poniedziałek, 28 listopada 2022

Od Antaresa cd. Lei

„Do usranej śmierci się będą jajczyć z tymi drzwiami.”
Antares patrzył na poczynania naukowców i niestety musiał zgodzić się z magiem – wszystko wskazywało na to, że dostanie się do archiwum zajmie im dużo czasu.
„Chyba jednak będę musiał wyważać te drzwi.”
„Żyłka ci pójdzie, kmiocie.”
Rycerz nie odpowiedział – przysłuchiwał się rozmowie jednocześnie oglądając drzwi i okolice, rozważając w myślach, jak najlepiej się za nie zabrać, gdzie znaleźć punkt podparcia, która część wrót powinna być najsłabsza…
„To cholerstwo jest magiczne.”
Antares zmarszczył brwi.
„Jest niebezpieczne?”
„I poduszka potrafi być mordercza, jak się jej odpowiednio użyje” zarechotał mag, ale zaraz kontynuował, nie dając dojść rycerzowi do głosu. „Zamek jest zajebany zaklęciem, trzeba tam trochę pogmerać i powinno puścić.”
„Dałbyś radę sobie z tym poradzić?”
„No ba! Co, ja jakiegoś starego rzęcha nie rozpierdolę? Ty pilnuj lepiej, żeby Lea miała dobry widok.”
„Lea byłaby szczęśliwsza, gdybyś nie próbował wysadzić tych drzwi w powietrze…”
„Oj, szczegóły!” burknął mag, westchnął. „Ale niech ci będzie. Otworzę drzwi i będzie bez wybuchów i rozpierdolu. Zadowolony?”
„Tak, dziękuję.”
Krótka wymiana zdań, Antares podszedł, położył dłoń na drzwiach i pieczęci. Rycerz poczuł to charakterystyczne, trudne do opisania wrażenie, gdy jego druga świadomość poruszyła się, naprężyła, sięgnęła magią poza granice ich wspólnego ciała. Mag zaburczał coś pod nosem, coś pyknęło we wnętrzu zamka, coś się przesunęło. Ale choć rycerz czuł, że coś się wydarzyło, drzwi nie drgnęły, pozostawszy tak samo zamkniętymi i niewzruszonymi, jak na początku.
„Zamek jest za skomplikowany?”
„Zamknij się i mi nie przeszkadzaj!”
Frustracja zabrzmiała w głosie tego drugiego, Antares zaś wrócił myślami do tego, jak można by było otworzyć nieszczęsne drzwi za pomocą siły.
„No żeby to wzięło i w pizdu rozjebało!”
„Na pewno dasz radę z tymi drzwiami?”
„Tak, do chuja pana! Przestań mi przeszkadzać, bo tobie też zaraz wpierdolę!”
Antares postanowił się nie odzywać, niemniej jednak zaczął tracić nadzieję, że mag da radę otworzyć drzwi archiwum.
„No i czego to chujstwo nie chce działać?”
Sprawa wydawała się przesądzona. Antares westchnął, cofnął dłoń od drzwi.
— Przepraszam — powiedział, nie wiedząc do końca, jak wyjaśnić niepowodzenie swojej magii.
I gdy już miał brać się za wyważenie drzwi siłą, te rozjarzyły się nierzeczywistym blaskiem, antyczny kamień ustąpił, odsłaniając przed nimi przemożną ciemność zapomnianych archiwów.
„Ha! Mówiłem, że otworzę! Zawias się spierdolił, to dlatego ten szajs się zaklinował!”
„Dobrze, że się udało.”
„Jak ja mówię, że będzie zrobione, to będzie.” Mag prychnął z dumą, Antares niemalże zobaczył ten zadarty pod niebiosa nos. „A teraz chcę ciasto.”
„Z tym może być pewien problem…”
Kwestia ciasta utonęła w ferworze kolejnych wypadków. Wśród naukowców zawrzało – nawet, jeśli historia per se nie była ich główną dziedziną, każdy chciał wejść zaraz do archiwów i choć spojrzeć na to, co było wewnątrz. Profesor Fioravanti bezrefleksyjnie złapał Marco za ramię, potrząsnął wątłym doktorantem, mówiąc o przełomie, o szansie i niespotykanym szczęściu. Pascal gwizdnął przez zęby, na widok niemożebnie ciężkiego kamienia jadącego po niewidzialnych prowadnicach tak lekko, jakby był po prostu górą pierza. Verena klasnęła w dłonie, okrzyk radości wyrwał się z piersi biolożki, a na twarzy Abelardy, kamiennej i niewzruszonej, pojawił się przelotny uśmiech. Insteia zatarła ręce, postąpiła krok w stronę otwartych drzwi, ale zdrowy rozsądek wygrał z emocjami – kobieta zerknęła w stronę Antaresa, czekając aż ten utoruje im drogę w nieznane.
