poniedziałek, 31 października 2022

Od Hotaru - 天狗

Hotaru przystanęła, poprawiła plecak. Po chwili zmieniła zdanie, podeszła do skraju drogi i przysiadła, z westchnieniem zdejmując z pleców bagaż. Postawiła go na ziemi, oparła o wyciągnięte przed siebie nogi.
Otaczający ją las milczeniem zareagował na jej przybycie, wiekowe sosny zdawały się kompletnie obojętne na obecność człowieka. Przemożna cisza otaczała służącą z każdej strony, a ciągnące się w nieskończoność, spowite mgłą kolumny sprawiały, że całość wyglądała niczym wyjęta z baśni. Niebo zdawało się odległe, niemalże niedostępne, a płynące z góry światło popołudniowego słońca było nierzeczywiste, blade, jakby zmęczone.

niedziela, 30 października 2022

Od Vilre cd. Hotaru

Wiatr obił się o okno, zahuczał stłumionym dźwiękiem wśród ścian prywatnej kwatery, zawył i pognał dalej. Podniosła na moment głowę znad raportu, wykręciła nią do tyłu, żeby móc przyjrzeć się na chwilę hulającej pogodzie. Robiło się zdecydowanie zimnej i ciemnej, co zmuszało do wyciągania coraz większej ilości świec, a także koców i grubszych płaszczów. Ćma lubiła nawet ten melancholijny klimat, który otulał człowieka podczas długich wieczorów spędzonych na wertowaniu ksiąg. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakie tolerowała w jesieni; należała raczej do faworytów wiosny, czy nawet lata, takich okresów, kiedy podróżowanie nie było zbyt wymagające, kiedy standardowy ubiór wystarczał, żeby przetrwać temperatury. Skrzydła wychładzały się wtedy wolniej, nie musiały być schowane cały czas pod warstwami materiału. Myszowór wyjątkiem nie był, przepadał znacznie bardziej za ciepłymi porami roku; był dużo bardziej sobą, charakternym i ciekawskim, chętnym do marszu i sprawiania psot przy grzejącym z góry słońcu i grających cykadach, niż kiedy musiał przedzierać się przez śniegowe zaspy.
Spadł liść z drzewa, zabeczała gdzieś owca, czyjś śmiech rozniósł się po ogrodzie. Vilre wróciła do czytania, przełożyła zapisaną nieco koślawym pismem kartkę na spód pliku. Był co prawda słoneczny dzień, ale płomyk świecy i tak tańczył radośnie od jakieś godziny, towarzyszył tak samo jak pewien pręgowaty dachowiec, co przypałętał się niedawno. Skrobał pazurkami drzwi i pomiaukiwał, nie zostawiając ciemce innego wyboru niż go wpuścić, pozwolić się rozgościć w upatrzonym przez siebie miejscu. Pobawił się przez chwilę końcówką barwnych skrzydeł, szybko jednak się znudził i wtarabanił na zasłane otwartymi książkami oraz dokumentami biurko. Niewielkie ciałko podnosiło się w rytm spokojnego oddechu, widocznie ukontentowane posłaniem w formie Dziejów Nehest XV wieku, okolice rozdziału siódmego. Podrapała kocie czoło, nie odrywając wzroku od kolejnego akapitu.
Ćmowy spokój został niestety zburzony nieznanymi krokami na korytarzu i następującym po nich pukaniu. Raz dla kota mogła wstać, ale ponowne przeszkadzanie w lekturze zakrawało już o złośliwość samego wszechświata. W pierwszym odruchu nie zamierzała nawet się podnosić, udać, że obecnie jej w pokoju nie ma, lecz zmitygowały ją prędko zaniepokojone myśli a-co-jeśli-to-coś-ważnego.
Dźwięk rozległ się ponownie. Westchnęła, odłożyła trzymane papiery obok kocura, ostrożnie, byle zwierzaka nagle nie zbudzić. Wełniany koc zsunął się z ramion, bezszelestnie opadł na podłogę, a odsłonięte na środku plecy już za nim zatęskniły. Prawdziwym utrapieniem potrafił być przymus chodzenia z wyciętymi z tyłu koszulami, ponieważ normalnych nie dało się ubierać, podziękować mogła jedynie swojej rasie. Podeszła do drzwi, włosy i okulary uprzednio poprawiając.
Zafalował płaszcz w gwiazdki i księżyce, jakiś mistycyzm aurę swoją rozpostarł, błękit oczu objęła osobę wróżki. Przechyliła lekko głowę w lewo, skonsternowany wyraz odmalował się na twarzyczce. Tak, zdecydowanie go nie znała.
Z pewnym powątpiewaniem przyjęła informację od, jeśli dobrze jej się wydawało, gildyjnego astrologa, który zalecił zabranie ze sobą na misję butelki spirytusu. Vilre, całą sytuacją zaskoczona, otworzyła usta, słowa jednak żadne z nich nie wypłynęły, zamknęła je ponownie. O żadnej misji pojęcia nie miała, przynajmniej nie na razie, także jedyny użytek, jaki widziała w spirytusie, było co najwyżej desperackie dodanie sobie otuchy bądź przelanie rany. Wychyliła się mocniej za drzwi, odprowadziła wzrokiem płaszczową konstelację znikającą już za rogiem. Ciche dziękuję w końcu wybrzmiało, będąc bardziej pytaniem niż stwierdzeniem.
Coś, bodajże słoik z kasztanami, przewróciło się we wnętrzu kwatery. Pręgulec zamiauczał.


Dobrze słuchało się Hotaru, jak opowiada przeróżne historie, jak zaspokaja ćmą ciekawość, która nigdy nie miała dosyć. O Yamato chciała wiedzieć więcej, niż to, czego nauczyła się z odnalezionych na tyłach regałów ksiąg czy egzotycznie brzmiących poezji, niejednokrotnie trudnych do zrozumienia. Cieszyła się możliwością przejrzenia znalezisk w Sorii, dania się pochłonąć przez stare woluminy, wodzenia palcem po nieznanych terminach i spisywania własnych teorii. I choć wizja obecności drugiej osoby w czasie swojego historycznego amoku wydawała się, cóż… nieco przytłaczająca, w końcu samotność już dawno stała się komfortowa, stabilna i pewna dla wróżki, to wiedziała, że Hotaru była niezastąpioną towarzyszką w tym wszystkim.
Zahuczała sowa w oddali, przykuła na moment uwagę Myszowora, zwrócił swój łeb w stronę lasu. Straszna historia o ożywionych parasolach zrobiła na niej większe wrażenie, niżby tego chciała, winę zrzucając na bujną wyobraźnię. Spojrzała na kobietę, odwróciła wzrok, pobłądziła gdzieś nim po końskiej szyi, w końcu nieprzyjemne uczucie na karku wygrało. Przejechała po nim ręką, jakby od niechcenia, byle się upewnić, że mokry, demoniczny jęzor swojego śladu tam nie zostawił. Nie umknęło to uwadze Hotaru, która zaśmiała się krótko i ciepło. Kurka w koszyku zagdakała cicho, w pewien sposób chcąc zapewnić, że ona także żart zrozumiała.
Vilre nie zapytała o powód wzięcia ze sobą nioski, czy tancerka została odwiedzona przez fikuśny płaszcz, również nie miała pojęcia. Przyjęła po prostu ten fakt, bardziej przejmując się teraz odnalezieniem noclegu (najlepiej takiego bez parasoli) niż gdybaniem nad Miu. Postarały się wyruszyć możliwie najwcześniej, nie uchroniło ich to jednak przed szybkim zapadnięciem zmroku.
 Kojarzysz może, w którą stronę najbliższą karczmę znajdziemy? — spytała, rzuciła okiem na rozwidlenie ich trasy.
 Obawiam się, że nie koniecznie. Z pamięci pojechałabym jednak na lewo — odparła Hotaru, naprowadziła Idalię na obraną ścieżkę, ta rozchlapała trochę wody z kałuży.
Głosy dwójki ludzi dotarły do ćmy dużo szybciej niż do jej kompanki, skutkując w zatrzymaniu własnego wierzchowca i lekkim zdezorientowaniu tancerki. Szli przez pole, a wysokie łodygi kukurydzy sprawnie ukrywały ich sylwetki przed wzrokiem podróżnych. O coś się kłócili, nie przyłożyła dużej uwagi do tematu rozmowy, może powinna była; znaczenie dla niej miało jedynie to, że mogli się przydać przy wskazaniu drogi. Hotaru niedługo potem również usłyszała jegomościów, co trudne nie było, bacząc na podniesiony ton głosu obojga, plan wróżki w mig pojęła. Pierwsze gwiazdy bez problemu można już było dojrzeć na niebie.
 Mówiłem ci po stokroć razy, że to, kurka jasna, nie ja byłem. — odezwał się jeden, chyba liściem kukurydzy oberwał, bo stęknął i zaklną głośno.
 Skończ biadolić i daj mi spokój.
 Bogowie, Krystek, przecie ja… — w tym momencie wychynęły męskie głowy za roślin uprawnych, nieświadome do ostatniej chwili obecności kobiet — O, dobry.
Ciemka naciągnęła kaptur, zakryła możliwie jak najlepiej kolorowe włosy.
 W ciul dobry — mruknął ten drugi, niewzruszony za bardzo niespodziewanym spotkaniem. Nastrój i tak już miał wyraźnie zły, bawić się z obcymi nie zamierzał. Przeszedł przez płytki rów oddzielający pole i ścieżkę, otrząsnął jednego buta z błota i ruszył dalej. Kolega zatrzymał się, posłał mu sfrustrowane spojrzenie.
 Szukamy karczmy, byle nie daleko — oznajmiła Hotaru z uśmiechem, niewiele przejmując się niezręczną wymianą zdań między panami, słowa jednak swoje skierowała do raczącego się przywitać chłopa.
 A, to widzi pani, w tę stronę co koniska macie odwrócone, tam jest. My też w tamtą.
Vilre momentalnie pożałowała swojej wcześniejszej decyzji o zaczekaniu na mężczyzn i zapytaniu o zajazd.

