. Nie dbała o jego magiczne popisy, nie pragnęła sztuczek godnych ulicznych iluzjonistów i wydawało jej się, że podkreślała to nie raz i nie dwa. Najwidoczniej należało podkreślić więc i kolejny.
Kącik ust podniósł się jednak w delikatnym rozbawieniu, gdy tęczowa ryba swą płetwą musnęła spływający po poliku lok, co za tym szło – i sam polik. Podeszła za stworzeniem do mężczyzny, ryba plusnęła w tafli i zniknęła; Apolonia jeszcze nie.
— Zarezerwowałeś ten sam stolik, co poprzednio? — zapytała, nonszalancko i niezobowiązująco. Ot tak, w czystej ciekawości, może odrobinie przekorności. Palce musnęły dłoń czarodzieja, szukając w niej wsparcia. Zrobiły to wcale nie przypadkiem. Nic przecież nie działo się przypadkiem.
— Obok kariatydy bez ręki?
Apolonia miękko skinęła głową, zerknęła na czarodzieja spod rzęs. W topazie ocząt zaiskrzyło.
— Obok kariatydy bez ręki — potwierdziła, na twarzy pojawiło się widmo pierwszego z wielu uśmiechów, które szykowała dla niego tego wieczoru. Te należało jednak stopniować, nie zależało jej przecież na nagłym przewrocie i zupełnie gwałtownej rewolucji skutkującej w założeniu na jego głowę laurowego wieńca; działała powoli, niby ostrożną stopą, a w tym przypadku słowem, badając niestabilny pod nimi grunt, który osuwał się od czasów Obarii, a może i dłużej.
Zdecydowanie dłużej, pomyślała, jednak po licu nie prześlizgnęła się ani jedna powiązana z refleksją emocja. Uśmiechała się lekko i kurtuazyjnie, spoglądała spod przymrużonych rzęs i wyciągała szyję, prezentując się przed nim, przed sobą, przed drżącym w lustrze portalem oraz wyglądającymi zza niego kwiatami. Te próbowały wyciągać do nich swe łodygi, by pochwycić w liście, zagarnąć jedynie dla siebie. Czym prędzej, niby przynęty na rajskie istoty zachęcały do postawienia pierwszego kroku, do wskoczenia prosto w taflę zwierciadła.
— Oczywiście — odpowiedział, tak słodko, tak miękko, z iskrą w ciemnym oku i z lepkim uśmiechem na twarzy.
Apolonia przeklnęła w myślach, wcale nie ufając pięknemu obrazkowi kryjącemu się za ozdobną ramą, wcale nie ufając i temu, co znajdowało się przed nią.
— Oczywiście — westchnęła za nim, ni to ciężko, ni to lekko, poprawiła spływający z płatka ucha, perłowy kolczyk. Może dobrała go pod Aherinowy prezent. Ale tylko może, kto wie więc, czy nie było wręcz odwrotnie. Tylko aktorka wiedziała, co było pierwsze – czy perłowy pas, czy perłowy kolczyk. — Bardzo dobrze zobaczyć ciebie w czymś innym, niż czerni, Aherinie — mruknęła, uważniej zerknęła na czarodzieja przez ramię. — Czyżby żałoba została oficjalnie uznana za zakończoną?
I nie czekając na niego, nie dbając o czarującą w jego wykonaniu odpowiedź, pozostawiła po sobie wspomnienie delikatnej dłoni w jedwabnej, prześwitującej rękawiczce. W poszukiwaniu tych kolejnych, przeszła przez portal, choć niezwykle tego nie lubiła, choć uważała, że dłuższe trasy pokonane za pomocą karoc i powozów były nadal zupełnie wartą rozpatrzenia opcją.



[ doczekałaś się! ]

sobota, 24 września 2022

Od Antaresa - Sir Roderyk (I)

Wojna nie miała w sobie za grosz piękna i chwały, jakie przypisywała jej poezja.
Gdy było już po wszystkim, dumnie powiewające proporce przepadały, cichły wojenne bębny, nie było już słychać klangoru stali ani bojowych okrzyków. Gdy opadł pył bitwy, pozostało to, co zawsze – błoto, krew i trupy. Tego poezja nigdy nie opisywała, autor zawsze zatrzymywał się w momencie, gdy jedna ze stron gięła się pod naporem drugiej, gdy jeden heroiczny czyn przesądzał o przebiegu bitwy. I zawsze wybierał te bitwy, które potem dobrze wyglądałyby na arrasach – gdy tysiące stawały naprzeciwko siebie, a blask słońca tańczył wśród grotów śmiercionośnych włóczni. Tylko że wojna toczyła się nie tylko tam, gdzie władca prowadził swoje armie, ale i tam, gdzie kryli się jego bezbronni poddani.
Sir Roderyk ogarnął wzrokiem rozciągającą się przed nim wieś. A raczej to, co z niej zostało.

piątek, 23 września 2022

Od Antaresa - Tajemnice Casnewydd (II)

Nie musieli się podkradać, liny nie były konieczne. Antares sądził, że gdy uporają się z przemytnikami, liny staną się pętami, w których ci złoczyńcy zostaną zawleczeni przed oblicze sprawiedliwości. Ale ich przeciwnicy nie byli ludźmi, tylko godzącymi w prawa Natury i boski porządek rzeczy wynaturzeniami. A takie coś wypalało się ogniem.
Dwie pochodnie zapłonęły, miecze z sykiem wysunęły się z pochew. Rycerz i jego giermek ruszyli do boju.
Zauważyli ich niemal od razu, ciepło światła ściągnęło uwagę, ale ani sir Roderyk, ani Antares, nie dbali o to, że nie mieli już po swej stronie elementu zaskoczenia.
Antares dopadł ich pierwszy. Ciął szeroko, z pełnego zamachu, wkładając w cios siłę rozpędu i magię. Stal zadźwięczała o stal, gdy stwór odbił uderzenie, a światło pochodni oświetliło jego postać.

wtorek, 20 września 2022

Od Mattii cd. Michelle

Gdy poprzednim razem udali się do burmistrza, mężczyzna sprawiał wrażenie zafrasowanego i zmartwionego sytuacją, toteż Mattia spodziewał się, że skoro przedstawi mu sposób na to, jak pozbyć się w końcu arktycznych zwierząt z Rirvulird, burmistrz będzie zadowolony. Nie pomylił się – mężczyzna przyjął go z zaciekawieniem zmieszanym z nadzieją, zaś gdy astrolog zaczął wyjaśniać, jaki jest plan, na twarzy burmistrza pojawił się szeroki uśmiech.
— Czyli kiedy pan przewiduje, że ten problem uda się rozwiązać?
Mattia obdarzył mężczyznę niewiele mówiącym uśmiechem – konkretów przecież nie miał, a przewidzenie, ile zajęłaby cała operacja, było pytaniem bardziej do jego brata, niż do niego samego.
— Trudno powiedzieć, jest jeszcze wiele niewiadomych — odpowiedział dyplomatycznie, ale zaraz kontynuował, nim burmistrz miał możliwość, by posmutnieć albo chociaż zmarszczyć brwi. — Niemniej jednak dokładamy wszelkich starań, by całość udało się doprowadzić do końca, zaś jeśli byłaby możliwość, byśmy otrzymali nieco wsparcia do miasta, na pewno wydatnie przyspieszyłoby to naszą pracę.
Burmistrz westchnął.
— Nie wiem, na ile Rirvulird mogłoby pomóc. Widzi pan, nam bardzo zależy na uporaniu się z tym problemem – te niedźwiedzie i wilki, co grasują po lesie, to nie są takie, jak nasze. Nie boją się człowieka, a jak przyjdzie zima, to tylko patrzeć, aż podejdą pod obejścia, poduszą inwentarz, a może i na człowieka się zamierzą. Ale to jest małe miasto, nikt nie jest w stanie tak wziąć i dołożyć się do czegoś, nawet jeśli to ważna sprawa.
Mattia uniósł dłoń w uspokajającym geście.
— Nie, nie, absolutnie nie chodzi mi o żadną pomoc finansową. Bardziej chodziło mi o działanie, a raczej – jego zaniechanie.
Burmistrz uniósł brwi.
— Że mamy nic nie robić?
— Dokładnie — Mattia nachylił się do przodu, wsparł dłonie o blat ni to stołu, ni to biurka, przy którym burmistrz przyjmował interesantów, splótł palce. — Otóż, jak pan się domyśla, musimy wyłapać wszystkie zwierzęta, to zaś będzie o wiele łatwiejsze, jeśli las pozostanie wolnym od ludzkiej obecności, która mogłaby owe zwierzęta spłoszyć. Toteż jak sam pan widzi – to brak działania będzie nam najbardziej na rękę.
— Tak, to brzmi o wiele lepiej, łatwiej nam będzie to wszystko wtedy rozwiązać… — Burmistrz odpowiedział uśmiechem na uśmiech, ale po chwili jakby coś sobie uświadomił. — Moment, ale jak długo to ma trwać? I kiedy zamierza się pan wybrać na łapanie tych zwierząt? To jakoś niedługo? Musiałbym powiadomić…
Mattia pokręcił głową, znów uspokoił mężczyznę uśmiechem.
— Och, oczywiście, w naszych planach wzięliśmy pod uwagę to, że nie chcielibyśmy tworzyć niepotrzebnych przeszkód i problemów dla tych, którzy opierają swoje utrzymanie na tym, co daje las. Dlatego też jak na razie chciałem uprzedzić i spytać o zgodę na tego typu działania. Sądzę, że uda nam się poradzić sobie ze zwierzętami w parę dni, niemniej jednak – zdaję sobie sprawę, tak jak pozostałe osoby biorące udział w przedsięwzięciu, że takie nagłe poproszenie o niezbliżanie się do lasu nie będzie dobrze odebrane.
— Tak, racja. — Burmistrz też położył ręce na stole, też splótł palce. — Nastroje w mieście są takie, że większość jednak boi się tych zwierząt i woli, żeby po prostu wzięły i zniknęły. Ale na pewno znajdzie się też grupa, która nie będzie skłonna na żadne ustępstwa w tej kwestii. Nawet, jeśli ustępstwo to byłoby po prostu nie kręcenie się po lesie przez parę dni.
— Czy mógłbym liczyć w takim razie na to, że pomówi pan z tymi, których taki zakaz najbardziej by dotyczył?
I tu burmistrz zrobił nieco kwaśną minę, splecione palce wykręciły nieco nerwowego młynka.
— Uh, tu jest pewien problem — przyznał po chwili pauzy. — Bo ostatnio miałem nieco nieprzyjemną wymianę zdań z częścią drwali, poszło o taki wycinek lasu i hm…
Paleta uśmiechów astrologa zawierała uśmiech na każdą okazję, i taki też mężczyzna przywołał na twarz.
— Rozumiem, to wielce niefortunne. W takim razie, jeśli nie miałby pan nic przeciwko, może byłoby lepiej, bym to ja udał się do drwali i osobiście z nimi porozmawiał. Pojawienie się neutralnej osoby sprawiłoby, że może owe niesnaski, o których mi pan wspomniał, nie będą negatywnie rzutowały na tę sprawę. Zależy nam, by sytuacja, i tak już trudna, nie komplikowała się jeszcze bardziej.
Burmistrz z zapałem skinął głową, jego wzrok pojaśniał.
— Tak, tak byłoby najlepiej. A sprawy z drwalami hm… ja je wygładzę we własnym zakresie. I zostaną jeszcze właściwie myśliwi – z nimi może być ciężko, bo jednak część jest zainteresowana tymi ładnymi futerkami, prawda… Ale nie mogę przecież narażać większości miasta tylko dlatego, że paru osobom podobają się białe obramówki płaszczy…