Tymczasem zaś rycerz mimowolnie podążył wzrokiem w kierunku Lei. Patrzyła. Antares uśmiechnął się nieznacznie. To było miłe uczucie, gdy jej spojrzenie za nim podążało – nie wiedzieć kiedy rycerz pozbył się lekkiego skrępowania, które wcześniej mu przy tym towarzyszyło, teraz pozostało już tylko to przyjemne ciepło gdzieś wewnątrz piersi.
Naukowcy rozbiegli się po terenie wykopalisk, próbowano skompletować wszystkie rzeczy, które mogłyby być potrzebne tam, na dole, wśród gór dokumentów, jakie znajdą. Szukano pochodni, szukano arkuszy papieru i rysików, Fioravanti zażartował, że powinni wziąć z sobą jakiegoś rysownika, by udokumentował lepiej ich znaleziska. Antares zaś czekał przy wejściu, zerkając w stronę ciemności i próbując sięgnąć wzrokiem tego, co pozostawało ukryte w mroku.
Lea podeszła do niego bezszelestnie; rycerz bardziej poczuł niż usłyszał, że się zbliża. Odwrócił się, spojrzał w te zielone oczy.
— Myślisz, że konstrukcja jest bezpieczna? — spytała, uciekając wzrokiem w stronę czającej się we wnętrzu budynku ciemności. Powiało chłodem i tym charakterystycznym zapachem starego kamienia i piwnicy.
— Mam nadzieję, że tak. Pozostali wspominali, że archiwa budowano tak, by oparły się upływowi czasu. — Rycerz wzruszył ramionami. — Powinny przetrzymać małe odwiedziny…
„A jak nie, to Lea na plecy i spierdalamy, proste.”
— … a jeśli będą jakieś problemy, będę sobie z nimi radził w miarę tego, jak się pojawią.
— Ale nie sam.
Antares odwrócił się do Lei, znów spojrzał w jej oczy, a myśli nieco mu się rozbiegły. Nie wiedział, jak przekazać dziewczynie, że zaszycie koszuli i opatrzenie obtartych pleców to była większa pomoc, niż mogłoby się wydawać, i dokładnie taka, jakiej potrzebował, choć sam sobie tego do końca nie uświadamiał. Że jej spojrzenie, pewne i niezachwiane, pozbawione wątpliwości w jego siłę i to, że sobie poradzi, którym obdarzyła go wtedy, gdy stawał na ubitej ziemi naprzeciw czempionowi miasta, powracało do niego w momentach, gdy naprawdę potrzebował owej siły. Ona jedna w niego nie wątpiła. Nigdy. Od tamtego dnia, gdy niemal wpadli na siebie w gildyjnym ogrodzie, przez całą wspólną misję w Taewen, przez turniej, wyprawę na yeti z Edmundem, aż do teraz, do momentu dotarcia do tego zapomnianego miasta, w oczach Lei nigdy nie było wątpliwości. Zaś Antares, przywykły do tego, że jego wzrost i postura zawsze są podstawą do tego, by go lekceważyć, nie potrafił znaleźć słów by wyrazić to, jak wiele znaczy dla niego zaufanie, jakim go obdarza.
— Nie sam — powtórzył za nią, przywołując na twarz uśmiech i jak zwykle nie wiedząc, jak przekazać to, co miał w swym sercu.
Sytuacja znów nie dała im dość czasu, by dłużej pomówić, bo oto profesor Fioravanti odnalazł wystarczającą liczbę pochodni, skądś wydobyto też nieco kartek i rysików, grupa naukowców była gotowa, by zejść w głąb archiwów.
Antares poszedł pierwszy. Magia w jego oczach rozganiała dla niego mrok, wydobywając z ciemności wąskie, nieco zbyt wysokie schody. Mężczyzna szedł ostrożnie, ale stopnie zdawały się solidne i bezpieczne, nawet nie były pokruszone czy spękane. Wytarte niezliczonymi podeszwami, ale nie zniszczone upływem czasu, krok za krokiem prowadziły całą grupę głębiej i głębiej, coraz bliżej głównego pomieszczenia.
„Jakby coś miało się wydarzyć… ” zaczął rycerz.