niedziela, 23 października 2022

Od Kaneshyi

Opuścił Gildię pod postacią krogulca, wzbił się w niebo, wachlując skrzydłami w porannym chłodzie. Minął wieś, przeciął pola, wpadł w las, stary, przygnębiająco ciemny, wilgotny po wczorajszej ulewie. Obniżywszy lot, jak strzała poszybował pod baldachimem skręconych gałęzi i rdzawych liści, zszedł jeszcze niżej, kluczył między upstrzonymi porostami pniami. 
Znalazł odpowiednie miejsce, sfrunął na zwalony świerk. Przeczesał pióra na lewym skrzydle, dziobem poprawił lotkę, która trochę się przesunęła, gorzej spełniała swoje zadanie. Zmienił drzewo, rozejrzał się, przeskoczył na sąsiedni konar. Patrząc wkoło, nieznacznie obracał ptasią głową. Wytężał wzrok, łowił dźwięki, oddychał zapachem gleby, jesieni, mokrych roślin. Czekał. 
I się doczekał.
Siedział niewysoko, mógł więc przemienić się od razu, zeskoczył z gałęzi wprost na dwie przednie łapy. Węsząc, postawił różnobarwne uszy, puścił się biegiem z nosem przy ziemi. Tropił, szukał śladów, kręcił się, pozostawiał na błotnistej ziemi odciski łap. Ściółka niemile zapadała mu się pod poduszkami, przyklejała do nich grudkami mokrej ziemi, igliwiem, fragmentami butwiejących liści. 
Gdy był już blisko, przystanął, otrzepał się. Psie futro rozmyło się, przeszło w puchatą kocią sierść, ciało się zmniejszyło, nabrało smuklejszych kształtów. Grzbiet stał się giętki, łapy elastyczne, pysk krótki. Długi ogon zwisał teraz nisko, swobodnie kołysał się nad ściółką, tylko jego czubek łagodnie podwijał się ku górze.
Podłoże zmieniło się, Kaneshya szedł teraz wśród gałęzi i liści, omijał przeszkody miękkim, bezszelestnym krokiem. Ostrożnie postępował naprzód, poruszał się z pewnym namysłem, na ugiętych łapach, prawie szorując brzuchem po podszyciu. 
Czuł, że cel jest tuż-tuż, że ujrzy go lada chwila, że oddziela go od niego może czterdzieści stóp. Przybrał ludzką formę, przyklęknął w krzewach czarnych jagód, odgiął jedną z łodyg, spojrzał między wiotkimi, półnagimi gałęziami młodych drzewek.
Przed nim, w ukośnie padającej smudze białego, ostrego światła, stała łania. Poruszała się nerwowo, strzygła uszami. Niekiedy pochylała się, żeby skubnąć pęd żółtawej, usychającej trawy, zaraz jednak podnosiła głowę, czujnie spoglądała w las.
Kaneshya sięgnął za plecy, do kołczanu, nałożył strzałę na łuk, mocno napiął cięciwę. Mierzył, podążając grotem za kręcącym się zwierzęciem, chcąc wycelować idealnie, strzelić bezbłędnie, przeszyć jedną strzałą oba płuca.
Wiedział, że ktoś kręci się w pobliżu, obecność drugiej osoby wyczuł już dawno. Liczył, że nie przeszkodzi mu ona w łowach, że miną się, nie konfrontując ze sobą. Pomylił się. Ktoś właśnie szedł w jego kierunku, zbliżał się, nie troszcząc, czy jego obecność zostanie zauważona, czy nie. 
Kaneshya wypuścił strzałę. Gdzieś obok, na przechodzącej nieopodal leśnej ścieżce, rozległ się szelest gniecionych butami liści, mlaskanie błota, dźwięk przerzucanej strony. Łania zerwała się, pomknęła długimi susami, prysnęła w leszczynę. Strzała ledwie musnęła brązową sierść, nie wyrządziła krzywdy.
Na polanie pojawił się młodzieniec, sądząc po ubiorze, chyba jakiś panicz. Nigdzie mu się nie spieszyło, szedł krokiem spacerowym, czytał, w ręce trzymał otwartą na wysokości twarzy książkę, niewątpliwie udał się na przechadzkę, by skorzystać z leśnej ciszy i ostatnich ciepłych promieni październikowego słońca. Poruszał się głośno, nie patrzył, jak idzie, czynił wokół siebie tyle niepotrzebnego hałasu, wywoływał swoją obecnością taki zamęt w przyrodzie, że Kaneshya posłał mu pełne podziwu spojrzenie. Wyglądało na to, że młodzieniec był człowiekiem, a jego tępe, ludzkie zmysły nie pozwoliły mu się zorientować, że właśnie przeszkodził komuś w polowaniu.
— Jeśli książka, którą czytasz, jest dobra, daruję ci tę łanię — powiedział Kaneshya na powitanie, wychodząc spomiędzy krzewów. — Jeżeli nie... — Schylił się, wyrwał z ziemi strzałę, wskazał nią leszczynę. — Będziesz musiał za nią pobiec. 

Willuś? ♥

sobota, 22 października 2022

Od Hotaru do Vilre

Wczesna jesień pełna była tego nostalgicznego uczucia przemijania – dni robiły się coraz krótsze, poranki otulały wszystko wilgotnym szalem mgły, a wszechobecna zieleń wokół siedziby Gildii zmieniła się w powódź czerwieni i oranży. Słońce obdarzało świat swym złotym ciepłem, jednak każdego dnia wznosiło się coraz niżej nad horyzontem, coraz wcześniej chowało się za linią drzew. Śpiew ptaków ustąpił przed monotonnym szelestem opadających liści.
Nie minęło wiele czasu od zakończenia Dożynek, ale zmiana w przyrodzie była na tyle duża, że Hotaru wydawało się, jakby minęły całe miesiące. A przecież jesień przychodziła co roku tak samo, malując świat swoją barwą, przynosząc z sobą chłód, deszcz i melancholię. Piękna w swej kruchej ulotności, w oczach tancerki za każdym razem przychodziła jakby po raz pierwszy.
Hotaru przechadzała się właśnie po ogrodzie – gruby szal otulał ramiona kobiety, a w zgięciu łokcia kołysał się płaski kosz. Tkwiło w nim już kilka barwnych liści i fantazyjnie wygiętych, suchych gałązek, ale dla tancerki to było jeszcze zbyt mało. Potrzebowała więcej różnorodnych barw, a najlepiej takich liści, które jeszcze nie do końca zmieniły cały swój kolor… Gdy tylko o tym pomyślała, jej wzrok złowił odpowiedniego kandydata – kobieta przeszła kilka kroków, pochyliła się, podniosła z ziemi rozłożysty liść. Jego podstawa, tuż przy ogonku, wciąż nosiła wspomnienie zieleni, przechodzące płynnie w pogodną żółcień, kończącą się płomienną barwą przy krawędziach. Hotaru uśmiechnęła się, wsunęła liść do koszyka.
— Potrzebowałabym jeszcze szyszek… — powiedziała cicho w zamyśleniu, kierując wzrok ku wyjściu z ogrodu i temu niewielkiemu zagajnikowi, zaraz za siedzibą Gildii, gdy jej spojrzenie padło na jakiś obiekt tkwiący pod krzakiem. Hotaru podeszła, podniosła ładnie rozłożoną, symetryczną szyszkę.
Tancerka zerknęła przez ramię.
Miu podążała za nią krok w krok, drepcząc wśród ogrodowych ścieżek, od czasu do czasu szurając drobnymi łapkami po opadłych liściach. Wyglądała jak zupełnie przeciętna nioska, o tak częstej w okolicy jarzębnej barwie piór. Teraz zdawały się zlewać nieco z wszechobecnymi wokół, ciepłymi barwami jesieni. Gdy Hotaru dostała kurkę na Dożynkach, początkowo myślała o tym, by oddać ją komuś, kto miał już kurnik pełen niosek. Ale tancerka zabierała się do tego tak długo i tyle innych, drobnych rzeczy wyszło w trakcie, że w końcu kobieta nikogo nie znalazła. A gdy nadała kurze imię, sprawa była na dobrą sprawę przesądzona – Miu należała teraz do niej, wraz ze wszystkimi jajkami, które może kiedyś zniesie.