— Wbrew pozorom, drwale stanowili najmniejszy problem — odparł Mattia. — To znaczy, burmistrz martwił się, że będą się najbardziej stawiać chociażby po to, by zrobić mu na złość, ale tak, jak przeczuwałem – ich najbardziej interesowało to, by las był bezpieczny i by nie musieli się martwić, jeśli pójdą wypalać drewno albo ścinać konkretne drzewa.
— Czyli można powiedzieć, że oni nie będą nam przeszkadzać — podsumowała Michelle, uśmiechając się z ulgą. — Wiedziałam, że się w końcu zgodzą, przecież do czego to by było podobne… — Zerknęła na pozostałe osoby, Flora skinęła jej głową. Weterynarz podjęła temat: — Ale wracając – opowiedziałeś na razie o burmistrzu i drwalach. A co z myśliwymi?
— Hm, tu było nieco ciężej…
— Och, oczywiście, jakże by inaczej — burknęła Michelle, krzyżując ramiona na piersi. — Niech zgadnę – wyżej cenią ładne skóry i futra, niż życie zwierząt albo własne bezpieczeństwo, prawda?
— Poniekąd – jest w tym racja, że wielu sprzedaje białe futra po niebotycznych cenach. Ale myśliwi zauważyli pewną prawidłowość i część, jakby to najlepiej określić… poszła po rozum do głowy.
— Czas najwyższy! — Krótka pauza. — Co ich do tego skłoniło?
— Lokalna fauna ucierpiała — odparł astrolog. — Obce zwierzęta przywykły już nieco do panujących tu warunków, zdają się też bardziej hm… odporne i wytrzymałe. Myśliwi mówią, że nowe zwierzęta polują lepiej od nich samych, części udaje się też uciec z pułapek, zaczynają wypierać stąd te zwierzęta, które żyły tu od zawsze.
Michelle pokiwała głową.
— Szkoda, że tyle czasu im to zajęło… Wszyscy się z tym zgadzają?
Astrolog splótł dłonie, uśmiechnął się lekko.
— Teraz już tak. Obiecali, że na czas wyłapywania zwierząt z lasu nie będą się tam pojawiać. Od jutra zabiorą się za zdjęcie rozstawionych pułapek – udało mi się ich przekonać, że byłoby wielce niefortunne, gdyby któreś z nas w nie weszło, albo jedno ze spanikowanych zwierząt je zniszczyło, gdyby przy owym wyłapywaniu powinęła nam się noga.
Michelle skinęła głową, westchnęła, ale w końcu się nie odezwała. Mattia domyślał się, że pewnie chciała wtrącić coś o tym, że te wnyki i pułapki powinny na dobre zniknąć z lasu, ale cóż było poradzić.
— To teraz właściwie zostaje nam czekać, aż cieślom uda się wykonać wszystkie klatki…

Od Hotaru cd. Michelle

Przez cały czas trwania badania, Hotaru z pewnym napięciem przyglądała się to poczynaniom obu kobiet, to reakcjom Magistra. Nie chodziło o to, że wątpiła w ekspertyzę obu sióstr – skoro Sophie im je poleciła, zaś siostry Pelekai pracowały na Uniwersytecie w Sorii, kimże była, by wątpić w ich wiedzę i umiejętności. Bardziej martwiła się, na ile Magister będzie miał dobry humor i na ile ów egzotyczny youkai postanowi wciąż pilnować się słów Serafina i – cóż – nie ruszać.
Każdy dotyk na gadziej skórze, każde nieco mocniejsze naciśnięcie sprawiało, że Hotaru spinała się w sobie, zastanawiając się, czy ten bezruch krokodyla nie jest czasem wstępem do ataku. Bo tak, jak Michelle była częścią Gildii i Magister zdawał się o tym wiedzieć, tak siostry Pelekai były nowymi osobami i tancerka nie była pewna, czy krokodyl zrozumie, że o wiele lepiej dla niego będzie zostawić obie kobiety w spokoju i nie odgryzać im rąk. Zamiast tego powinien poczekać na przygotowany specjalnie dla niego posiłek – Hotaru była przekonana, że Lilo opracowałaby dla niego coś o wiele lepszego i ciekawszego, niż dzikie kaczki albo kury, które miały danego dnia wielkiego pecha.
Jednak podczas badania nic się nie stało. Magister nie wydawał się zbyt zadowolony tym, co mu czyniono, ale zezwalał na wszystko, ograniczając swe reakcje do niegroźnego syczenia i prychania. Marudził, ale nie atakował.
I już wtedy, kiedy wydawało się, że ten fragment mają za sobą i wszystko idzie ku dobremu – a przynajmniej że krokodyla udało się zbadać i są jakiekolwiek pomysły na dalsze działanie – pojawił się problem. Nie za duży, charakterystycznie niebieski i obdarzony bardzo ładnym garniturem ostrych, białych zębów.
Lilo szła już w kierunku swojego pupila.
— Stitch, naprawdę — zaczęła, wyciągając do niego ręce. — Przecież miałeś zostać w gabinecie. Na pewno nie czułbyś się tam samotny, miałeś spać…
Ale Stitch chyba nie miał ochoty na żadną drzemkę. Wręcz przeciwnie – stworek uśmiechnął się szeroko, pogodnie, a następnie zamiast wpaść Lilo w ramiona, skoczył zwinnie w bok. Akurat poza zasięg jej rąk.
— Nie będziemy bawić się w berka, wróć do mnie.
Stitch ani myślał się posłuchac. Gdy Lilo znów się do niego nachyliła, odskoczył w bok, wydał z siebie dźwięk łudząco przypominający parsknięcie śmiechem.
— Stitch, doprawdy!
I znów uskoczył.
— To nie jest zabawne!
Tymczasem zaś Hotaru z niepokojem obserwowała reakcje Magistra. Krokodyl – choć nie był w pełni sił, ledwo przybył z podróży, a nim zdołał po niej odpocząć, już poddano go badaniu – wcale nie zamierzał ustępować pola. Oko o charakterystycznej, pionowej źrenicy, podążało za błękitną plamą, a długa szczęka rozchyliła się powoli, prezentując pełny garnitur morderczych zębów.
— To się źle skończy — powiedziała mimowolnie, szukając wzrokiem spojrzenia Michelle.
Weterynarz też dostrzegła napięcie krokodyla, nie było trudno przewidzieć, jakie myśli przebiegają przez jego umysł.
— Pamiętasz, co Serafin ci mówił — odezwała się do niego Michelle. — Miałeś nie ruszać.
Serafina nie było w pobliżu, by zmusić krokodyla do posłuszeństwa, zaś sam Magister, choć pozwalał Michelle na wiele, widać nie przyznał jej aż tyle autorytetu, by słuchać się we wszystkim. Szczególnie, gdy akurat pod nosem pojawił mu się tak interesujący kąsek.
— Stitch, proszę, to nie jest czas na zabawy — poprosiła Lilo, starając się stanąć między swym pupilem a Magistrem.
Powietrze stężało napięciem.
— Co mamy zrobić? — Hotaru spytała Michelle w panice, weterynarz popatrzyła wokół, szukając… Czegokolwiek.
Nawet z pomocą Nani nie zdołałyby obezwładnić gigantycznego krokodyla, zaś Lilo miała największe szanse na poskromienie Stitcha. Jednak skoro jej się to nie udawało…
— Cofnijmy się od Magistra — zakomenderowała weterynarz, pociągnęła Hotaru w stronę Lilo i Stitcha. — Może uda się go zwabić, jak będzie nas więcej.
Stitch na pewno by przyszedł, gdyby nie było niczego, co by go rozpraszało. Co zaś mogło rozpraszać bardziej, niż olbrzymi krokodyl wyciągnięty leniwie w sadzawce.
Niebieski stworek, nie zwracając uwagi na wołania opiekunki, przeskoczył zwinnie nad jej głową, wylądował zaraz za nią. A potem w kilku susach znalazł się przy sadzawce. Michelle podjęła ostatnią próbę złapania Stitcha, ten jednak wywinął się w okamgnieniu, za nic sobie mając starania czwórki kobiet.
— Stitch!
Magister łypnął, rozwarł groźnie szczęki.
Tymczasem zaś Stitch przeskoczył na jeden z kamieni przy sadzawce, potem na pływający po powierzchni fragment zbutwiałego drewna. Zakołysał się na szczycie, złapał równowagę. A potem popatrzył na krokodyla i też rozwarł paszczę.
Przez pewien czas obaj mierzyli się spojrzeniem, każdy oceniał uzębienie tego drugiego. Magister leniwie podpływał bliżej, Stitch nachylał się nad wodą, coraz bliżej i bliżej.
— Bogowie, złapie go…!
Michelle ściągnęła z ramion kaftan, weszła po kolana do sadzawki. Materiał spływał jej z dłoni, złapany za rękawy, niczym jakaś dziwna torba.
— Spróbuję go chociaż przepłoszyć — zawołała, prąc głębiej w jeziorko, a potem zwróciła się do Stitcha. — Magister jest niebezpieczny, nie zaprzyjaźnicie się!
„Dziecko” pozostało głuche na napomnienia, bez względu na to, ile cioć próbowało przemówić mu do rozsądku. Kolejne wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Magister machnął ogonem, w rozbryzgu wody ciało krokodyla wyprysnęło w przód, szczęki kłapnęły. Niczym brunatno-zielona strzała, gad zaatakował, chyba na ten jeden moment zapominając o swym niedomaganiu. W powietrzu rozległ się spanikowany pisk, Hotaru zasłoniła oczy, spodziewając się zobaczyć fontannę czerwieni.
Tymczasem zaś Stitch, obdarzony wcale nie gorszym refleksem, skoczył w tył, dalej na gałąź, zachwiał się na śliskim drewnie. A potem wleciał do wody.
Magister tylko na to czekał. Ogon znów machnął, gad popłynął błyskawicznie, potrącając po drodze Michelle, byle tylko dopaść Stitcha. Ten zaś – jakby go podmienili. W okamgnieniu wyskoczył z wody, przypadł do krokodyla. Hotaru nie dostrzegła nawet, co tam się działo – tancerka zdołała tylko krzyknąć widząc, że obaj zniknęli za kurtyną rozchlapanej wody.
Potyczka trwała krótko, żadna z kobiet nie zdążyła nawet zareagować. Wejść pomiędzy ich obydwu byłoby samobójstwem, a nim którakolwiek zdążyłaby pobiec po pomoc, byłoby po wszystkim. Zresztą, Hotaru nie wiedziała nawet, do kogo miałaby się udać. Magistra mógł opanować tylko Serafin, a co do Stitcha, tancerka widziała go do tej pory od strony puszystej, niebieskiej kuleczki, nie zaś groźnego kłębu szponów i morderczych zębów.
A potem znów był ten spanikowany, bolesny pisk, Stitch odskoczył od krokodyla. Magister zasyczał groźnie, zaś pupil Lilo rzucił mu ostatnie spojrzenie. A następnie czmychnął w stronę gęstwiny.
Lilo pobiegła za nim, wołając jego imię, ale było już za późno. Hotaru usłyszała tylko dźwięk tłuczonego szkła, Stitch uciekł ze szklarni prosto w stronę miasta. Tancerka spojrzała na krokodyla.
— Coś ty najlepszego zrobił? — spytała bezsilnie. Magister tylko łypnął okiem.