„… to dam znać, tak” burknął mag. „Zero odpoczynku, tylko »zrób to, zrób tamto«, nawet ciasta nie dostałem!”
„Pomyślę o jakimś, jak wrócimy do Crullfeld.”
„Nie wypłacisz się z odsetek. Będę ci je naliczał za opieszałość.”
Antares nie miał problemów z tym, by po tym, jak cała ta historia się już skończy, zafundować magowi taką ilość słodkości, jakiej ten tylko będzie sobie życzył. Mag był pomocny, zaś rycerz miał nadzieję, że owo podejście uda się utrzymać, choćby miał przekupywać swą drugą osobowość całymi blachami ciasta z kremem.
Tymczasem zaś wąska klatka schodowa skończyła się krótkim, równie wąskim korytarzem. A następnie wpadła do głównej sali archiwum.
Światło podążającej za nim pochodni profesora Fioravantiego padło na strzeliste łuki i wąskie nisze niezliczonych półek pełnych zwojów. Powietrze pachniało drewnem i papierem, pachniało kamieniem i spalonym woskiem, a także roztartym z wodą tuszem, metalem wyrobionych rylców i wąskimi trzcinami, których jasna barwa dawno utonęła już w kolejnych warstwach atramentu. Koniec sali niknął w perspektywie, półki ciągnęły się i ciągnęły, pełne wiedzy i zapisków, pozostawionych przez niemal zapomnianą już cywilizację.
Profesor Fioravanti stał bez ruchu na tyle długo, że Verena po prostu przesunęła go, by móc wejść do pomieszczenia. Starszy mężczyzna nie zareagował, chyba nawet nie zauważył, że ktokolwiek go dotykał.
— Przejdę dalej — poinformował go Antares wątpiąc, by cokolwiek dotarło do naukowca.
Rycerz ruszył w głąb sali, uważnie studiując każdy róg i załom, starając się dostrzec cokolwiek, co mogłoby zagrozić reszcie zespołu. I im dłużej patrzył, tym bardziej niczego podejrzanego nie dostrzegał. Więcej nawet – całość zdawała się kompletnie nienaruszona, nietknięta upływem czasu. Żadna z półek nie była ukruszona czy pęknięta, zaś leżące na nich zwoje, choć pokryte cienką warstewką kurzu, wcale nie zdawały się kruche w dotyku. Tu i tam stały kamienne blaty, a tuż przy nich kamienne siedziska, na których wciąż tkwiły wytarte, haftowane geometrycznymi wzorami poduszki. Przy jednym z pulpitów – nadal rozwinięty zwój, gotowy do przepisania, zaraz obok ozdobny flakon z atramentem i leżąca w rynience trzcina. Wszystko wyglądało tak, jakby ci, którzy pracowali tu wieki temu, mieli w każdej chwili wrócić, podjąć swoje obowiązki. Starannie zapieczętowane magią drzwi zadziałały niczym portal do innego świata, na zawsze zamykając ten jeden moment historii – trwały i nienaruszony.
Antares wrócił do pozostałych.
— Jest bezpiecznie — powiedział, choć chyba nikt nie usłyszał do końca jego słów.
Łzy spływały po policzkach profesora, gdy patrzył na nieprzebrane bogactwo wiedzy rozciągające się przed nim. Rycerz pomyślał, że może lepiej poczekać nieco z informacją, że tam dalej znajdują się kolejne drzwi, zaś archiwa najwyraźniej składają się z kilku połączonych ze sobą pomieszczeń. Mag mógł mieć rację – nadmiar radości nadwyrężyłby serce profesora, a do tego rycerz nie zamierzał dopuścić.


Archiwum w całości zdominowało pracę grupy naukowców. Nie miało znaczenia, że chociażby Pascal zajmował się na co dzień czymś innym, albo że Verena specjalizowała się bardziej w egzotycznych roślinach, nie zaś antycznych zwojach. Każdy z nich znalazł coś dla siebie, nawet rycerz nie narzekał na nudę.
„Mówiłem, żeby gnojka nie ratować.”
Antares pobiegł wzrokiem w stronę jednego z pulpitów, gdzie Marco zajmował się właśnie przepisywaniem jakichś fragmentów ze zwoju. Lea zaglądała mu przez ramię, zaciekawionym spojrzeniem błądziła po barwnych ilustracjach, uśmiech błąkał się po jej twarzy. Widok uśmiechniętej Lei sprawiał, że i Antares się uśmiechał, a w sercu znów wezbrało to przyjemne, ciepłe uczucie. Mag miał oczywiście inne zdanie.