Wezwanie, które przyszło od Mistrza Cervana, było czymś, czego powinna była się spodziewać, ale i tak ją zaskoczyło. Już od dłuższego czasu nie wyjeżdżała poza Tirie, było więc naturalnym, że w końcu się to wydarzy. Jednak jesienna aura stagnacji oraz wieczory spędzane na sączeniu gorącej herbaty, leniwych rozmowach i obserwowaniu, jak świat za oknem moknie sprawiły, że dusza tancerki skupiła się na spokojnym oczekiwaniu na zimę, a nie jakichkolwiek wyjazdach.
Hotaru spodziewała się, że Mistrz postanowi przydzielić jej kogoś, kogo już znała, a ich umiejętności stanowiłyby swoje dopełnienie. I było to prawdą, bo ta, z którą Hotaru miała wyruszyć, była jej znana – widziały się przecież niedawno, nawet udało im się wspólnymi siłami stawić czoła przeciwnościom losu i wygrać babeczki babci Zosi – jednak tancerka nie spodziewała się, że los postanowi znów skrzyżować ich ścieżki. I to jeszcze w taki sposób.


Idalia szła dzielnie u boku Myszowora, nie bocząc się już nawet na to, że prócz Hotaru i jej bagaży, musi jeszcze nieść na grzbiecie koszyk z kurą.
Hotaru miała w planach zostawić Miu w siedzibie Gildii, przekazać ją pod opiekę Lei i Michelle. Miu dogadywała się nawet z Lumim – magicznym kurczakiem, którego Antares przywiózł z Obarii i który bardzo szybko zjednał sobie serca sporej liczby osób. Jednak gdy już Hotaru szła w stronę pokoi sióstr, znikąd wyłonił się nie kto inny, a Isidoro. Jasnowidz, odziany w swój charakterystyczny płaszcz w gwiazdki i księżyce, obdarzył ją enigmatyczną radą mówiąc, że jeśli chce powodzenia swojej misji, powinna wziąć z sobą zarówno Miu, jak i słoik bardzo podejrzanych ogórków.
Hotaru wiedziała już, że przepowiednie młodszego z braci D'Arienzo sprawdzają się co do litery, więc choć branie ze sobą nioski oraz szklanego słoika nie brzmiało jak mądry pomysł, postanowiła nie ryzykować i zapakować na drogę jedno, jak i drugie. Słoik, opatulony i zabezpieczony jej koszulami, wylądował na dnie sakwy podróżnej, zaś Miu, otulona kawałkiem koca, podróżowała w trzymanym przez Hotaru koszyku.
— Co właściwie znaczy jej imię? — spytała Vilre, wskazując gestem kurę.
Myszowór prychnął. Od strony lasu powoli podnosiła się wieczorna mgła.
— Och, „Miu” nie jest zbyt odkrywcze — przyznała Hotaru, odruchowo sięgając do koszyka, głaszcząc gładkie pióra. — „Mi” znaczy „piękna”, zaś „u” to po prostu „pióro”. Pomyślałam, że będzie pasowało – Miu ma ładne pióra, a i imię jest krótkie, łatwe do zapamiętania.
Odwróciła się do jadącej obok kobiety, posłała jej uśmiech.
Zadanie, które przydzielił im Mistrz, brzmiało dość prosto. Obie miały udać się do nieodległej Sorii, gdzie jakiś szlachcic dostał w spadku stertę trudnych do zidentyfikowania zwojów i ksiąg. Po bliższych oględzinach zaczęto spekulować, że mogą one pochodzić z ojczyzny Hotaru, toteż tancerka wydawała się idealną kandydatką do tego, by choć trochę o nich opowiedzieć. Zaś jako że chodziło w głównej mierze o książki, trudno było, żeby nie wysłać również i bibliotekarki. I tym sposobem los znów połączył ścieżki obu kobiet, Hotaru zaś cieszyła się, że tym razem jej misja brzmi tak prosto i spokojnie.
Rozmawiały jeszcze przez chwilę, potem słowa rozsyapły się w ciszę, przerywaną jedynie miarowym stukotem kopyt i okazjonalnymi parsknięciami. Mgła była coraz bliżej, światło słońca cofało się i bladło.
— Tak, są popularne. Szczególnie o tej porze roku — odparła Hotaru na pytanie o straszne historie w Yamato. — W tej jesiennej aurze jest coś co sprawia, że człowiek ma ochotę się trochę przestraszyć…
— Masz jakąś ulubioną straszną historię?
Hotaru przekrzywiła głowę, zamyśliła się.
— Hm, nie wiem, czy ulubioną… Ale podobają mi się te historie, w których pojawiają się mało groźne yōkai. Te, które są raczej zabawne, niż naprawdę szkodliwe. — Uśmiechnęła się przelotnie.
— Trochę o nich czytałam — przyznała Vilre.
Narastający chłód sprawił, że jej czułki leżały gładko, zaś skrzydła kryły się pod grubym płaszczem. Z daleka kobieta nie odróżniała się praktycznie niczym od człowieka, może prócz koloru włosów.
— Czytałaś może o karakasa kozō?
Vilre pokręciła głową. Hotaru w sumie się nie zdziwiła, te yōkai wydawały się takie… niepoważne. Pewnie opowieści o nich żyły raczej wśród wiejskich opowieści, nie zaś na kartach ksiąg.
— To ożywione parasole.
Vilre milczała przez chwilę.
— I co jest w nich takiego strasznego…?
— Ich zachowanie — wyjaśniła Hotaru. — One… lubią podkradać się do samotnych ludzi. Kiedy ktoś jest w domu, wokół nikogo nie ma i jest tylko cisza, czasem można usłyszeć ich ciche kroki. Ale kiedy ktoś się odwróci by zobaczyć, co się dzieje, okaże się, że nic się nie dzieje – tylko stary parasol stoi sobie w kącie. Więc człowiek wraca do swojego zajęcia, znów słyszy jakieś dźwięki, znów się odwraca, ale… nic się nie dzieje. Tylko czy parasol nie stał czasem w kącie, zamiast leżeć tuż przy biurku…?
Jakaś gałąź spadła w lesie, nagły dźwięk rozdarł mglistą ciszę. Z każdym krokiem wieczór coraz bardziej przechodził w noc.
— A potem…?
— A potem, gdy człowiek znów wraca do swego zajęcia, karakasa podkrada się blisko, coraz bliżej i bliżej, i wtedy…
— … i wtedy…?
— Liże go w kark.

Ire lokke, ire tedd

 

Vilre Hagluinyendë
18.04, 26 lat Wioska na wschodzie przy granicy Defros i Ethiji Ćmowa wróżka Gildyjny historyk Atrament i kwiaty

Grudzień 1784, gdzieś w bibliotece uniwersyteckiej
Wychylasz głowę nad regał z książkami, lustrujesz wzrokiem każdą zakurzoną półkę, zżółknięty wolumin, każdy pyłek tańczący w smugach zimowego słońca. Nagle – ruch, subtelny, przegapić nie byłoby go trudno między wyblakłymi okładkami, ledwie pociągnięcie pióra bardziej zamaszyste niż pozostałe. Wiedziałeś, że przyszła, że wcale ci się nie wydawało. Wierzyłeś, że nauczyłeś się już rozpoznawać jej ciche kroki, stworzone do przemykania bez zwrócenia uwagi, szelestu. Kolejny raz dałeś się nabrać.
Jak wrota baśniowe, tak rzeźbione w drewnie ornamenty zdobią łukowe przejście do następnej części biblioteki. Gruba warstwa kurzu zalega na pnączach bluszczu, na znieruchomiałym wróbelku i jego towarzyszach, motylach i sójkach, a kawałek pajęczyny faluje na krawędzi liścia dębu. Przemykasz pod nimi, jak na gwałt pędzisz, pytasz sam siebie – co nowego dziś przyniosła, o czym skrobać na papierach będzie?
Przystajesz przy stole, co przestrzeń między dwoma regałami wypełnia, łypiesz okiem na pochyloną wróżkę, skupioną, czyżby rozdrażnioną? Nie, nie możliwe, to tylko chyba zmęczenie w czerwonych ślepkach się maluje. Zaciąga płaszcz na ramiona bardziej, skrzydła kulą się pod materiałem. Podsuwasz się bliżej, jak zwykle bardzo niegrzecznie wzrok twój błądzi po książkach i dziennikach rozstawionych przed jej osobą. Coś uwagę przyciąga, pośród stosików kulki papieru leżą i dwie kartki pogniecione, wszystko na wpół zapisane wyglądają. Ciociu Ranel, mam nadzieję…, czytasz, znowu nie dowierzasz. Listy chciała pisać, lecz każdy szanujący się obserwator powinien już dawno zauważyć, że nigdy sztuka ta jej nie wychodziła. Tam skreślone, tu atrament zrobił kleksa, słowa w dziwnym nieładzie porozrzucane, w końcu niedoszły nadawca się poddał, otworzył jedną z przyniesionych ksiąg i zaczął czytać. Przekrzywiasz głowę, dołączasz się do lektury. Nowymi problemami, jakie przyniosła powódź z 1759… Słyszałeś tę śpiewkę bodaj tysiąc razy. Po chwili smukłe palce po jeden z dzienników sięgają, dają drugą szansę odstawionemu pióru i zaczynają kreślić nowe wyrazy, tym razem bardziej naukowe, historyczne, dużo bardziej zrozumiałe od trudnej natury korespondencji, dużo cichsze od zawiłych rozmów. Ćma rękaw zdobionej kwiecistym haftem koszuli aż za sam łokieć podciąga, przeto cóż za tragedią byłoby ubiór tak paskudnie pobrudzić? Nachylasz się bardziej, jakże groteskowo musisz teraz wyglądać, oceniasz jakość sporządzanych notatek. Za blisko, za blisko jednak! Dreszcz po plecach biegnie, fioletowe czułka legną wzdłuż głowy, która szybki obrót wykonuje.
Nie ma nikogo. Poczuła, że był, ale nie ma.
Ocierasz czoło wierzchem dłoni, jakoby pot miał się tam pojawić.
Przecież duchów ćmy nie widzą.