poniedziałek, 19 września 2022

Od Kukume cd. Mattii

Trinket uśmiechał się słodko, przymilnie. Coś w tym grymasie jednak sprawiało, że Kukume czuła, jak ją mdli, odstręcza. Trochę jakby widziała pączka na wystawie, pięknego i ociekającego lukrem, ale zarazem ulepionego z gliny i pociągniętego farbą, byleby tylko prezentował się dobrze na wystawie. To nie był prawdziwy pączek. A tym bardziej – uśmiech.
— Zastanawiam się nad kupnem posiadłości w Maldor — zaczął Mattia. — Jestem wprawdzie dopiero na etapie poszukiwania odpowiedniej, ale chciałbym urządzić całość przed końcem kolejnej wiosny.
— Bardzo dobry wybór — potwierdził pan Trinket. — Urokliwa okolica, nie ma absolutnie potrzeby się wahać. Sam nigdy nie żałowałem przyjazdu.
— Owszem, bardzo dobrze wspominam moje dotychczasowe pobyty tutaj. Niemniej… — astrolog zawahał się na moment — dotarły do mnie pewne niepokojące wieści o napadach na szlachtę w ostatnim czasie. 
— Czasy nie są ciekawe — podchwycił mężczyzna, pokiwał ze współczuciem głową. 
— Dlatego chciałbym być gotowym stawić im czoła — dodał Mattia.
— A jeszcze lepiej – sprawić, by nie dosięgnęły celu.
Głos Kukume był zduszony, właściwie nie wiedziała, czy jest jeszcze słyszalna. Czuła miękkie oparcie fotela na plecach, zapewniało jej podparcie i stabilność, ale miała wrażenie, że lada chwila zapadnie się w środek, zniknie. Chciała jednak działać.
— Już moja w tym głowa — roześmiał się handlarz.
Im dłużej mężczyzna przebywał w salonie, tym bardziej niekomfortowo czuła się Kukume. Z kolei pan Trinket sprawiał wrażenie, jakby był tego doskonale świadomy. Uśmiechał się uprzejmie, gdy ich oczy się spotykały. Wiedział, jakby wiedziony szóstym zmysłem, kiedy na niego patrzyła, bezbłędnie wychwytywał i przygwożdżał spojrzenie. Zaczęła czuć się jak w pułapce, ciało miała napięte, nogi w każdej chwili gotowe do ucieczki.
— Ma pani wyjątkowe kolczyki — rzucił.
Jej dłoń odruchowo sięgnęła uszu, musnęła miedzianą ozdobę. Opuszki przeniknęło znajome, uspokajające ciepło.
— Ach, tak? — odparła pokusę, by zasłonić je przed oczami mężczyzny. — Dziękuję.
— To był prezent?
Poruszyła się niespokojnie w fotelu.
— Ma pan dobrą intuicję.
— To kluczowe w tym zawodzie. Podobnie jak umiejętność rozpoznawania zaklętych przedmiotów — urwał na chwilę, spostrzegł grymas kobiety, pokręcił wreszcie głową. — Przepraszam za wścibskość, jeśli uraziłem. Są wyjątkowe i niepowtarzalne. To duma, mogąc je nosić, zwłaszcza jeśli są podarkiem od drogiej osoby.
Nie odpowiedziała.
— Jeśli dobrze pamiętam — wtrącił Mattia — zajmuje pan się również sprzedażą biżuterii?
— Oczywiście. Od dawna uważałem, iż to coś więcej niż zwykłe świecidełka, zarówno u kobiet, jak i mężczyzn — podjął żywo pan Trinket, zwrócił tym razem uwagę na ozdoby wiszące na uszach astrologa. — Co więcej, towarzyszą nam na co dzień. Nie wierzę w sztywny podział funkcji estetycznej i użytkowej, przeciwnie – w ich wzajemne przenikanie się.
— Interesujące.
Handlarz roześmiał się, jakby usłyszał dowcip.
— Cieszę się, że myślimy podobnie — odparł lekko. — Przyznaję, że bardzo cenię sobie okazję do rozmów z klientami. Wierzę, że właśnie w ten sposób jestem w stanie wyjść im naprzeciw. Usłyszeć, co naprawdę mają do powiedzenia.
Kukume przechyliła głowę, przypomniała sobie bazar, na którym niedawno z Mattią widzieli towary pana Trinketa. Pytanie na głos zadał jednak astrolog:
— To znaczy?
— Panie D'Arienzo — drugi z mężczyzn roześmiał się wyćwiczonym śmiechem spontaniczności — przecież nie śmiałbym proponować czegoś, co nie byłoby skrojone idealnie pod pańską miarę.
— Miło mi to słyszeć.
— Muszę się rozeznać, poznać pana — kontynuował —  odkryć, kim pan jest. Wtedy dopiero opowiem o wszystkim medium, a dzięki niemu i tej wiedzy — zakreślił łuk dłońmi — zadzieje się magia.
— Nie mogę się doczekać.
— Zatem za pozwoleniem – chciałbym zatem odpowiedzieć nieco o tym, co mogę zaproponować…
Roztoczył opowieść o artefaktach o wszechstronnym działaniu: od odnalezienia lub utrwalenia miłości, przez bezpieczeństwo i zdrowie, aż po umiejętności lepszego jednoczenia się z "energią świata", cokolwiek mogło to znaczyć. Mówił przez cały czas jednostajnym, melodyjnym głosem, bez problemu przywoływał różne anegdoty i przykłady ludzi, których życie zmieniło się, oczywiście na lepsze, po dokonanym zakupie. Mattia co jakiś czas wyrażał swoje zainteresowanie, dopytywał, szukając okazji, by poznać tego, który siedział naprzeciw.
Kukume słuchała, przy tym jednak jej myśli coraz częściej uciekały w stronę Clarice, wciąż czekającej za drzwiami. Zbyt często spoglądała w stronę drugiego pokoju, by można to było uznać za naturalne, z drugiej strony czuła jednak, że jeśli pod choćby najbardziej wiarygodnym pretekstem wstanie i bodaj na chwilę wejdzie do sypialni, pan Trinket swoim świdrującym spojrzeniem przeniknie całą maskaradę, dojrzy Clarice, która to zdecydowanie nie była gotowa na spotkanie z mężczyzną.
— Dzisiaj pozwolę sobie zatem zostawić mały prezent — rzucił na koniec, wyjął niewielką figurkę bóstwa. — Na dobry początek współpracy.
Mattia zawahał się przez chwilę, wymienił spojrzenia z Kukume. Kobieta w końcu jednak ujęła przedmiot, ostrożnie między kciuk a palec wskazujący, jakby spodziewała się, że przedmiot ją oparzy. Zerknęła na słońce na płaszczu rzeźby.
— Dlaczego akurat Nathori? — zapytała.
— Jest strażnikiem sprawiedliwości, poza tym — mrugnął porozumiewawczo — uznałem, że jego symbol jest istotny również dla pana. Liczę, że rozświetli mroki przyszłości.
Astrolog obrzucił mężczyznę uważnym spojrzeniem.
— Widzę, że przygotowuje się pan bardzo szczegółowo dla każdego klienta.
Pan Trinket, stojąc już w progu, skłonił się, nim nałożył kapelusz.
— To moje motto.

niedziela, 18 września 2022

Od Antaresa - Golem

Ciepły zapach igliwia i szyszek wypełniał sosnowy las, a panujące od tygodnia upały sprawiały, że prowadząca przez niego ścieżka zmieniła się w piaszczystą drogę. Szarogrzywy szedł ciężkim krokiem, wzbijając wokół pęcin małe obłoki kurzu. Zaraz za nim podążał Zefir, wyciągając krok by dotrzymać tempa olbrzymiemu rumakowi, a zaraz obok – Maximilianus, dzielnie taszczył na grzbiecie dodatkowe bagaże.
— Dawno nie odwiedzaliśmy pani Gertrudy — rzucił sir Roderyk, odwracając się nieznacznie w siodle. — Po ostatnim zdecydowanie przyda nam się nieco oddechu… Ciekawe, czy będziemy mieli szczęście i załapiemy się na jej tartę z owocami?
— Byłoby bardzo miło — odparł Antares, uśmiechając się do wspomnień.
Sad owocowy, chatka na skraju lasu i mieszkająca tam starsza pani. Pani Gertruda idealnie wpisywała się w ten baśniowy archetyp dobrej babci obierającej swoim wnuczkom jabłka, robiącej im kogel-mogel i szarlotkę na deser. W ogóle nie dało się wyczuć, że to tak naprawdę czarodziejka specjalizująca się w tworzeniu przydatnych, magicznych obiektów. Samotnie mieszkająca starsza pani na pewno miałaby ciężko z racji wieku, jednak dla pani Gertrudy nie było to żaden problem - otaczała się sprzętami, które same wszystko robiły, wystarczyło im tylko powiedzieć. Gdy Antares pierwszy raz zobaczył wiadro, które samo czerpie wodę ze studni albo szczotkę, która sama szoruje patelnię, zaczął myśleć o magii jako o czymś więcej, niż tylko źródle destrukcji.
Ostatnio widzieli się z panią Gertrudą dobre parę lat temu - Antares ledwo zaczął być giermkiem i nie miał na swym koncie żadnych sukcesów turniejowych, o jakich mógłby komukolwiek opowiedzieć. Wydawało mu się, że to było w jakimś innym życiu i zastanawiał się, czy pani Gertruda w ogóle go pozna. Chociaż w sumie on sam specjalnie się nie zmienił – nie urósł, nie zmężniał. Nawet nie zdołał zapuścić brody.
— O proszę, już jesteśmy na miejscu.
Ścieżka skręciła, mężczyźni wyjechali z lasu. Sir Roderyk wstrzymał Szarogrzywego, ogarnął wzrokiem widok, uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy.
— Bogowie… Co tu się wydarzyło?