Z wszelakich kajdan, czy? te są -
Powrozowe, złote czy stalne?...
Przesiąkłymi najbardziej krwią i łzą...
Niewidzialne!...



• zamieszkanie z ciotką w Toirie w wieku 15 lat • studia historyczne • podróżowanie od niecałych dwóch lat z wierzchowcem Myszoworem • 166 cm • słaby wzrok, lecz słuch lepszy od ludzkiego • skrzydła służą głównie do balansu, nie do latania, uniosą co najwyżej na wysokość pół metra •

NC

poniedziałek, 17 października 2022

Od Mefistofelesa cd. Calithy


Spojrzenie czarnych jak węgielki oczu prześlizgnęło się po naprawdę apetycznie wyglądającej szyi, po obojczyku, który, bo przecież Mefistofeles żył o te kilkaset lat za długo, by nabierać się na takie sztuczki, wcale nie został odsłonięty przypadkiem. Westchnął, zgodnie z myślą swą i tylko w niej, zacmokał.
Może gdyby był młodszy, dałby się nabrać. Może gdyby nie wrzucili jego nieszczęsnej głowy do zatęchłej studni, ugryzłby i wcale nie byłoby mu szkoda, bo krew pachniała słodko, bo krew z poufałością łaskotała kubki smakowe. Ale był stary, z doświadczeniem, z przysięgą na barkach, że ludzkiej krwi nie tknie ni zębem.
Skinął więc tylko głową, uśmiechnął się, wcale kłów nie kryjąc, bo i po co, bo oboje mogli się w tej zabawie podroczyć, nawet jeżeli to Calitha miała wygrać, będąc żwawszą, odważniejszą i skłonniejszą do ryzyka.
Parsknął śmiechem. Mógł te pozory podtrzymywać, dla spokoju swojego ducha i jej bardzo ładnej szyi.
— Są, oj są — potwierdził, łypnął okiem ku niebu, z którego kraknęło, trzepnęło mocniej czarne skrzydło. — Ale same się przypałętały, w sposób zupełnie niepodobny światu realnemu podkreślając archetyp poważnego wampira. Nie przeganiałem ich. To inteligentni i mili mi towarzysze. — Skinął głową, ponownie zerknął ku kobiecie.
Podniósł brew na przytyk o kruczych pseudonimach, prychnął, bo może nawet i to go dotknęło. I nawet jeżeli nie złapał się w teatralnym geście za pierś, tak uniósł poszarpaną, siwą brew, zmarszczył już pomarszczone czoło.
— Za kogo ty mnie masz, Calitho? — zapytał z przekorą i prychnięciem na wargach. — Oczywiście, że je nazwałem. — I jak na zawołanie, jeden z ptaków opadł nagle gwałtem, kraknął.
Trzepocząc skrzydłami i uderzając w ten sposób Mefistofelesa w zapadły polik, wylądował na ramieniu. Żachnął się:
— Jagódka! — Dużym dziobem prawie że wydłubał wampirze oko.
— To jest Archibald.
— Jagódka! — Ponownie dziabnięto, tym razem w polik.
Wampir prychnął.
— A ten, który lata po niebie, to Baltazar. — Wampir uśmiechnął się, wyciągnął dłoń ku chmurom.
Kilka chwil później kruk balansował na długich, wysuszonych palcach.
— Jest kolekcjonerem, lubi zbierać błyskotki. Na twoim miejscu więc byłbym uważny, bo i ty, i Cahir macie konkurencję.



[ wybacz, że te kruki tak długo leciały ]

Od Reginalda, cd. Kukume

    Kiedy Reginald utkwił spojrzenie w postaci profesora Howella, mężczyzna ze zdziwieniem odkrył, że spodziewał się kogoś zupełnie innego. Skoro miał to być ktoś, kto miał ewentualnie potrzebować pomocy, w jego umyśle wykreował się obraz niskiego, siwego mężczyzny z okrągłą twarzą i w równie okrągłych okularach. Tymczasem naukowiec stojący naprzeciw niego prezentował się zgoła inaczej.
    Wysoki, szczupły, z pociągłą twarzą, w której nie brakowało czegoś surowego, i pewnym uśmiechem, w wieku około pięćdziesięciu lat. Trochę wysportowany, ze skrzętnie ułożoną fryzurą i eleganckim, schludnym ubiorem – rzystojny, szpakowaty pan. Z wizją Reginalda zgadzało się tylko to, że Howell nosił okrągłe okulary.
    Mężczyzna bez słowa podał mu plik dokumentów schowanych w szarobrązowej teczce przewiązanej sznurkiem i ozdobioną pieczęcią Gildii.
    — O tak, tak, dziękuję serdecznie.
    Nie ruszając się chociażby o krok, otworzył pakunek i przewertował dokumenty. Chyba nie szukał w nich niczego konkretnego. Ot, tak sobie tylko zerknął. Może z ciekawości, może z obowiązku, ale chyba nie przywiązywał zbyt dużej wagi do tego, co się w niej znajduje. Najwyraźniej chciał przejrzeć ją dokładnie trochę później, w lepszych warunkach, bo faktycznie stanie na chodniku, z ryzykiem potrącenia przez losowego przechodnia, nie stanowiło najlepszych okoliczności do tego typu praktyk... Reginald nie przywiązał do tego wagi, nawet jeśli zachowanie Howella nieco odbiegało od typowych poczynań osoby w jego sytuacji.
    Wkrótce potem schował dokumenty znów do teczki, a ją do swojej wielkiej, wypełnionej innymi papierzyskami torby.
    — Ruszajmy więc!
    Profesor zgrabnie odwrócił się na pięcie. Przy jego butach uniosła się niewielka chmura siwego dymu. Nie miał pojęcia, dokąd zmierzał.
    Reginald jeszcze przez sekundkę patrzył na sylwetkę mężczyzny. Amis nadal był nieznośnie milczący. Czuł jednak, że nie ma potrzeby powiedzenia czegokolwiek. Gdzieś w tym wszystkim miał tylko nadzieję, że nie wystraszy Kukume swoim zachowaniem. Ostatecznie przecież mogła oczekiwać czegoś innego, a chyba była na niego skazana, przynajmniej chwilowo – Howell chyba nie brał już pod uwagę, że dziewczyna miałaby z nimi nie iść.
    Spojrzał na nią, a potem, chcąc wykonać zapraszający, a może nawet serdeczny, gest w jej stronę, skinął głową w kierunku towarzyszącego im mężczyzny, dając jej w ten sposób znać, że mogą ruszać.
    Ledwo zdążyli przejść do alejki znajdującej się za zakrętem, a profesor zaczął coś do nich mówić i zadawać dziesiątki pytań.
    — Dobrze znacie państwo tę okolicę? — zaczął, a potem się posypało.
    I dopiero gdzieś w lawinie słów, którą z siebie wylewał, jakoś między pytaniem “czy długo już należycie państwo do Gildii?” a “co lubicie państwo robić w wolnym czasie?” przypomniał sobie, że przecież nawet się właściwie nie pozwolił się w pełni przedstawić swoim towarzyszom niedoli. Zatrzymał się więc gwałtownie i szybko wyciągnął dłoń w stronę Kukume.
    — Bardzo przepraszam, nawet nie zapytałem! — zreflektował się, posyłając Kukume słoneczny uśmiech i wyciągając w jej stronę dłoń do uściśnięcia. — Jak pani na imię?

piątek, 7 października 2022

Hic sunt canes




Kaneshya
Ardal Natharin | 
19 stycznia 1747 | Ovenore | hybryda | tropiciel, łowca nagród 

𓇼
Syn leśnej elfki i zwierzołaka. Posługuje się magią, zna runy, potrafi przyjmować formy zwierzęce, dysponuje sześcioma. W kota, psa, ptaka przemienia się od urodzenia, trzy pozostałe opanował w wieku młodzieńczym.

𓇼
Pokrewieństwo z wilkołakami, przypadki kotołactwa w rodzinie. Uczulony na srebro, księżyc w pełni nie działa na niego najlepiej. Nie pływa, unika wody.

𓇼
Zwykle widuje się go pod postacią zwierzęcia, najczęściej wielkiego psa o wilczym pysku, żółtych oczach, czarnej sierści z białą łatą na prawym uchu. Rzadziej przybiera postać krogulca, kota. Pozostałych trzech form prawie nie używa, opanował je późno, bywają dla niego obciążające, nie decyduje się na nie bez wyraźnego powodu. 

𓇼
Nawet w ciele człowieka dysponuje zwierzęcymi zmysłami. Ma ostry wzrok, doskonały węch, wielką zwinność ruchów, reaguje na zapachy, dźwięki, obrazy ze zdumiewającą prędkością. Walczy wręcz, strzela z łuku, w Ovenore zrobił karierę jako łowca nagród. 

𓇼
Jest efektem zmieszania kilku ras, widać to na pierwszy rzut oka. Jedno ucho ma spiczaste, elfie, drugie zaokrąglone, ludzkie. Jego oczy są żółte, ptasie, kły wydłużone, przypominające psie. Włosy po jednej stronie twarzy ma białe, proste, po drugiej ciemne, lekko skręcone. Skórę, bladą i niedającą się opalić, w niektórych miejscach pokrywają blizny po odmrożeniach. Kaneshya nosi się na czarno, zasłania szyję i ramiona. 

𓇼
Rzadko jeździ konno. W ptasiej formie jest dobrym lotnikiem, nie czuje wysiłku związanego z wielomilową podróżą. 

𓇼
Fajna ta Betsy, nie
Wyrażam zgodę na sterowanie Kaneshyą, wyjątkowo proszę o wcześniejszą konsultację, bywa trudny w obsłudze
Autor arta nieznany
Zapraszam do wątków ♥

czwartek, 6 października 2022

Od Nikity — Bien sincèrement (I)

Ovenore, 1778


Olivierze,
Nie wiesz, ile problemów przysporzyło mi to drobne zaniedbanie. Oczywiście usłużnie nazywam to zaniedbaniem, bo nie chcę i nie mam zamiaru przypuszczać, że zrobiłeś to celowo i adresu nie zostawiłeś mi wyłącznie w ludzkim roztargnieniu. Nie zaprzeczam, taka podróż to spore przeżycie i dlatego tu domniemam źródła zamieszania, przez które nawet ciebie, naszego sumiennego Oliviera, mogę uniewinnić i ostatecznie nie gniewać się za bardzo. Z podkreśleniem za bardzo, bo że ocenzurowałeś w dziekanacie, gdzie będziesz zamieszkiwać w Brecce, dość mocno odbiło się na moich nerwach i zmusiło mnie do ukorzenia się przed osobami, przed którym normalnie nawet nie ściągam kapelusza. Jednak wierze, że to również następna konsekwencja przeoczenia i zrobiłeś to z myślą, że otrzymam adres w normalny sposób, nie że będę zmuszony do upominania się o niego.
Mam świadomość, że wzbraniasz się przed pisaniem, większych aktywności epistolarnych nawet nie chcę od ciebie oczekiwać, ale musisz mi obiecać, że chociaż zbierzesz się odpisać na co drugi list. I niech cię nic nie podpuszcza do zasłaniania się niewiarygodnym nawałem prac, okropnym uciskiem Harmsena, bo za nic ci nie uwierzę, a możliwe, że nawet obrażę się na śmierć. Na śmierć Olivierze, powtarzam, bo zmusisz mnie do zwiększenia ilości posyłanych ci listów, a to skończy się moim ostatecznym zubożeniem. Sam przecież mnie pouczałeś o kosztach, które będę doświadczać przez publicznych posłańców. (Miałeś słuszność z wygrażaniem mi, że nikt za mnie nie poświadczy. Zniknąłeś i wraz z tobą zniknęły resztki sympatii, którymi mnie darzono w tych, pożal się, uczelnianych murach). A doskonale wiesz ile we mnie upartości. Odmówię sobie chleba, wiedząc, że tak mogę cię zmusić do chociaż drobnego aktu serca względem mojej osoby. Bądź więc tak łaskawy dla własnego przyjaciela i odpisz od czasu do czasu na to prozaiczne pytanie o zdrowie, rozpisz mi się na te dwa zdania o urokach Brekki, opowiedz co u ciebie.
Oczywiście sam nie zamierzam cię oszczędzać i zwierzę ci się z moich dni złośliwie szczegółowo (to za to nieporozumienie z adresem). Przed opuszczeniem Ovenore zachęcałeś mnie do zrezygnowania z ogłoszenia i spróbowania znalezienia zatrudnienia w innych częściach miasta. I uwierz mi, próbowałem. Naprawdę próbowałem posłuchać się twoich rad, ale szukałem wszędzie, zachodziłem, gdzie mogłem, rozpytywałem kogo się dało. Wprawdzie udało mi się w międzyczasie złapać coś drobnego, dosłownie robota zamieść-zanieść, ale wszystko za grosze zdecydowanie za nędzne na wyżycie. Rozumiesz, że musiałem się w końcu skontaktować z tym człowiekiem.
Mężczyzna przedstawił mi się z imienia Mykoła. Nie wiem z iloma grabarzami, miałeś w życiu przyjemność, ale tu możesz śmiało sięgać do szablonowych wyobrażeń, a możliwe, że nie otrzymasz obrazu dalekiego od rzeczywistości. Prostota w rozumowaniu i postępowaniu, ale urozmaicona pewną ekscentrycznością, chociaż nadal dość chłopską, ułagodzoną, nawet nieszkodliwą. Oczywiste, że za wcześnie dla mnie na opinie, ale przez czas z nim spędzony człowiek ten nie zachował się w żaden sposób, który mógłby wzbudzić u mnie negatywne odczucia. Może nawet na pewien sposób doceniam manierę mężczyzny, bo przez tę prostotę, zamiast marnować nasz czas na dogadywanie się, on zdołał w pierwszych kilku zdaniach przestawić mi warunki i wynagrodzenie (które w pełni mnie zadowoliło), a następnie sprawnie przystąpić do zapoznawania mnie z obowiązkami.
Właśnie takim sposobem mam zaszczyt pracowania na cmentarzu nalężącym do Domu Miłosierdzia Erishii na wschodzie Ovenore, stosunkowo niedaleko czarnego placu. Dowiedziałem się od Mykoła, że kilka lat temu mieściła się tu niewielka kaplica, a sam Dom został wzniesiony stosunkowo niedawno, w czas przemian charakteru wschodnich dzielnic i ogólnego wysiedlania ubóstwa. Większość nagrobków pochodzi właśnie sprzed tego okresu, obecnie nie chowa się tu za dużo ludzi, bo wraz z rozbudową świątyni ponoć również zwiększyła się cena za ziemię — według słów Mykoła, nowi mieszkańcy są za młodzi na częste pochówki, a starsi za biedni. Dlatego też do dnia obecnego nie mogę się ci streścić ani ceremonii, bo nie miałem robót, które można tak standardowo uznać za te wiążące się z zawodem grabarza. Chociaż znasz mnie, wiesz, że nie mam zamiaru narzekać na taki stan. Mam takie samo wynagrodzenie, ale za mało uciążliwe obowiązki. Do dziś przeglądałem listę z opłatami za utrzymanie nagrobków (Mykoła, to osoba niepiśmienna, normalnie chodzi z tym do plebana, ale usłużnie zaoferowałem się z pomocą) i właśnie w przerwie znalazłem moment na napisanie do ciebie.
Następny list postaram się wysłać za czas nie dłuższy niż dwa tygodnie. Do tego momentu mam dużą wiarę, że ten zdąży do ciebie dotrzeć, a następny zastanie cię, kiedy będę się rozczytywać w twoich odczuciach z życia w portowym mieście. Oczywiście, wierze, że dla mnie postarasz się w opisach.
Nikita 


PS Zapomniałem wspomnieć, że grabarzowi towarzyszą dwa olbrzymie kundle. Wprawdzie to nie molos, z którymi się bawiliśmy za dziecka u męża piastunki, ale i tak robią wrażenie. Te bestie nie opuszczają mężczyzny nawet na chwilę. Chodzą wiernie za nim, służąc większą inteligencją, niż można się spodziewać po psach. Jeśli będziesz ciekaw to mogę dla ciebie spróbować zapamiętać, z jakich imion na nie woła. 

wtorek, 4 października 2022

Podsumowanie #56

Witamy Was Miśki w kolejnym podsumowaniu miesiąca!