czwartek, 15 września 2022

Od Lei cd. Hotaru

Rycerz zatrzymał się, co nie było w smak Edmundowi. Młodzieniec wyraźnie się niecierpliwił, pochodnia poruszała się rytmicznie to w górę, to w dół, jakby niosący ją usiłował zerknąć sponad ramienia prowadzącego grupę Antaresa, co takiego go spowolniło.
— Dotarliśmy do groty
Nie musiałam widzieć twarzy Edmunda, by być całkowicie pewną, że właśnie przewraca oczami. Zirytowany ton głosu nie pozostawiał ani cienia wątpliwości, co myśli o przymusowym postoju.
— Więc na co czekasz?
— Chciałbym najpierw sam sprawdzić, czy w środku jest bezpiecznie.
— Byle szybko — burknął szlachcic. Nie wyciągnął jednak ręki z pochodnią w kierunku rycerza, czekał tylko, aż da znak, że możemy wejść. — Gdyby chciało nas zaatakować, już dawno byśmy wiedzieli.
Antares nie podzielał pośpiechu szlachcica. Uśmiechnęłam się, zziębnięte ciało rozgrzała ciepła iskra, bo nawet jeśli widziałam tylko kontur sylwetki rycerza, wystarczył sam dźwięk jego głosu, bym poczuła się lepiej. Ciemność przed i za nami nagle nie wydawała się taka straszna i gęsta; nawet jeśli coś czaiło się w tysiącletnich, niezbadanych zakamarkach, byłam pewna, że żadne z nas nie musi się tego obawiać.
Wystrzegaj się zwierzęcia zagonionego w kąt, wujek często to powtarzał. Gdyby było stąd tylko jedno wyjście i rzeczywiście jakiekolwiek stworzenie poczuło się zagrożone naszym najściem, mogłoby nie wahać się zaatakować z całą siłą, byleby tylko odpędzić intruzów. Dlatego na polowaniu nie wolno było dać się zwieść temu, że ranna zwierzyna jest osłabiona i nie zrobi krzywdy; przeciwnie, skoro nie widziała innego wyjścia, nie musiała też już się wahać.
— Grota jest mniejsza niż poprzednia — stwierdził wreszcie rycerz. Skończył oględziny, nie zauważył żadnego niebezpieczeństwa, więc gęsiego zaczęliśmy wchodzić do środka.
— Jest stąd przejście dalej? — zapytała Hotaru.
— Wydaje mi się, że nie. A nawet jeśli – zbyt małe, żeby człowiek mógł się przecisnąć. Nie czuję przeciągu.
Półokrągła grota była zimniejsza od poprzedniej i całkowicie spowita mrokiem. Oddzielona długim korytarzem od świata zewnętrznego, niemuśnięta nigdy ni promieniem słońca. Zastanawiałam się, kiedy - albo raczej czy - był tu w ogóle jakiś człowiek.
Szlachcic kręcił pochodnią po zakamarkach, usiłując wywabić niezwykłe stworzenie. Pochodnia tańczyła na skałach, długie cienie kładły się na stalagmitach o fantastycznych kształtach. Jeden z nich przypominał maczugę, kolejny przewrócony snopek siana, a jeszcze następny…
— Gdzieś musi się czaić — Edmund spojrzał z wyrozumiałością na Antaresa. — Ale ma zapewne doświadczenie w ukrywaniu się. Zwłaszcza w ciemności.
Rycerz powstrzymał się od odpowiedzi, dyskusja nie zaprowadziłaby donikąd. Widział zapewne lepiej niż szlachcic, który cały czas trzymał pochodnię przy sobie, miał też przecież o wiele większe doświadczenie w badaniu tego typu miejsc.
Kolejne minuty mijały, Edmund raczył nas wykładem o różnicy pomiędzy stalaktytami, stalagmitami a stalagnatami, choć w pewnym momencie język zaczął się plątać od nadmiaru zbyt podobnych słów, więc tylko odchrząknął.
— Uważajcie, może być wszędzie — przypomniał. — Jest sprytne.
Skinęłam głową, choć wątpiłam, by była tu jakaś żywa istota poza naszą czwórką. Edmund również przycichł, może zniechęcony, może pochłonięty obserwacją. O jego obecności świadczył nagle tylko nieco przyspieszony oddech, głośny krok, gdy buty odbijały się od zawilgoconego podłoża. Liczne warstwy odzienia ocierały się z szelestem o siebie, z całą pewnością już dawno temu zaalarmowałyby potencjalnego mieszkańca groty – ba, zrobiłyby to pewnie nasze wcześniejsze rozmowy, toczące się echem przez całą długość jaskini.
— Pięknie tu — moje opuszki zbadały ostrożnie jeden z wapieni. Zimno stępiło zmysł dotyku, wciąż jednak czułam specyficzną fakturę.
— Niezwykłe miejsce — zgodziła się tancerka. Wzrok błądził po skapanych w półmroku miejscach. — Ten stalagmit przypomina tulipana.
Pochyliłam się nad jasnym, nieregularnym kształtem.
— Słowo daję — przyjrzałam się uważniej — to krasnoludek. A właściwie cała grupa.
— Czyli to byłaby czapeczka? — palce Hotaru musnęły jasny sopel, popłynęły ku samemu czubkowi. I zaraz bez trudu odłupały kawałek, zupełnie bezdźwięcznie, jakby zsunął się gładko niczym kropla wody.
— Jest aż tak delikatne? — uniosłam brwi. Edmund zbył naszą rozmowę machnięciem ręki, zajął się przeszukiwaniem sklepienia.
— To sierść — odparła tancerka.
Dopiero teraz zauważyłam, że w jej dłoni skrawek zachowywał się w sposób zupełnie nieprzypominający zwartego obiektu: rozdzielał się w cienkie pasma, które miękko owijały się wokół bladych palców.
Słowo klucz przykuło uwagę szlachcica. Światło z pochodni skierowało się w naszą stronę, pomarańczowy blask na moment oślepił, ale też nie pozostawił wątpliwości: zaczepiony dotąd o stalagmit kępek sierści spoczywał teraz w dłoni Hotaru.
W Edmunda wstąpiła nowa energia.
— Pokaż! — zażądał.
Długimi krokami zaczął pokonywać dzielącą nas odległość.
I wtedy potknął się, niemal upuścił pochodnię; Antares złapał go za ramię w ostatniej chwili. Szkło prysnęło dźwiękiem tysiąca rozbitych kawałków. Szczątki lampy, ukrytej dotąd jednym z głazów o nieregularnych kształtach, potoczyły się dookoła, szczapka drewna smętnie zaskrzypiała i poturlała się pomiędzy szkłem.
My przynieśliśmy ze sobą tylko pochodnię, na której teraz Edmund zaciskał kurczowo palce.

wtorek, 13 września 2022

Od Victariona cd. Ayrenn

Ayrenn uniosła głowę, jakby wyrwana z zamyślenia, rzuciła mu spojrzenie pełne nadziei i znużenia.
— I co…?
— Mamy nocleg. — Przejął od niej wodze Funta, zawrócił na drogę przecinającą wieś. — Jeśli pomożemy w gospodarstwie i wyleczymy babuszkę.
Usłyszał jej lekkie kroki tuż za sobą.
— Brzmi jak dobra wymiana.
W chuj dobra. Pół nocy brudnej roboty w zamian za cztery godziny kiepskiego snu w stodole jebiącej gównem. Właśnie tak, dobra wymiana. Gdyby nie zanosiło się na kolejną ulewę, mogliby po prostu nocować na dziko…
— Co dolega babuszce? — Nawet nie zauważył, kiedy elfka się z nim zrównała.
— Bo ja wiem. Brzmiało, jakby miała nie dociągnąć do wiosny.
— Ojej. — Zabrzmiała na zmartwioną. — Tym bardziej muszę tam zajrzeć. Sołtys mówił ci, która to chata?
— Na końcu wsi. — Coś go nagle tknęło. A gdzie jeleń? Obrócił się przez ramię. — Skurwiel nie idzie z nami?
— Nie, nie musi. Niech sobie zostanie, nie będę go do niczego zmuszać.
Wzruszył ramionami.
— Jak tam chcesz.
Zza błotnistego zakrętu wyłoniła się wreszcie chata, w której mieli spać. Victarion uśmiechnął się sardonicznie. Przy niej rozsypująca się chałupa sołtysa to był pałac.
Przechylona na jedną stronę, ze spłowiałych bali, z oknami byle jak zatkanymi brudnymi szmatami. Strzecha ewidentnie pamiętała lepsze czasy, przydomowy ogródek był zachwaszczony, zarośnięty, prymitywny płotek przed nim mocno kulawy, wyłamany w jednym miejscu, samo podwórze tonęło w błocie. Z nędznej, byle jak skleconej obórki doleciało ich agonalne beczenie.
— Właściwie wcale się nie dziwię, że jeleń wolał spierdolić. — Victarion przystanął, poklepał pokrzepiająco Funta po łopatce, zanim pociągnął go dalej w stronę chaty. — Musisz być dzielną krówką.
Wałach parsknął tylko, elfka zerknęła na niego kątem oka.
— Powiedział, żebyś żarł gruz.
— Zmyślasz.
— Sam tak sobie wychowałeś konia — odparła niewinnie.
— Aha. Lepiej popatrz na tego swojego wyrośniętego kozła.
— Na edukację nigdy nie jest za późno, Victarionie. — Tym razem ona przystanęła, wzięła głębokich wdech, zaczęła mówić wolno i wyraźnie: — A teraz powtarzaj za mną: je-leń, je-leń. Nie kozioł, choć dla amatora mogą wyglądać podobnie.
— Naprawdę? Jeleń? — mruknął. — A dałbym głowę, że tchórzofretka. Ma taki skurwysyński wyraz mordy.
Pokręciła już tylko głową.
— Niereformowalny przypadek. Nie wiem, jak Gosia z tobą wytrzymuje.
— Nie skarży się jakoś — parsknął. — Zresztą znosiła już cięższe przypadki, ma doświadczenie. — Zmrużył oczy. Drzwi uchyliły się leciutko, prawie niezauważalnie, ktoś musiał właśnie przycupnął przy szparze; Victarion niemal poczuł na sobie nieufne spojrzenie. — Jak myślisz, wylecą na nas z widłami?
— Sołtys nie wyleciał.
— Nie. Ale sołtysowa rzuciła we mnie garnkiem na powitanie.
Cichy śmiech elfki zagłuszyło potężne trzaśnięcie drzwiami.
Plątanina kwiecistej spódnicy, fartucha, chusty i mnóstwa czarnych loków wypadła przed chatę, bojowo potrząsając miotłą, z jeszcze bardziej bojowym okrzykiem:
— Bo oćca zawezwe!...
Victarion zatrzymał się w pół kroku, prychnął śmiechem. Smarkula mogła mieć z piętnaście lat.
— Ja pierdolę.
— Spokojnie, jesteśmy tutaj, żeby pomóc. — Elfka uniosła dłonie w uspokajającym geście; gdy smarkula zobaczyła widmową dłoń, wyraźnie zbladła. — Sołtys nas tu przysłał. Mówił, że…
— Bo jak tatko przydzie…! — zawyła znowu smarkula. Wywinęła młyńca miotłą. — To…!
— To sobie porozmawia z sołtysem — zasugerował Victarion.
— Babuszka jest chora, tak? — wtrąciła elfka, wciąż łagodnie i miło, rzucając mu szybkie, niezadowolone spojrzenie. — Jestem uzdrowicielką, mogę pomóc.
Miotła zastygła w powietrzu. Smarkula wyjrzała zza niej nieufnie, odgarnęła kosmyk włosów z twarzy.
— Uzdrowicielkom?
— Tak.
— A on? — Trzonkiem miotły wycelowała w Victariona.
— Tanią siłą roboczą — mruknął.
— Mój towarzysz — elfka rzuciła mu miażdżące spojrzenie, zaczęła mówić głośniej, z naciskiem — może pomóc twojemu ojcu w obejściu.
— Może?
— Może.
Ton smarkuli zmienił się na pełen nadziei:
— I płot może naprawić?
— Wszystko może — zapewniła ją elfka z kamienną powagą.
— To dobrze. Bo oćca to ni ma — bąknęła smarkula, po czym, obrzuciwszy Victariona ostatnim nieufnym spojrzeniem, posłała Ayrenn niepewny uśmiech. — Brela jestem.

***

Jeleń przyszedł akurat, gdy Victarion okopywał czwarty palik.
— A ty tu czego?
Byk rzucił mu wzgardliwe spojrzenie, przespacerował się wzdłuż podwórza, zajrzał do otwartej obory. Chwilę węszył, zanim zadarł łeb z wyrazem głębokiego zdegustowania rysującym się na pysku i cofnął.
— Co, lokal ci nie odpowiada? — Victarion wbił łopatę w ziemię, popatrzył na kolejne paliki do wkopania z umiarkowanym entuzjazmem.
Jeleń obrócił się do niego zadem.
— Też cię nie lubię.
Robiło się coraz ciemniej, ale Victarionowi niezbyt to przeszkadzało, wciąż widział wyraźnie — a do izby dusznej od choroby i biadolenia babuszki nie śpieszyło mu się wracać. Skończy najpierw ten jebany płot. Bogowie, nie pamiętał, kiedy ostatnio musiał robić coś takiego. Dziesięć lat temu? Piętnaście? Szarpnął za łopatę, przeszedł do następnego kulawego, kiepsko osadzonego palika. Potem będzie musiał jeszcze zbić z powrotem deski. Zabawa na pół nocy, kurwa.
Chociaż musiał przyznać, że wolał naprawiać płot i mieć święty spokój niż machać wiązką suszonej pokrzywy przed nosem babuszki. Wbił łopatę w rozmiękłą ziemię, wcisnął butem głębiej, odrzucił pierwszy kopczyk. Wtedy usłyszał kroki.
Trzech ludzi. Jeden młody, wiejski byczek z wygolonym karkiem, drugi łysy jak jajo z siwymi wąsami, trzeci niedźwiedziowaty, wysoki i barczysty. Nie zauważyli Victariona; z nabożnym skupieniem gapili się na jelenia, ściskając w dłoniach broń — widły, okutą pałkę, linę z pętlą.
— Nu, jeleń — stwierdził w końcu łysy.
— Ano jeleń — przytaknął ten wielki, z pałką, równie zdziwiony.
Byczek wyprostował się natychmiast, uniósł wyżej głowę, uderzył widłami o ziemię.
— A jak żem wam gadał i gadał, że jeleń, toście wiary nie dawali.
— Jeleń we wsi. — Łysy pokiwał głową w zamyśleniu. — Nu, kumowie, to bierem skubańca. Ja go liną ucapię, a ty, Dratwa, pałką przez łeb…
Jeleń kompletnie nie zwracał na nich uwagi; zaczął grzebać racicą w błocie, wyraźnie znudzony. Victarion zrobił krok do przodu.
— Kłusowników tu się wiesza — zauważył uprzejmie. — Dobrodzieje.
Wyraz twarzy wszystkich trzech z miejsca zmienił się ze zdziwionego na wrogi.
— A on tu czego? — burknął Pałka.
Byczek ostentacyjnie podwinął rękawy, przełożył widły z lewej ręki do prawej.
— Zwady szukasz? — Zmrużył oczy. Na jego wargach z wolna pojawił się nieprzyjemny uśmiech. — Tutaj — krok do przodu — to się takich jak ty wiesza.
Łysy westchnął ze zniecierpliwieniem.
— Nu, weź no nie gadaj i zdziel uchatego, zanim jeleń zemknie.
Byczek tylko na to czekał — przyskoczył, widowiskowo zamachnął się trzonkiem wideł. Victarion stłumił westchnienie. No i chuj. A chciał być miły.
Uchylił się, zdzielił go łopatą w kolano — Byczek krzyknął, wypuścił widły — cios prosto w ryj. Chrupnęło. Byczek zasłonił twarz, spomiędzy palców pociekła krew.
Na podwórzu zrobiło się bardzo cicho. Na chwilę.
— Od tyłu zasrańca! — ryknął Pałka. — Bier go od tyłu!
Victarion poprawił uchwyt w rękach. Dwa kroki, kopniakiem posłał Łysego w błoto, umknął przed Pałką, grzmotnął go w wątrobę — Pałka wyłożył się jak długi — wytrącił mu butem broń z ręki, odkopał na kilka kroków, nadepnął dłoń. Jęk. Łysy skoczył na plecy, spróbował poddusić, za słabo, dostał pięścią w nos, zwolnił uścisk. Victarion rąbnął go jeszcze rączką łopaty w głowę, odwrócił z powrotem do Pałki, ale już niepotrzebnie.
Pałka wstał chwiejnie, obrzucił go nieprzytomnym spojrzeniem, cofnął się krok, jeden, drugi, zanim puścił się biegiem w stronę wsi; Byczek odpełzł na bok na czworakach, Łysy już nie wstał. Jeleń — wciąż stojący w tym samym miejscu — zastrzygł uszami z niewymowną drwiną w oczach. Burda się skończyła. Victarion spuścił wzrok, zważył ujebaną krwią łopatę w dłoniach.
Zajebioza. Kto by pomyślał.

poniedziałek, 12 września 2022

Od Michelle cd. Mattii

Sprawnie zaczęli dyskutować, czym należy się zająć; Michelle wprost nie mogła nadziwić się temu, ile rzeczy wciąż było do zrobienia. Ba, ile było w ogóle niezaczętych! Rozmowa z mieszkańcami, wizyta u cieśli i zamówienie klatek. Odwiedziny u Atrii, zorganizowanie paszy, no i rzecz jasna, wytropienie zwierząt. Nawet z dodatkowymi sześcioma osobami było im trudno wszystko pogodzić. Wolała nie zgadywać, jak sytuacja by wyglądała, gdyby byli tu tylko we dwójkę.
Najchętniej sama zrobiłaby wszystko, miała oko na każdą rzecz, każde zwierzę i słowo osób, które mogły mieć wpływ na los stworzeń. Równocześnie, wszystko chciałaby zrobić naraz, a przynajmniej w przeciągu doby, ale nawet jej spontaniczna natura podpowiadała, że zwyczajnie nie da rady, chyba że nagle odnajdzie w sobie nieodkryte dotąd pokłady magii i opanuje klonowanie albo przynajmniej teleportację. Przecież Hektor też nie wiedział od urodzenia o swoim darze magii, więc kto wie?
No dobrze, ona wiedziała, że nie ma się czego spodziewać u siebie. Ale miała zdrowe i silne ręce, parę nóg, które mogłyby zabrać ją wszędzie. I obiecała sobie, że zrobi z nich najlepszy możliwy użytek. Już niedługo wszystkie zwierzęta szczęśliwie wrócą do domu.
— Wiele bym dała, żeby już zobaczyć Atrię — zaburczała Flora. — Ale najpierw załatwimy wszystko w mieście.
— Wkrótce nadarzy się okazja, żeby się spotkać — obiecał Mattia.
— A do tego czasu będę musiała się produkować u drwali.
— Wolałabyś u leszego?
— Zdecydowanie — oparła podbródek o wierzch dłoni. — Nawet jeśli chciałby mnie zmienić w brzozę.
— Czy aby na pewno on tak w ogóle może? — brwi Charliego powędrowały w górę.
— Zamierzasz się bawić w profesora Oscypka? — kobieta wycelowała oskarżycielsko palcem. — Nie będę przypominać, kto najwięcej na niego narzekał.
— Kiedy ja słowo daję, że on mi się śnił w koszmarach częściej niż wilkołaki — parsknął. Zaraz jednak napotkał spojrzenie Michelle, odchrząknął. — Wracając. Zajmę się klatkami. W mieście powinien być cieśla.
— Świetnie — Bill pokiwał głową. — Mamy jeszcze kilka osób do obskoczenia. Ktoś czuje się na siłach?
Oczy wszystkich skierowały się na Mattię. Astrolog, z całą pewnością będący świadomy poruszenia, skinął głową z lekkim uśmiechem.
— Dobrze będzie udać się do myśliwych i drwali. Warto też sprawdzić, czy jest gajowy — zaczął wyliczać. — Od nich zapewne dowiemy się najwięcej o sytuacji w lesie. Możliwe, że zaczęli już działać we własnym zakresie.
— A jak chcesz przepytać wszystkich?
— Wiele da nawet rozmowa z przedstawicielami — wyjaśnił. — Choć im więcej osób, tym oczywiście lepszy ogląd.
— Zawsze można porozmawiać z władzami — dorzuciła Michelle. — A nuż burmistrz będzie miał dla nas wieści.
— Zgłaszasz się na ochotniczkę, jak rozumiem?
Weterynarz popatrzyła na Billa. Nawet przez dwie sekundy nie próbowała powstrzymać śmiechu.


Miasto dopiero budziło się do życia. Słońce pomykało ponad ścianą lasu, zalewało bruk łagodnym światłem i przeganiało resztki chłodu. Większość sklepów, na szczęście, była już otwarta; co poniektórzy wciąż jeszcze wprawdzie ziewali, ale byli już gotowi na nadejście nowego dnia.
— Nie mam paszy dla pingwinów — obwieścił sprzedawca.
Michelle wzięła się pod boki, spojrzała na worki wypełnione pożywieniem dla zwierząt. Od wizyty u rzeźnika wybawili ją Bernard i Lukáš,, ale warto było zatroszczyć się o różne rodzaje pokarmu. Do kogo bardziej podobny jest pingwin? Do kury czy do indyka? A może do kaczki? Jedno i drugie pływa, i to całkiem nieźle. Czy w ogóle można rozpatrywać go w kategoriach drobiu?
— To jak? — ponaglił mężczyzna.
— A można zmieszać kilka rodzajów?
— Wolałbym nie.
Gęsi są większe. Też pływają, kolorystycznie są nawet zbliżone. To może i pod kątem diety mogłyby się dogadać z pingwinami?
I wtedy sobie przypomniała. Przecież nie ma możliwości, że ptaki tam, w wiecznej zmarzlinie, przywykły do jedzenia jakichkolwiek zbóż.
— A ryby pan ma?
— I co jeszcze? — sprzedawca zaczął się wyraźnie niecierpliwić. — Może ze świeżego połowu z Sallandiry?
Pokręciła od razu głową.
— Nie, to zdecydowanie zbyt ciepłe okolice.
— Kupuj pani albo mi nie marnuj czasu.
— Czyli nie ma pan żadnych ryb?
Westchnął głęboko.
— Na targu obok można znaleźć. W dobrej cenie.
— Świetnie! — klasnęła w dłonie. Dała złudną nadzieję, że oto koniec. — Zaraz się tam udam. To teraz zapytam, co by pan najchętniej jadł, gdyby był lisem śnieżnym?
Westchnął głęboko, powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo. Słyszał, że na wieść o zimnolubnych stworach przyjechali tu ludzie z daleka, ale miał ich za znudzonych życiem mieszczuchów, którzy rzucą garść jedzenia kilku zwierzętom, pochodzą po lesie i wrócą do siebie z naręczem opowieści do herbaty. Dlatego zdziwił się, że gdy po ciągnących się w nieskończoność minutach wreszcie zdecydowała, zaczęła rzucać dziwnie dużymi liczbami.
— To tych z otrębami jęczmiennymi bym prosiła sześć worków. Z kolei tamtych…
Cervan ucieszy się, gdy wrócą z rachunkiem.
Sprzedawca odzyskał humor, kiedy dowiedział się, ile worków paszy zamierza zakupić Michelle. I, oczywiście, ile on sam na tym zarobi. Zaczął się uśmiechać, przestał ostentacyjnie ziewać, ba, nawet zaproponował, że pożyczy swoją taczkę i pomoże dowieźć cały towar do karczmy. W sklepie zostawił pomocnika, nieco zdezorientowanego młodzika, który jednak dzielnie pomógł im wszystko ładować, a potem stanął za ladą. A kiedy szli i mijali targ, sprzedawca wskazał kobiecie znajomego handlarza i poprosił go o ryby, które zadowolą każde pingwinie podniebienie.
— Że nam się tu niecodzienni goście zadomowili, to żem wiedział — opowiadał, gdy wszystkie worki zostały umieszczone bezpiecznie w jednym z boksów. — Ale że z tak daleka jeszcze inni przyjechali, to bym w życiu nie zgadł. Myślałem, że nasi myśliwi wszystko załatwią, no i tyle.
Płatki nozdrzy Michelle niebezpiecznie zadrżały.
— Załatwią? — powtórzyła. Bardzo, bardzo powoli, zupełnie jak nie ona.
Sprzedawca jednak znał ją zdecydowanie zbyt krótko, by się tym przejąć.
— Tak się będą najlepiej męczyć — stwierdził. — Do siebie się ich nie wyśle, no bo jak? A zaraz przyjdzie lato, to się będą tylko męczyć. Albo tylko czekać, aż zgłodnieją, rozgoszczą się i spróbują jakiego dzieciaka chapnąć. Lepiej dmuchać na zimne — parsknął śmiechem, bardzo chyba zadowolony z końcówki wypowiedzi.
Z kolei Michelle wzięła głęboki wdech, przygotowana, żeby zacząć tyradę. O nie, ich wszystkich trzeba trzymać jak najdalej od Atrii, od każdego stworzenia.
Ale też ten moment wybrała Flora, żeby dostrzec Michelle. Krzyknęła do niej, złapała za nadgarstek.
— Chodź, dołączymy do reszty — rzuciła. — Mattia też już pewnie kończy rozmawiać.
— A Charlie?
— Załatwił. Cieśla coś mu chyba marudził, że ma dużo na głowie, ale go przekonał, że to pilna sprawa — mrugnęła porozumiewawczo. — Idziemy.
Nie protestowała. Pożegnała się z mężczyzną, sama się nie zorientowała, kiedy przyśpieszyła kroku, zaczęła niecierpliwie rozglądać się za znajomą gromadą. Zapomniała o worku, który przecież wciąż niosła przewieszony przez ramię, zbyt była podekscytowana tym, że oto zaraz będą mogli przejść dalej. Słońce zdążyło odmierzyć kilka godzin od poranka, wciąż jednak wisiało wysoko na niebie; pora nie była późna, mogli jeszcze wiele zdziałać.
— Jesteśmy ostatnie? — skinęła wszystkim głową. Zgromadzili się pod wejściem do ratusza.
— Nie czekaliśmy długo — wyjaśnił Mattia. — Sam niedawno przyszedłem.
Weterynarz zerknęła z ciekawością na astrologa.
— Udało się ze wszystkim?