Niestety w tym miesiącu musieliśmy się pożegnać z:

Mairwen, ze względu na brak aktywności
Reannon, za decyzją autora

Punktacja:
Madeleine – 0 słów  – ZB Leonardo – 0 słów – NB
Yuuki – 0 słów – NB Narcissa – 0 słów – NB
Cahir – 0 słów – NB Adonis – 0 słów – NB
Tadeusz – 1277 słów Javiera – 0 słów – ZGR
Syriusz – 0 słów – NB Nova – 0 słów – NB
Nikolai – 0 słów – NB Marta – 1145 słów
Isidoro – 728 słów Mattia – 1063 słowa
Antares – 19143 słowa William – 0 słów – OA
Lea – 3310 słów Pan Sokolnik – 0 słów – NB
Echo – 357 słów Sophie –  1083 słowa
Apolonia – 578 słów - ZB  Hotaru – 1029 słów
Odetta – 0 słów  – NB Aherin – 0 słów – NB
Kukume – 786 słów Serafin – 1095 słów
Ayrenn – 0 słów – NB Dina – 0 słów – ZB
James – 0 słów – NB Małgorzata – 1188 słów – NB
Michelle – 2265 słów Calitha –  0 słów - NB
Asa – 0 słów – ZGR Mefistofeles – 0 słów  – ZGR
Billy – 0 słów – NB Salomea – 0 słów – NB
Hugo – 3802 słowa Nalanis – 859 słów – NB
Reginald – 0 słów - ZGR Victarion – 2144 słowa – NB
Rashid – 0 słów – NB Alyia – 454 słowa

Ignatius – 0 słów – NB Xavier – 0 słów
Nicolas – 0 słów – NB Balthazar – 0 słów
Akamai – 0 słów – NB Nikita – 1063 słów

Legenda: OA - Ograniczona aktywność | NB - Nieobecność | ZGR - Zagrożenie | ZB - Zablokowany wątek | D2 - Niedawno odblokowany wątek, dodatkowe 2 tygodnie

Tym samym postacią miesiąca zostaje Antares! Gratulujemy!


Dokładną liczbę napisanych przez was słów znajdziecie

Inne sprawy:
- Od 10 września na naszym discordzie toczy się RP - Dożynki, które zakończy się 9 października. Zachęcamy do brania udziału w nim oraz towarzyszącej mu dodatkowej zabawy, czyli loterii fantowej dla postaci!


Do zobaczenia na kolejnym podsumowaniu!
Administracja

poniedziałek, 3 października 2022

Od Hugona cd. Sophie

Nie był do końca pewien, o co może chodzić Sophie, ale bez wahania podał jej list. Ziewnął chwilę później, tak szeroko, że zapewne mógłby połknąć naraz dorodnego borowika. Robiło się coraz później, a oni wciąż błądzili po omacku, obijali się o ślepe uliczki, równie chaotyczne, co las kresek wyrysowanych z zagięć. Oczyma wyobraźni niemal widział sfrustrowanego, gotowego do pożegnania się z życiem naukowca, który miętosił między palcami niczemu winny skrawek, na którym zapisał swoją ostatnią wolę. Jeśli chciał ich w ten pokrętny sposób doprowadzić do jakichś wskazówek, może swojej spuścizny, to mógł trochę przekombinować. Zagięcia nie wyglądały na dzieło przypadku, ale Hugo obawiał się, że zbyt uczepią się jednego tropu, a przez to pominą inny, który mógłby coś wnieść do śledztwa.
Profesor wybrał się do miejsca, którego nie ma, ale Hugo nie miał najmniejszej ochoty iść za nim. Jeszcze nie.
Uważał się za naukowca, ale nie czuł specjalnego przywiązania do ich środowiska jako całości. Było tam zbyt wiele hermetyczności, zbyt wiele sztucznych podziałów. Himmerson tego nie znosił. A oni nie znosili Himmersona.
Z drugiej strony, czuł się w obowiązku, by dociec prawdy. Po części ze względu na misję, po części dlatego, bo sprawa była już na pierwszy rzut oka zbyt zagmatwana, by nie mogło się coś za nią kryć. Czy do tego "czegoś" prowadziły zagięcia papieru, nie wiedział, ale przecież badacze wykształcili już dawno odporność na kolejne odbijanie się od ślepych zaułków. Nawet jeśli nie byli już w stanie pomóc Leitnerowi, mogli chociaż uszanować jego ostatnią wolę, choćby postanowił uczynić z niej grę w podchody.
— Co robisz? — zmarszczył brwi. Obserwował poczynania alchemiczki już dłuższą chwilę. W zmęczonej ciszy nie wymieniali już zbyt wielu uwag, Hugo po prostu patrzył, jak kobieta znów przygląda się zagięciom, uważnie studiuje obie strony kartki.
A później zaczęła ją składać. Ostrożnie to unosiła, to opuszczała kolejne kawałki, systematycznie jednak zmniejszała powierzchnię listu.
— Mam pomysł.
Parsknął krótkim, zrezygnowanym śmiechem.
— Powiedz mi coś, czego nie wiem — zajrzał Sophie przez ramię. — Bo póki co to wygląda tak, jakbyś składała origami.
— Właśnie to robię. Daj mi chwilę.
Skinął tylko głową. Skoro Sophie coś spostrzegła i zaczęła to sprawdzać, nie czuł potrzeby oferowania nachalnej pomocy. Przymknął leniwie oczy, tylko na sekundę.
Żeby wyrwać go z tej sekundy, Sophie musiała potrząsnąć mocniej jego ramieniem.
— Jestem, jestem — mruknął, ziewnął znowu, gdy wrócił do rzeczywistości. — I jak, masz coś?
Podała mu kartkę pozaginaną w fantazyjny sposób; zapewne gdyby nie specyficzne zagięcia i Agloe, nie dałoby się odgadnąć, że jakikolwiek sens będzie miało zrobienie czegoś takiego z listem.
— Pw… — pokręcił głową. — Pe-wu-si? Pe-wu siz de-el? To jakieś zaklęcie?
— Ciąg liter — alchemiczka wbiła wzrok w kartkę. — To raczej nie są konkretne słowa. Ale to otrzymałam, kiedy złożyłam list według grubszych linii — zielarz już otwierał usta, by coś wtrącić, ale kobieta zaraz dodała. — Próbowałam też kilku innych sposobów, ale tylko w ten coś wychodzi. Inaczej kartka jest pusta albo są porozrzucane słowa. Wydaje mi się, że możemy skupić się na tym.
PWSIZDL. To za chuja nie miało sensu.
— Tutaj jest trochę więcej przestrzeni — zauważył. — Mamy bardziej PW SIZ DL. I tak, jak myślałem, to ma jeszcze mniej sensu.
— To nie musi być przecież konkretne słowo. Może to jakiś kod, do którego trzeba znaleźć klucz.
— Tylko skąd go wziąć? — pokręcił głową. — Mamy póki co list. Tyle. Jeśli chciał nam coś powiedzieć, to powinno być wszystko, czego potrzebujemy, żeby przejść dalej.
Pokręcił głową. Zaginął człowiek, a on się czuł, jakby brał udział w grze. Której zasady znał tylko duch.
— Mamy jeszcze kopertę — zauważyła Sophie.
Wziął ją pod światło. Płomyk jakby pochylił się na moment w jej stronę, nie zdołał jednak liznąć papieru. Ani, niestety, ujawnić żadnych dodatkowych treści. Tylko to Agloe, 1778 smętnie pozostało u spodu.
— I nic. Nazwę miasteczka już wykorzystaliśmy.
— Może coś z datą?
— Ile trzeba przeskoczyć cyfr? — mruknął. — Nie wiem, Sophie. To by mi wyglądało za bardzo na zgadywanki.
— Trochę tak — przyznała. — Ale z drugiej strony, żaden element tego listu nie wydaje się przypadkowy. Wszystko spełnia jakąś funkcję.
Robiło się za późno na takie rozmyślania. Zielarz wziął głęboki oddech, potarł nasadę nosa, przyjrzał się jeszcze raz kopercie. Później zbiorowi liter, równie bezsensownemu, co poprzednio. Cyfry i litery, litery i cyfry.
A może?
Profesor pisał trochę niewyraźnie. Wcześniej, kiedy Hugo miał przed sobą cały tekst, nie pomyślałby o tym, ale teraz, kiedy znaki były już wyizolowane…
— Litery to cyfry — stwierdził, nagle rozbudzony.
— Jak to?
— Zobacz — wskazał palcem. — To S przypomina trochę 5. To I byłoby 1…
— W takim razie Z to 2?
— Szybko łapiesz, Egberts — zerknął znów na kartkę. — Jakieś inne pomysły?
— Może D to 0? — przechyliła głowę. — Nie, ta pierwsza kreska w ogóle nie jest okrągła. Te trzy litery są zdecydowanie mniej staranne. Czyli mamy PW 512 DL.
— To dalej nie ma sensu.
Kobieta postukała palcem o podbródek.
— A może jednak?