Od Antaresa cd. Lei

Profesor spał spokojnie. Pozornie – wydawało się, że wszystko jest w porządku, ale nastroje w grupie były w najlepszym wypadku niewesołe.
Z jednej strony zniknęło to lepkie, przytłaczające poczucie zagrożenia, które przygniatało plecy naukowców i sprawiało, że co jakiś czas zaciskali usta, marszczyli brwi, zerkając z niepokojem w stronę lasu. Przemytnicy przestali stanowić dla nich przeszkodę, wywleczeni z ruin w ciasnych pętach. Z drugiej strony teraz to serce całej wyprawy było zagrożone, i to w bardzo dosłowny sposób. Zaniepokojone zerknięcia w stronę lasu zastąpiono zerknięciami w stronę namiotu Fioravantiego.
„Jesteś w stanie mu jakoś pomóc?”
„Po co?”
„Żeby Lea się nie martwiła?”
„Och, do kurwy nędzy, poważnie…” burknął mag.
Antares przeniósł spojrzenie na Leę – dziewczyna pochylała się nad dogasającym ogniskiem, zalewała właśnie resztki tlących się polan wodą na noc. Naukowcy rozeszli się do swoich namiotów, Pascal przeniósł już swoje posłanie do namiotu profesora – gdyby starszy mężczyzna źle się poczuł, miał obudzić geologa. Ten zaś zapewniał, że tym razem będzie spał czujnie, niczym zając, i na pewno nie będzie chrapał.
Rycerz wybierał się właśnie na wieczorny obchód lasu w poszukiwaniu węży i czegokolwiek, co mogłoby podkraść się nocą do obozowiska, zagrozić bezpieczeństwu całej ekipy.
„Mówiłem ci, jak działa moja magia. Jak chcesz, żeby profesorek miał serce jak dzwon, to przywlecz tego młodego obszczymurka i zaraz będzie ogarnięte.”
„Ta magia jest bezużyteczna.”
„No jasne, wypowiedział się znawca magii. Sam jesteś teraz bezużyteczny!”
Antares zmarszczył brwi. Magia przepłynęła w stronę jego oczu, wyostrzając wzrok i sprawiając, że te najdrobniejsze okruchy światła gwiazd ukazywały mu wszystkie szczegóły otoczenia z taką dokładnością, jakby był środek dnia. Jeśli jakiś zabłąkany mokasyn krył się wśród gałęzi, to znalazł sobie na to bardzo niefortunne miejsce.
„Pamiętasz, jak Tallulah zemdlała na treningu? Ostrzegłeś mnie wcześniej.”
„To było co innego.”
„Nie jesteś w stanie nic przewidzieć, jeśli chodzi o mężczyznę?”
„Ty nie jesteś w stanie nic przewidzieć, jeśli chodzi o cokolwiek!”
Antares podszedł do jakiegoś drzewa, wyciągnął dłoń, zebrał ten charakterystyczny, blady i kruchy fragment. Kolejna wylinka.
„Ile te kurwie linieją?”
„Verena też się tym niepokoiła. Mówiła, że to na pewno nie jest normalne zachowanie mokasynów.”
Rycerz ostrożnie rozwinął fragment zrzuconej skóry tak, by go nie połamać.
„Wydaje mi się, że jest większy niż poprzednie.”
„No raczej, że większy.” Mag westchnął ciężko, Antares rozpoznawał już te westchnienia. „Wiesz, co się dzieje, jak wąż zrzuca skórę?”
„Nie?”
„Robi się większy. A te ścierwa linieją na potęgę. To wiesz, co jeszcze robią na potęgę?” Dramatyczna pauza. „Kurwa, rosną.”


Trudno było powiedzieć, czy to zioła zaparzone przez Leę, czy może naturalny upór naukowca sprawił, że następnego dnia profesor Fioravanti wstał o własnych siłach i nawet wyglądał całkiem zdrowo. Oczywiście nie było osoby, która nie próbowałaby go posadzić spokojnie, najlepiej położyć z powrotem na posłanie, podsunąć pod nos talerz ze śniadaniem albo wyręczyć w jakiejkolwiek innej codziennej czynności.
Z maga udało się wycisnąć tyle, że miał informować Antaresa, jakby profesorowi zaczęło się pogarszać – rycerz na tyle intensywnie wiercił mu dziurę w brzuchu, że jego druga jaźń w końcu poddała się dla świętego spokoju.
Profesor Fioravanti szedł przez las, reszta grupy jakoś tak naturalnie otoczyła go nieco ciaśniejszym kołem. Antares niósł dwa plecaki – starszy mężczyzna został demokratycznie przegłosowany, siedem do jednego, i musiał pogodzić się z tym, że cały jego sprzęt miał spoczywać na cudzych plecach.
„Profesorek to niech dzisiaj dużo siedzi” wtrącił mag.
„Dopilnujemy tego.”
Pascal bardzo przekonująco zainscenizował problem z przetartym sznurowadłem – biedny geolog prawie zgubił buta, ratowała go Insteia wraz z Abelardą, Lea próbowała wysupłać z własnego plecaka trochę sznurka, który nadałby się na sznurówkę, zaś Marco biedził się z ponownym związaniem dwóch kawałków. Profesor przysiadł na jakimś pniaku, Verena usiadła zaraz obok, zagadała, ale po minie Fioravantiego było widać, że dawno przejrzał całą tę szaradę. Może właśnie dlatego tak spokojnie siedział, nie popędzał Pascala i z uśmiechem pozwolił na to, by ów nieoczekiwany postój nieco się przedłużył?
Dzielnica świątynna rozciągała się przed nimi na czymś, co kiedyś musiało być dumnie spoglądającym na resztę miasta płaskowyżem. Domy bogów nie mogły przecież stać na równi z tymi, w których mieszkali śmiertelnicy, choćby nie wiem, jak byli bogaci. Jednak upływ wieków i zmiany przyrody sprawiły, że płaskowyż osiadł w bagnie – a może to woda się podniosła, może wydarzył się jeszcze jakiś inny, geologiczny fenomen, któremu Pascal mógłby nadać stosownie trudną nazwę? W głowie Antaresa pojawiła się myśl, że może to bogowie odrzucili czczący ich lud, spychając dumne budynki w dół, w cień pochyłych drzew.
— Są świetnie zachowane! — Uśmiech zakwitł na twarzy profesora.
Mężczyzna wsparł dłoń na biodrze, rozejrzał się po okolicy.
Kamienne konstrukcje wyrastały spomiędzy połaci wilgotnego mchu i próchna, pokruszone mury opierały się ciężko, przysłonięte częściowo wybujałą roślinnością. Po drewnianych dachach nie zostało nawet wspomnienie – teraz to gałęzie starych, wyrosłych dawno drzew stanowiły dla ruin zasłonę przed kaprysami pogody. Lecz choć sama forma budynków ucierpiała, zdobiące je mozaiki zdawały się opierać upływowi czasu, wciąż zachowując wyraźną, żywą barwę. W przeciwieństwie do poprzednich dzielnic, te mozaiki nie były jedynie prostą, geometryczną ozdobą – rycerz złowił wzrokiem przedstawienia jakichś postaci, a po przedziwnych szatach i zwierzęcych elementach ciała domyślił się, że to mogą być owi bogowie czczeni przez dawno zapomniany lud.
Naukowcy rozeszli się po terenie, zaś Antares krążył między nimi, przeglądając uważnie wszystkie zakamarki w poszukiwaniu przyczajonych, jadowitych węży, uważnie oglądając spękane ściany oceniając, czy któraś nie postanowi runąć komuś na głowę. Lea niezobowiązująco trzymała się profesora Fioravantiego – skoro obiekty badań były znów na wyciągnięcie ręki, można było wątpić, na ile mężczyzna będzie pamiętał o własnym zdrowiu.
Czas mijał, prace postępowały. Antares wrócił z kolejnego obchodu terenu, podszedł do Lei, podążył za jej spojrzeniem.
— Jak się trzyma?
— Na razie wygląda na to, że jest w porządku — odparła, odwracając wzrok od profesora, przenosząc go na stojącego obok rycerza. — Wydaje mi się… Chyba robi przerwy tak samo, jak wcześniej, gdy pracował. To znaczy – możliwe, że nie czuje się jakiś bardziej zmęczony, niż zazwyczaj, a możliwe, że to po prostu nowe miejsce i… — Wzruszyła ramionami, ogarnęła gestem przestrzeń.
Nie musiała kończyć, Antares wiedział, co chciała powiedzieć.
— Chciałbym móc mu jakoś pomóc — przyznał po chwili milczenia.
Lea przechyliła głowę, odwróciła się do niego bardziej.
— Przecież niosłeś jego plecak. I wczoraj uratowałeś mu życie – ten toporek by go trafił, poza tym ta cała sprawa z przemytnikami… — Urwała, westchnęła. — Cały czas pomagasz.
Mina rycerza nie wskazywała na to, by te słowa go przekonały. Przywykł do tego, by brać na siebie każdy problem, nie oczekiwać wsparcia od kogokolwiek i traktować takie podejście jako swój obowiązek, a nie coś dodatkowego, jakąkolwiek pomoc. Przywykł też do tego, że jeśli się za coś brał, problem w końcu znajdował rozwiązanie. Tymczasem zaś tutaj rozwiązania nie było – węże dalej stanowiły zagrożenie, profesor dalej mógł poczuć się gorzej, trudno było powiedzieć, jakie nowe utrudnienie przyjdzie im od strony Crullfeld.
— Za mało.
I w tym momencie rozległ się głos profesora – wołał wszystkich, jego głos brzmiał zaaferowaniem.
Lea i Antares dotarli jako pierwsi, zaraz pojawiła się też Verena i Marco, potem Insteia z Abelardą, na końcu podążał Pascal.
— Nie uwierzycie, co znalazłem — powiedział Fioravanti triumfalnie, kładąc dłoń na ozdobnym fragmencie ściany. — Wejście do archiwów. I co najlepsze – wciąż zapieczętowane.
— Czyli jest szansa, że to, co po drugiej stronie, jest kompletnie nietknięte? — spytał z niedowierzaniem Marco.
— Tak podejrzewam. Jeśli – rzecz jasna – pomieszczenia nie uległy jakiemuś rozszczelnieniu i do środka nie dostała się woda. Mamy szansę na odkrycie większych partii tekstu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to będzie przełom!
„Profesorek jak wczoraj trzasnął ze stresu, to teraz trzaśnie z radochy.”
Antares zacisnął lekko wargi, napięcie malowało się na jego twarzy – nie do końca współgrało z ogólną radością i podnieceniem pozostałej części ekipy. Rycerz pamiętał jedną z rozmów, które odbył kiedyś z naukowcami: pogrążyli się w bardzo długim wykładzie na temat tego, jakiego rodzaju informacje ludzie spisują na jakich materiałach. I jak te materiały radzą sobie potem z upływem czasu. Papier i pergamin, najpowszechniej stosowane, najczęściej radziły sobie słabo, ustępując swą trwałością glinianym tabliczką lub wyrytym na frontonach budynków maksymom. Ale to na papierze spisywano najwięcej – od literatury i poezji, przez przepisy kulinarne, aż po wykazy produktów znajdujących się w magazynie należącym do danego kupca. Antares spodziewał się, że świątynnych archiwach znajdzie raczej wykaz darów przekazanych przez bogatszych mieszkańców, ale i księgi religijne, traktaty teologiczne i wszystko to, co dało się znaleźć w bibliotece jednego z iferyjskich klasztorów, jednakże należące do odległej, trudnej do zbadania kultury.
— Drzwi wciąż działają? — spytał Pascal, podchodząc bliżej i fachowym okiem przyglądając się wciąż barwnej, idealnie zachowanej ścianie.
— Możliwe, że działają – tu jest dość sucho, może mechanizm przetrwał. A jeśli nie…
— To ja je otworzę — powiedział rycerz.

Od Małgorzaty cd. Victariona

Sięgnęła po miseczkę wypełnioną śliwkowymi powidłami, ustawiła ją sobie tuż obok talerza; kiedy Victarion podsunął jej koszyk z pieczywem, zgarnęła z niego świeżą bułkę, podziękowała skinieniem głowy.
― Dalej chcesz iść nad to morze? ― spytał, nakładając na swój talerz pokaźny kawałek szynki.
― Żebyś wiedział. ― Sięgnęła po dzban wypełniony wodą, uzupełniła oba kubki. ― A ty idziesz razem ze mną.
― Mhm.
― I bierzemy tę twoją przepastną sakwę na muszelki.
Parsknął wesoło, dołożył sobie sałatki.
― Chyba śnisz, koleżanko.
Zastygła z nożem tuż nad powidłami.
― Bo nie oddam koszuli ― zagroziła śmiertelnie poważnym tonem.
― To pójdę bez.
― I będziesz gorszył niewiasty po drodze?
Odłożył sztućce, oparł się łokciami o blat stołu, nachylił w jej stronę z miną wziętego naukowca.
― Ciebie w ogóle da się zgorszyć, bezwstydnico?
Małgorzata odłożyła z namaszczeniem połówkę bułki, oparła brodę na dłoni, uśmiechnęła się szelmowsko. Lubiła, kiedy miał dobry humor.
― Powinieneś znać odpowiedź na to pytanie. ― Trąciła go stopą w łydkę. ― Mam dla ciebie propozycję ― dodała po chwili.
― Słucham.
― Oddam ci koszulę, jeśli mi pomożesz z guzikami.
Przechylił nieznacznie głowę, uśmiechnął się w sposób nie pozostawiający wiele miejsca na domysły.
― Skoro tak ładnie prosisz ― mruknął.
― Świetnie. ― Mrugnęła do niego. ― A teraz podaj mi gruszki.
***
Wybrzeże powitało ich chłodnym wiatrem i łagodnym szumem fal obmywających piaszczysty brzeg. Psy, uprzednio zwolnione krótką komendą, puściły się biegiem przed siebie, rozdzieliły, każdy basior podążył interesującą go ścieżką zapachu. Gnatołam wpakował się po łokcie do wody i obserwował fale, od czasu do czasu próbując którąś ugryźć; Wisielec zainteresował się wyrzuconą na brzeg gałęzią i zawzięcie kopał dołki dookoła. Księżycogryz rozgonił stado biesiadujących w mule mew, zainteresował się rozdziobanymi resztkami bezkręgowców wyrzuconych przez morze.
Małgorzata ściągnęła buty, podwinęła nogawki. Nie pamiętała dokładnie, kiedy ostatnio zdarzyło jej się być nad morzem w celach rekreacyjnych. Zawsze miała coś na głowie, zawsze było coś do zrobienia, coś, czemu trzeba było poświęcić uwagę. Odrzuciła buty nieco głębiej w plażę, by nie zabrała ich woda, odetchnęła morską bryzą. Może powinna spróbować sobie przypomnieć? Na pewno była na wybrzeżu z rodzicami, dawno temu, kiedy jakiś medyk zalecił kurację morską wodą jej bratu. Prawie parsknęła na wspomnienie ojca po raz pierwszy próbującego swoich sił w obieraniu krewetek.
― Jadłeś kiedyś kraba? ― zagadnęła wesoło idącego tuż obok Victariona.
― Pewnie, Szelma, całe wiadro. I to na raz.
Spojrzała na niego z ukosa, idealnie udając obrażoną.
― Ale śmieszne ― skwitowała. ― Ja się pytałam na poważnie.
― A ja ci całkiem poważnie odpowiedziałem.
― Mhm. Widzę, że się nie dogadamy. ― Ostentacyjnie odwróciła głowę, znów zapatrzyła się na leniwie rozkołysane morze, na wznoszące się i opadające fale. Co było potem? Wycieczka podczas wakacji, gdzieś pod koniec studiów?... Bezwiednie zacisnęła wargi, przyjemnie chłodne powietrze stało się nagle kompletnie lodowate, przeszywające. Czy to był ten rok w którym zgodziła się poślubić jednego z braci Chernov, czy może jednak wcześniejsza wycieczka, jeszcze w towarzystwie Tezeusza? Daty zatarły się w jej pamięci, wydarzenia z przeszłości straciły na ostrości, wspomnienia zlały się ze sobą tworząc bezkształtną masę z której trudno cokolwiek wywnioskować.

Siedziała na pomoście, w milczeniu obserwując chowające się słońce. Pomarańczowy blask rozlewał się na powierzchni wody, igrał w falach, wyzłacał spienione szczyty. Na horyzoncie, gdzieś w oddali, majaczyła samotna figurka statku ― nie była w stanie stwierdzić jaki to rodzaj. Co przewoził? Może to był jeden z tych słynnych statków, które nie raz, nie dwa, mierzyły się z piratami? Aż nachyliła się do przodu, przesłoniła oczy dłonią. Oddałaby skrzynkę precli za dobrą historię z piratami.
― Aż tak zaabsorbował cię widok zachodzącego słońca? ― Usłyszała za plecami rozbawiony głos Igora. Po chwili skrzypnęły deski pomostu, drewno zastukało głucho pod jego stopami.
― Słońce zostaw rozmarzonym pierwszoroczniaczkom ― parsknęła ― mnie interesuje tamten statek.
― Który?
Odwróciła głowę akurat w momencie, kiedy przysiadł się tuż obok niej. Podwinął rękawy koszuli, odetchnął głębiej. Wyglądał na odprężonego, z rysów twarzy zniknęło to charakterystyczne napięcie, które towarzyszyło mu przez ostatnich parę miesięcy. Koniec studiów dał mu w kość, wiedziała o tym. Mógł mówić, że nie, ale wiedziała.
― Tam, daleko. Nie wiem, czy zauważysz. ― Wskazała mu kierunek dłonią.
Igor parsknął.
― Bez przesady, od siedzenia w książkach wcale mi się wzrok nie pogorszył, zaręczam.
― Aha. I co, widzisz go? ― Znowu odwróciła twarz w jego stronę. Naprawdę starała się nie uśmiechać.
Igor zmrużył oczy, osłonił je dłonią. Milczał dłuższą chwilę, widziała, jak stara się odszukać malutką, ciemną figurkę na tle gasnącego słońca. Zastanawiała się, czy otwarcie przyzna się do porażki. Zawsze miał z tym problem.
― Widzę ― skłamał. Patrzył kompletnie w inną stronę. ― Całkiem elegancki.
Pokręciła głową, owinęła się ciaśniej szalem. Zaczynało się robić coraz zimniej.
― Jesteś tego pewien? ― spytała po chwili milczenia. Nigdy nie potrafiła siedzieć cicho, wydawało jej się, że dobra para powinna ze sobą ciągle rozmawiać. ― Zawsze… jest jeszcze czas, żeby się wycofać ― zasugerowała delikatnie. Może sama tego chciała? Żeby do ślubu nigdy nie doszło? Po dziś dzień nie miała pojęcia co nią wtedy kierowało.
Igor na nią nie patrzył. Spoglądał dalej w morze, spokojnie badał krzywiznę fal, słuchał ich monotonnego szumu. Nawet nie zauważyła, kiedy zamknął jej dłoń w swojej.
― Obiecaj, że mi się nie znudzisz ― szepnął tylko cicho, ledwo słyszalnie.
Odwróciła wzrok, spojrzała przed siebie, na dogasającą tarczę słońca. Słowa utknęły, zlepiły się w bezkształtną gulę blokującą gardło. Jak miała mu to obiecać?...