Biblioteka Uniwersytetu Soriańskiego była imponująca.
Choć Hugo był tu po raz pierwszy, poczuł dziwną nostalgię, gdy wchodził po szerokich schodach. Ileż to razy szedł całkiem podobnymi w Toirie? Ile razy zanurzał się w niekończących się alejkach wypełnionych rzędami opasłych woluminów, przekartkowanych przez pokolenia studentów? Wspomnienie było wciąż żywe, był niemal pewien, że mógłby tam się poruszać z zamkniętymi oczami. Przynajmniej w tych działach, które znał.
Potknął się o stopień.
— Uważaj, ten jest nieco wyższy od pozostałych — rzuciła Sophie przez ramię.
— Co to za zastawianie pułapek na biednych studentów? — pokręcił głową z niedowierzaniem.
Zastanawiał się, czy w ogóle będą w stanie wejść do środka, przekroczyć próg dzielący ich od królestwa książek. On sam wcześniej tu nie gościł, a alchemiczka pewnie też zawitała tu pierwszy raz od dłuższego czasu.
— Sophie, miło cię widzieć!
Pulchna, kręcąca się przy wejściu kobieta uśmiechnęła się szeroko, kiedy ich zobaczyła. Jako pracownica biblioteki, wyraziła entuzjazm w sposób cichy, dość powściągliwy.
— I nawzajem, pani Różo.
Zaczęły szeptać między sobą, by nie przeszkadzać pozostałym:
— Co cię tu sprowadza? Oprowadzasz doktoranta?
— Nie, nie…
W kilku zdaniach Sophie streściła kobiecie sytuację; opowiedziała o gildii, wspomniała, że są na misji, choć nie wdawała się w szczegóły, czego dotyczy. 
— Innymi słowy — bibliotekarka zmierzyła zielarza przeciągłym spojrzeniem — kolega nie jest studentem?
— Im dłużej się rozglądam, tym bardziej żałuję — rzucił z pogodnym uśmiechem.
— Nigdy nie jest za późno. Wiedza to potęgi klucz — spojrzała na alchemiczkę. — Sophie kojarzyli wszyscy pracownicy. Czasem się bałam, czy nie wrośnie w krzesło.
— Tyle tu książek, że szkoda było wstawać — odparła dziarsko.
Zagubiony, ciemnowłosy student zaczął krążyć coraz bliżej nich, najwyraźniej chcąc dopytać o coś kobietę. Ta w końcu ulitowała się nad biedakiem i pożegnała się z gildyjczykami.
— Rzadko bywają tu goście spoza uniwersytetu czy w ogóle Sorii — stwierdziła — ale ufam pani doktor, że nie sprowadziłaby tu żadnego łobuza.
Hugo przybrał najbardziej niewinną ze swoich min.
— Oczywiście.
— Zatem powodzenia.
Oddaliła się, dźwięk kroków wchłonęła wyłożona miękką matą podłoga. Sophie również ruszyła żwawo przed siebie, prosto w stronę katalogu, gdzie mogli znaleźć informacje o poszukiwanej książce.
Trudno było mu zdecydować, co jest bardziej imponujące: sama biblioteka czy utrzymany w niej porządek. Ogromne pomieszczenie kryło w sobie mnogość przejść i labiryntów, zarazem jednak tak dobrze oznaczonych, że bardzo szybko można było odnaleźć to, czego się szukało.
— PB, PT… — mruczała pod nosem, gdy przeglądała fiszki w licznych, drewnianych pudełkach. — Tu jest PW, ale tylko 1-204 — urwała na chwilę, dostrzegła uśmieszek zielarza. Uniosła pytająco brwi.
— Pilna z ciebie była studentka, Egberts.
— A czego się spodziewałeś?
— Bo ja wiem — zupełnie niewinnie wzruszył ramionami. — Ale przynajmniej weszliśmy bez problemu.
Ich cel był na miejscu, niewypożyczony. Sophie poprowadziła ich w gąszcz regałów, dotarli wreszcie do odpowiedniego. Poszukiwana książka była dużo cieńsza od pozostałych, w pierwszym momencie prawie ją przegapili, Hugo jednak wreszcie wyciągnął dłoń, wyjął oprawiony w obwolutę tomik.
— No to zobaczmy, co tu mamy.

niedziela, 2 października 2022

Od Tadeusza – Non compos mentis (III)

poprzednia część


𝔗

Gotycka Katedra, Johann Ludwig Ernst

Od Hugona – Ciepło, cieplej

Deszcz zacinał miarowym rytmem o okna, jesienna pora przyniosła wcześniejszy zmierzch i leniwą, pochmurną aurę. Topiący się wosk w świecy odmierzał kolejną godzinę, płomyk kładł się ciepłym blaskiem na metalowych ostrzach. Hugo wywinął nimi kolejny obrót, zwinnie schwytał kolejny cel, zaklął pod nosem, gdy chybił kolejnego. Oczko spadło, łypnęło jakby z pretensją na mykologa, ten zaś tylko pokręcił głową, nawlókł je znów na szpikulec. Tym razem już je złapał.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz robił na drutach, ale był pewien, że ilekolwiek czasu minęło, było go już za dużo.
— Na wszechgrzybnię — mruknął pod nosem — a było słuchać babki.
Wrócił na moment myślami do tamtej chatki na skraju lasu. Do staruszki, której ciało niemal ginęło pod zawojem chust, zbyt ciężkiego pledu, który zarzucała na plecy. Nikt, kto by na nią spojrzał pierwszy raz, nie domyśliłby się jej szlacheckiego pochodzenia, wyglądała jak wyjęta z kart baśni babuleńka-szeptucha. Może tylko trzymała się zawsze prosto, bo plecy nie zdążyły się przecież zmęczyć we wcześniejszych latach ciężką pracą. Ciało pamiętało dawne wygody, zbyt łatwo marzło w chacie, nawet jeśli wnuczek dbał o to, by z paleniska zawsze chuchał żwawo ogień. Dopiero pod koniec te chusty były już zbyt ciężkie dla ramion, jakby wchłonęły zbyt wiele trosk wszystkich tych osób, które przychodziły ze swoimi zmartwieniami. Bo ona zawsze przecież potrafiła pomóc.