Do rzeczywistości przywrócił ją dotyk. Lekkie muśnięcie na dłoni, po chwili pewniejszy uchwyt, przez który się cała spięła i natychmiast cofnęła o krok, gotowa sięgnąć po broń, zaatakować.
― Gosiu?... ― Głos Victariona nabrał jakiejś nowej barwy, zabrzmiał łagodniej. Martwił się? Niepokoił? Coś w niej zmiękło od samego patrzenia w jego stronę.
― Minęło ― oznajmiła cicho, wymijająco; nie musiał wiedzieć więcej niż to absolutnie konieczne. Nie chciała, żeby wziął ją za głupią albo naiwną, a przecież wszystko, co tyczyło się tamtych lat było przykładem naiwności i niezdrowego optymizmu. Może gdyby choć raz dała sobie wytłumaczyć, gdyby chociaż raz poszła za radami Tezeusza… przecież wtedy jeszcze chciał dla niej jak najlepiej.
Znowu zacisnęła wargi, bezwiednie ścisnęła dłoń Victariona. Nie zadawał więcej pytań, skinął tylko głową w milczeniu. Miała mu za złe, że nie spytał. Była mu wdzięczna, że nie spytał.
Wiedziona odruchem, przysunęła się do niego, przytuliła. Łatwo było jej szukać pocieszenia w jego objęciach, ciepło drugiego ciała działało kojąco, dawało poczucie bezpieczeństwa. Odetchnęła głębiej, dużo spokojniej, przymknęła oczy, kiedy ją objął. Tak było dobrze. Tak było…
Wędrująca po jego plecach dłoń zastygła w pół ruchu. Nawet przez materiał koszuli dało się wyczuć grube pręgi, tajemnicze blizny o których nigdy jej nie opowiedział. Jeśli chodziło o przeszłość, Victarion już dawno temu postawił granicę, której nie potrafiła przełamać, bez względu na to, jak próbowała go podejść. Ze spokojem przeczekała chwilę w której spiął barki (zawsze tak miał), opuściła ramiona (przecież nie będzie go trzymać na siłę) i czekała, doszukując się kolejnego sygnału, wskazówki, co zrobić. Czasem odczytywanie jego humorów było dziecinną igraszką, prostą i przyjemną; czasem było też trudne i praktycznie niemożliwe, jakby na zawołanie odgradzał się od niej murem.
Kolejna fala rozbiła się o skały, podmuch wiatru uderzył ją w plecy. Nie puścił jej ― zamiast tego oparł policzek o jej włosy, delikatnie ścisnął za ramię. Nie czekała więcej, znów go objęła, wtuliła twarz w materiał koszuli. Powinna pytać?... Czy wskazówką było to, że nie odszedł, jak zwykle? Nie miała pojęcia, co powinna teraz zrobić.
― Nigdy mi nie powiedziałeś, skąd je masz ― powiedziała cicho, na granicy szeptu.

sobota, 10 września 2022

Od Michelle cd. Hotaru

Lilo starannie zamknęła za sobą gabinet; po drugiej stronie drzwi coś smętnie zachrobotało, dopomniało się o uwagę.
— Stitch nie wychodzi z pokoju? — zapytała Hotaru.
— Och, wychodzi — zachichotała biolożka — panoszy się po całym wydziale, jeszcze trochę i będzie oficjalną maskotką. Studenci nas potem zaleją.
— A mówiłaś, że siedzi raczej u ciebie — przypomniała sobie Michelle.
— Przez większość dnia, owszem, tam ma swoje legowisko i co tam mu do szczęścia potrzebne. Mnie. Ale nie wytrzymałby całego dnia w czterech ścianach — machnęła ręką — tylko wolę, żeby nie chodził bez opieki. 
— Łatwo się tu zgubić — zauważyła Hotaru, gdy minęły kolejny najeżony drzwiami korytarz.
Nani pokiwała z rozbawieniem głową, jakby właśnie przypominała sobie własne pierwsze kroki w rozległym gmachu uniwersytetu, zerknęła z ciekawością na tancerkę i wachlarz.
— Właśnie. No i dreptałby krok w krok za nami, a to może nie być najlepszy pomysł, żeby już się spotykał z Magistrem. Niech nasz pacjent się poczuje pewniej w swoim lokum.
Weterynarz i tancerka zgodnie pokiwały głowami.
— Tak właściwie, co to za gatunek?
— Nie mam pojęcia — wyznała Lilo bez chwili wahania.
Michelle prawie wpadła na idącą przed nią Nani.
— Co?
— Znalazłam go na plaży podczas, kiedy byłam na wyprawie — wyjaśniła biolożka. — Zgaduję, że uciekł przemytnikom. Może jest z Fliss? Trochę domu w nim czuję, tamtejsza fauna kryje jeszcze wiele tajemnic.
W oczach kobiety zatańczyły wesołe, figlarne iskierki.
— Jest dobrym pływakiem?
— Jako tako. Kąpiele to ubaw po pachy, gwarantuję. Ale jest ze mną od niedawna, dopiero się poznajemy. Jestem pewna, że mamy jeszcze sobie wiele do powiedzenia — urwała na chwilę, pchnęła drzwi do szklarni. — Podobnie jak z panem krokodylem.
Gdy kobiety przestąpiły próg, Magister leżał spokojnie w sadzawce, ucieszony końcem wyboistej podróży. Grzybienie kołysały się łagodnie na niemal niezmąconej tafli, niewinna biel łagodnie opływała najeżoną łuskami zieleń.
— Jest większy, niż myślałam — mruknęła Nani.
Kobieta objęła uważnym spojrzeniem krokodyla. Siostry często ze sobą współpracowały, z pewnością to nie był pierwszy raz, gdy Nani miała do czynienia z potencjalnie groźnym zwierzęciem, niemniej widok potężnego drapieżnika budził respekt. Nawet jeśli teraz drzemał spokojnie, jedno oko miał otwarte, czujne, a rzędy ostrych zębów łyskały zza zamkniętej paszczy. Póki co nic sobie nie robił z kolejnej wizyty.
— Fakt, można mu załatwić większą sadzawkę. Szkoda, że nie mamy żadnej dostępnej z imitacją nurtu rzeki.
— Jest tu coś takiego?
— Pracujemy nad tym. Wydział Biologii ma kilka asów w rękawie.
Weterynarz uśmiechnęła się szeroko, raz jeszcze rozejrzała się dookoła. Miała wrażenie, że co chwilę dowiaduje się czegoś nowego, kolejne ściany są roztrzaskiwane, systematycznie przesuwając granicę możliwe-niemożliwe. A przecież były tu zaledwie chwilę. Co będzie za kilka dni? Co by było, gdyby tu studiowała?
Zakołysała się łagodnie na palcach, wzięła głęboki wdech, w płuca wpadł zapach lasu i deszczu odległych krain. Czy to możliwe, że wystarczy wejść pod kilka płyt szkła, żeby znaleźć się w zupełnie innym świecie?
— Czyń honory, siostra — Lilo klepnęła dłońmi o uda. — Wyczaruj gagatkowi, co mu dolega.
Michelle uświadomiła sobie, że wcześniej nie przyszło jej do głowy zapytać Nani, jak właściwie będzie wyglądać badanie. Zajmowała się przecież zaklinaniem magicznych przedmiotów, a ten był ukryty w ciele krokodyla. Może wyciągnie zaraz jakiś magiczny wykrywacz?
Kobieta tymczasem zzuła buty i skarpetki, weszła po kostki do sadzawki i wyciągnęła palce. Nic więcej. Po chwili wahania zbliżyła je do podbrzusza Magistra, aura w pomieszczeniu zapulsowała. Ze wszystkich osób przebywających w tym pomieszczeniu weterynarz była zapewne najmniej wyczulona na magię, ale nawet ona wiedziała, że coś się dzieje. Dotąd rozgadana Lilo zamilkła, przykucnęła obok pyska badanego stworzenia, dając przy tym jednak wystarczająco przestrzeni siostrze. Wydawała się być rozluźniona, ale jej ręka nie oddalała się zbytnio od pyska, miała cały czas na oku ogon. Obie siostry były jak jedno istnienie, idealnie zgrane, każda wiedziała, jakie jest jej zadanie. Michelle pomyślała, że bardzo chętnie by im pomogła, nawet gdyby miało to być coś drobnego, równocześnie jednak czuła, że w ten sposób zmąciłaby coś, co dawno temu zostało wypracowane.
Nic zatem nie mówiła, wpatrywała się tylko w długie palce Nani, które błądziły kilka milimetrów od skóry krokodyla. Nie była pewna, czy to tylko jej wyobraźnia, czy też blade opuszki błyszczą delikatną poświatą. Dotknęła wreszcie bezpośrednio łusek, przesunęła dłoń odrobinę w lewo, ciągle skupiona.
I zaraz odskoczyła, jakby oparzona. Magister zarzucił łbem, wydał z siebie cos pomiędzy parsknięciem a kaszlnięciem, Lilo zaczęła go uspokajać, tym samym jednak nie mogła zająć się siostrą.
— Wszystko w porządku? — tancerka znalazła się przy kobiecie, podtrzymała ją.
— Tego się nie spodziewałam — stwierdziła, zerknęła na krokodyla. — Co on najlepszego połknął, kamień filozoficzny?
— Czy takie najlepsze to nie wiem — mruknęła Michelle.
Nani szybko otrząsnęła się i wróciła do badania. Kolejne sekundy ciągnęły się długo, w miarę ich upływu krokodyl zdawał się coraz bardziej niespokojny. Może drażnił go dotyk obcej osoby, może dziwnej magii, która ingerowała w jego senne jestestwo, w końcu jednak machnął z irytacją ogonem, otworzył szeroko i drugie oko.
— Pacjent nam się niecierpliwi — stwierdziła niepewnie Nani. — Powinnam kończyć?
— A masz już coś?
— Potrzebuję chwili.
— Stańcie przy ogonie, dziewczyny — poprosiła biolożka.
Hotaru i Michelle ruszyły w wyznaczone miejsce. Nim krokodyl z werwą postanowił zrealizować swoje ostrzeżenie, badanie dobiegło jednak końca.
Zaklinaczka wstała, bose stopy stanęły z powrotem na suchym gruncie. Przezornie zabrała je poza zasięg krokodylich szczęk, istota patrzyła bowiem niezbyt przychylnie na kobietę, którą zmąciła przyjemną drzemkę.
— I jak? — weterynarz nawet nie próbowała ukryć zaciekawienia.
— Byłoby mi zdecydowanie łatwiej, gdyby był figurka krokodyla — przewróciła oczami. — U żywych istot badania wyglądają zupełnie inaczej.
— Zwłaszcza że u tego pana jest co czuć, nawet jeśli jest śpiochem na szóstkę — dodała Lilo.
— Tak, ma mocną aurę. To dobrze rokuje, jeśli chodzi o jego stan. Ale będę musiała pomyśleć o sprzęcie, który mogłabym wykorzystać do badań — ciągnęła Nani.
Michelle odruchowo zmarszczyła brwi.
— Będzie mu trzeba wkładać jakieś rurki do pyska?
— Dobiorę jak najbardziej nieinwazyjne narzędzia — obiecała kobieta. — W każdym razie, artefakt… cóż, wpływa bardzo mocno na odbiór. Podobnie jak to, że Magister jest żywym stworzeniem. Trochę jakby wiele źródeł zbiegało się i przeplatało w jednym miejscu, więc trudno skupić się na jednym.
— Czujesz magię? — dopytała Lilo. — Poza artefaktem?
— Nie mam pojęcia — przyznała Nani. — Nie spotkałam się dotąd z takim przypadkiem. Jeśli w stworzeniu jest jakaś moc, zwykle można ją łatwo wykryć, ale w tym przypadku artefakt zdaje się dominować. Porozmawiam z profesorem. Może przyda się coś, co da radę wyizolować poszczególne rodzaje magii w badaniach.
Michelle przechyliła głowę, chłonęła każdą informację. Wystarczyła chwila, by siostry Pelekai zaangażowały się bez reszty w sprawę Magistra, żywo dyskutowały nad przyczyną jego stanu i były zdecydowane mu pomóc.
Drzwi do szklarni uchyliły się.
— O wilku mowa — ucieszyła się Lilo — pewnie twój profesor Dickens, Nani. Mówiłam mu dzisiaj, że tu będziemy.
— Gdyby to był on, już byśmy go widziały — odparła.
Istotnie, ktoś z pewnością tu szedł, ale jego twarz nie znajdowała się na spodziewanym poziomie. Dopiero gdy Michelle spojrzała na ścieżkę, dostrzegła gościa, który postanowił złożyć wizytę w szklarni. Ten zaraz zresztą postanowił o sobie przypomnieć — miauknięcia przypominającego w swoim dźwięku "Stitch" nie dało się pomylić z niczym innym. Stworek, który rzekomo nie opuszczał sam gabinetu Lilo, przystanął teraz przed grupką, wyszczerzył garnitur zębów w bardzo dumnym uśmiechu. Z wyraźnym zainteresowaniem zaczął obserwować Magistra.
— Och, ty łobuzie — jęknęła biolożka.