Od Lei cd. Antaresa

Drzwi do archiwum, zupełnie obojętne na stojącą przed nimi grupką osób, nie zamierzały otworzyć się choćby odrobinę, o długość koniuszka palca. Pascal zaparł się o nie na próbę, dłonią spróbował wymacać ukrytą klamkę, cokolwiek, co umożliwiłoby wejście do środka.
— Nie ma żadnych zatrzasków — geolog przesunął palcami po ścianie. — Zawiasów ani śrubek też nie uświadczysz. Wytrzymała sztuka, ktoś się znał na rzeczy. 
— Czy mogę?
Pytaniu bliżej było jednak w swoim tonie do stwierdzenia. Historyczka jednym ruchem ręki, jakby przeganiała muchę, odpędziła mężczyznę na bok, przyjrzała się ścianie z bliska. Spojrzenie ślizgało się wzdłuż kamieni i ozdób, aż do pęknięć obmurowania, bystro obejmowało kolejne zdobienia i połacie mchu w pobliżu; wargi kobiety poruszały się bezgłośnie, dopasowywały kolejne elementy układanki. Zielonopióre ptaki, jedne z wielu istot z mozaiki, zerkały ciekawsko ze ściany na wszystkie te poczynania.
— Pochodzą z okresu świetności ludu Idra — zaczęła w końcu. Głos miała rzeczowy, stanowczy, taki jak zwykle, ale zdawał się skakać czasami o te kilka tonów wyżej, zdradzając radość z powodu znaleziska. — Kapłani byli bardzo wykształconymi i szanowanymi osobami, niemal wszyscy potrafili pisać i czytać, więc zajmowali się też często kronikarstwem. Nie wspominając już o kopiowaniu ksiąg. Bardzo im zatem zależało na odpowiednich warunkach przechowywania zbiorów.
Insteia wzięła nieco głębszy wdech, podekscytowanie udzieliło się zresztą całej grupie badawczej.
— Zanim tylko zajmiemy się tymi, bez wątpienia, fascynującymi zapiskami – musimy się do nich dostać — przypomniał profesor.
Marco nieco nerwowo odchrząknął, zwrócił na siebie uwagę pozostałych.
— Zdaje się, że archiwa nie były tak dobrze strzeżone jak skarbce, prawda? Chodziło przede wszystkim o zabezpieczenie przed wilgocią.
— Masz rację — historyczka powoli skinęła głową. — Aczkolwiek, papier w tamtym okresie był drogi. Podobnie jak księgi. Bezmyślnych rabunków również nie brakowało, a mogły zniweczyć lata ciężkiej pracy.
— Zachowały się teksty opiewające kunszt idryjskich magów — dodała Insteisa — zwłaszcza na polu zaklinania i pieczęci. Bardzo zazdrośnie strzegli swoich sekretów, a śmiałków, którzy próbowali je wykraść, obdarowywali klątwą.
Skończywszy zdanie, najswobodniej w świecie zaczęła badać ścianę, naciskać poszczególne ozdoby, szczególną uwagę poświęcając zwierzętom. Liczyła zapewne, że któreś z nich okaże się kluczem.
— Klątwą? — podchwyciłam niepewnie.
— Teksty są tu bardzo niespójne — wyjaśniła lingwistka. — Niektóre mówią o pladze, inne o wielkiej wodzie, która wypłynie z trzewi ziemi i zaleje świat. Albo o strażniku, dziecku Pierzastego Węża, zapewne bazyliszku, który pożre tych dybiących na życie mieszkańców miasta. Spotkałam się też kiedyś z bardzo ciekawym, ale wyraźnie dużo późniejszym tekstem, który traktował  o spadających z nieba kulach ognia.
Żadna z tych wizji nie brzmiało zachęcająco. Fioravanti machnął jednak tylko ręką, uśmiechnął się (wciąż nieco blady) i popatrzył po całej grupie, nieco dłużej zawiesił wzrok na Antaresie i mnie. Staliśmy tuż obok niego, ciągle czujni na wypadek, gdyby poczuł się gorzej.
— Jakoś trzeba odstraszyć śmiałków — wyjaśnił uspokajająco. — To bardzo powtarzalny schemat przestróg. Miejmy nadzieję, że nawet jeśli jakaś klątwa była, przez lata zdążyła się wypalić. Magia nie jest wieczna.
— Czas jej się nie ima jak drewna czy metalu — zaprotestowała historyczka.
— Przecież nie zostawimy archiwum. Możemy co najwyżej spróbować przedostać się od ściany, a nuż gdzieś jest drugie wejście.
— W takich momentach zdecydowanie brakuje nam alchemika — mruknęła Verena. — Oni lubią takie zabawki.
— Możemy też liczyć na Antaresa — rzucił Pascal. — Te drzwi nie wydają się chętne do współpracy.
Wywołany z imienia rycerz uniósł wzrok, skinął głową, gotowy do działania.
— W ostateczności, warto będzie wypróbować śpiewne zaklinanie.
— Przepraszam, co? — biolożka zmarszczyła brwi.
— Wolałabym uniknąć rozwiązań siłowych — przyznała Insteia, zerknęła przelotnie to na geologa, to na Antaresa. — Drzwi mogły zostać zaklęte w ten sposób, by zapobiec niepożądanym wizytom. Ale część pieśni, w tym i rytualnych, udało się odnaleźć w zbiorach podróżnych, którzy zdołali przechwycić choć część sekretów. Choć w wielu mówi się, że trzeba wyjątkowego bohatera, który dopiero ma się urodzić, bo tylko jego głos będzie w stanie wzruszyć kamień.
 — Mamy śpiewać, żeby ściana się przesunęła?
Lingwistka wzruszyła ramionami, krytycznie przyjrzała się przeszkodzie dzielącej ich od archiwum.
— Mamy ją otworzyć. Cokolwiek będzie skuteczne.
Antares stał nieco z boku, zamyślony przyglądał się intensywnie mozaikom. Dotąd zerkał co rusz to na zacienione kąty, to na wyszczerbione gzymsy lub upstrzone trawą i kamiennymi odłamkami podłoże. Domyślałam się, że podobnie jak ja, chce się upewnić, czy aby żaden wąż nie czai się na grupę. Sama co rusz tylko wypuszczałam z ulgą powietrze, gdy biała plama okazywała się nie wylinką, ale odłamkiem skały, a gałąź pozostawała nieruchoma i drewniana, bez zamiaru zmiany w mokasyna. Bałam się choćby na chwilę stracić czujność, tylko od czasu do czasu zerkałam szybko na rycerza.
Teraz trzymał już podbródek prosto. Zastanawiałam się, czy źle mu z tym, że być może będzie musiał zniszczyć – nawet jeśli w szczytnym celu i za pozwoleniem naukowców – tysiącletni zabytek.
Przez wzgląd na słowa o klątwie, miałam nadzieję, że uda się w sposób pokojowy uruchomić mechanizm. Nie wątpiłam bowiem, że jeśli coś niedobrego zacznie się dziać, Antares będzie chciał wziąć jej ciężar na swoje barki. A nawet jeśli potrafił unieść wiele, to nie znaczyło jeszcze, że powinien. Zwłaszcza sam.
Nie wiedziałam tylko, jak w tej sytuacji mogę pomóc, w konkretny sposób. Cienkim grotem strzały można było do pewnego stopnia zapewne manipulować przy zamkach, ale tu chodziło o coś dużo bardziej skomplikowanego. Wytrych nie zadziała na niewidzialny zamek.
— Jeśli wybierzemy złą pieśń, duchy magów się na nas pogniewają? — zapytała Verena.
— Wierzę, że będą to wolały od bezczynności. Zdecydowanie już zbyt długo wszystko tam niszczeje.
Rycerz zbliżył się do ściany, spojrzał kolejno na historyczkę i lingwistkę.
— Chciałbym czegoś spróbować — odezwał się.
— To znaczy?
— Nie zniszczę ściany — obiecał, urwał na chwilę, jakby szukał słów, które mogły pomóc objaśnić, co chce zrobić. Wybawił go profesor:
— Śmiało. Mam co do ciebie dobre przeczucia — wtrącił, nachylił się nieco bliżej mnie, szepnął tak, by nikt nie usłyszał. — To miły chłopak.
Szarpnęłam pasmo włosów, może nieco zbyt mocno. Ale nikt oprócz nas tego nie usłyszał, każdy był pochłonięty nieoczekiwanym obrotem wydarzeń.
— Tak — zaprzeczyć, z której strony by na to nie spojrzeć, nie mogłam. I nie chciałam.
Antares z nieco nerwowym uśmiechem skinął głową. Ale bez dalszej zwłoki uniósł dłoń, zbliżył ją do ściany, aura dookoła zmieniła się na moment. 
Zaraz jednak zniknęła. Nic więcej się nie zadziało.
— Przepraszam — mruknął rycerz.
— Cóż, warto było spróbować — dziarsko odparł Pascal. — A teraz, tak sobie pomyślałem…
 Nagle coś zgrzytnęło, wzruszona warstwa kurzu opadła znad belek i zawirowała w blasku słońca. Spięłam mięśnie, bo przecież nie tak dawno Marco niemal zginął, gdy stara konstrukcja zagroziła zawaleniem się. Ta była może i w dużo lepszym stanie, ale miała przecież swoje lata.
Poruszenie nastąpiło jednak z innego powodu. Obrys drzwi uwidocznił się, dawno już nieużywany mechanizm jęknął, ale nienagannie ruszył, napędzany odrobiną magii. Ciężki kamień odskoczył, nieco światła z zewnątrz ześlizgnęło się w lepkie, duszne ciemności archiwum.

Od Alyii

    Poranki to bardzo specyficzna pora. Niektóre osoby nie wyjdą bez odpowiedniego przyszykowania się, inni się niczym nie przejmują, a jeszcze kolejni nawet nie wstaną z łóżka. Alyia była dumnym członkiem drugiej grupy. Zaspana przemierzała korytarze gildii. Tak jak się obudziła, tak wyszła. Dlatego raczej nikt się nie zdziwi, widząc to, że włosy miała w całkowitym chaosie. Skołtunione, sterczące na różne strony, gdzieniegdzie można było zauważyć piórka, które sama nie wiedziała jakim cudem się tam znalazły. Mówiąc w skrócie, jej włosy aktualnie żyły własnym życiem. Do tego oczywiście nadal była w koszuli nocnej, z której do tej pory nie pozbyła się plamy po kawie, która dziwnym trafem nie chciała zejść. A mogła bardziej uważać przy piciu naparu doprawionego magią. W sumie nawet nie do końca była pewna, czym był on doprawiony. Tak jakoś wyszło, że podczas jednej ze swoich podróży, zatrzymała się u starszego małżeństwa, a że ci parali się magią i lubili się tym popisywać to… no… Skończyło się, jak skończyło. Mniejsza z tym. W dłoni trzymała koszyk, w  którym aktualnie przebywali nadal śpiący Cer i Van. Przecież nie mogłaby zostawić ich samych. Jeszcze by sobie krzywdę zrobili. Wolną ręką przetarła oczy, ziewając. Na ogół o tej porze to nadal smacznie spała. Ale tym razem obiecała, że skończy mapę do rana. Co prawda miała na to cały tydzień. Ale jakoś tak wyszło, że wiecznie wszystko przerzucała na następny dzień, bo ona przecież nadal ma czas. Oczywiście skończyło się na tym, że go już nie miała. Całą noc zajmowała się tym, ale pozostało kilka kwestii do dopracowania. Dlatego też teraz była zmuszona wybrać się na wycieczkę do biblioteki o tej nieludzkiej godzinie. Obstawiała, że raczej bibliotekarzy aktualnie nie będzie. W związku z tym nawet nie fatygowała się z szukaniem kogoś, a od razu zabrała się za szukanie odpowiedniego działu. Kiedy natrafiła w końcu na coś interesującego, odstawiła ostrożnie koszyk na ziemię. Kaczątka nie powinny obudzić się w najbliższym czasie, więc powinna mieć chwilę na skupienie się. Życie jednak lubi psuć nasze plany i niszczyć wszelkie nadzieje.
— Hej! Co jest?! — do jej uszu nagle doszedł czyiś krzyk.
Odwróciła się od razu zaintrygowana tym, co się działo. Jakież było jej zdziwienie, gdy zauważyła Cera i Vana szarpiących za czyjeś sznurówki.
— O mój Asaimie! Przepraszam! Już ich zabieram! — zerwała się szybko i zgarnęła na ręce kaczątka. — Nie wiedziałam, że uciekli. Normalnie powinni jeszcze spać przez dobrą godzinę. Jeszcze raz przepraszam. A z wami sobie jeszcze porozmawiam w pokoju. Nie wolno tak zaczepiać ludzi — przybrała poważny ton, ale widząc te słodkie dzióbki, nie mogła się długo gniewać. — Wy moje szkraby kochane. Wiecie, że nie potrafię być na was zła. Ale to nie zmienia faktu, że nie możecie tak uciekać i zaczepiać innych, a teraz grzecznie siedzieć mi w koszyku.

Ktosiu?
Z góry przepraszamy za wszelakie zniszczenia jakie mogły spowodować te małe urwisy!