„Jak ty mu nie wpierdolisz, to ja to zrobię. Idź tam, tego pajaca trzeba ustawić do pionu.”
„Doprawdy, dałbyś już spokój…”
„Idź! Bo to się zaraz źle skończy…”
Coś w tonie maga sprawiło, że rycerz jednak posłuchał. Niezobowiązującym krokiem podszedł bliżej, też zerknął na zwój.
— … i wtedy król węży… — Marco urwał, popatrzył na Antaresa. — Och, właśnie opowiadałem Lei jedną z legend ludu Idra — wyjaśnił.
„Żebym ja mu zaraz…”
— Jest bardzo ciekawa – opowiada o tym, dlaczego lud Idra żył w przyjaźni z wężami — wtrąciła Lea, odwracając się od zwoju i odgarniając kosmyk włosów za ucho. Rycerz podążył spojrzeniem za tym gestem, na tyle krótko i przelotnie, że może nikt się nie zorientował.
— Chętnie bym posłuchał. — Przywołał na twarz uśmiech. — Jeśli to nie problem i nie zdążyłeś opowiedzieć już dużo fabuły.
— Nie, skądże. — Marco pokręcił głową, odłożył rysik, przegarnął włosy dłonią, przygotowując się do wygłoszenia „wykładu” – gest ten do złudzenia przypominał gest profesora Fioravantiego. — Historia rozpoczyna się, gdy pewien myśliwy wybrał się na polowanie, tam zaś spotkał wielkiego węża. Nie namyślając się wiele i sądząc, że gad jest niebezpieczny, strzelił do niego z łuku i zabił na miejscu. Okazało się jednak, że wcale nie zabił zwykłego drapieżnika – ale żonę króla węży.
— Jak to rozpoznał?
— Cóż – król węży znalazł go i postanowił dochodzić sprawiedliwości — odparł doktorant. — Powiedział, że skoro on sam stracił żonę, to niech myśliwy zazna tej samej straty i zażądał, by mężczyzna wydał swą żonę na śmierć.
Antares uniósł brwi.
— To bardzo dziwne pojęcie sprawiedliwości.
„Takie jakby chujowe, nie?”
— Hm, węże widać myślą nieco inaczej, niż ludzie.
— I myśliwy na to przystał?
— Na szczęście nie — odparł Marco i wrócił wzrokiem do tekstu. Wskazał palcem jeden z obrazków – przedstawiał olbrzymiego, barwnego węża i klęczącego przed nim mężczyznę. — Myśliwy powiedział, że żona króla była niewinną ofiarą i nie godzi się, by zmazać jego winę krwią kolejnej niewinnej ofiary. I że lepiej będzie, jeśli karę poniesie ten, kto dokonał czynu – poprosił więc króla węży, by raczej zabił jego, sprawcę śmierci żony, niż zamierzał się na życie kogoś, kto niczego złego mu nie zrobił.
— I co na to król? Dał się przekonać?
— Tak. Właściwie to nawet więcej – ujął go honor mężczyzny, bo ten nie próbował wykupić się życiem kogoś innego, ale ofiarował swoje własne. Więc w zamian obdarzył jego potomków czymś, co tłumaczymy jako pieśń węży.
— Brzmi jak coś, co zainteresowałoby Michelle — wtrąciła Lea. — Co to właściwie jest?
— Dobre pytanie, źródła nie są jednoznaczne. — Marco znów zajął się zwojem, rozwinął go kawałek dalej, ukazując kolejną barwną ilustrację. Szereg ludzi ze wzniesionymi dłońmi, chyba tańczyli jakiś taniec. Pomiędzy nimi – kolorowe szarfy z ciemnymi oczami i charakterystycznymi, rozwidlonymi językami. — Są spekulacje, że król węży uczynił lud Idra odpornym na trucizny. W innych tekstach można przeczytać, że nauczył ich zaklinać węże, tak samo, jak czynią to saperowie z Aishwaryi. Gdzieś czytałem, że Idra ponoć byli w stanie rozmawiać z wężami, sycząc tak jak one, a jeszcze gdzie indziej, że węże ich nie atakowały, nie widząc w nich zagrożenia, i żyły z nimi w pokoju.
— Którakolwiek wersja jest prawdziwa, musiała być bardzo przydatna, skoro okolica roi się od mokasynów — zauważył Antares i zastanowił się przelotnie, czy taka umiejętność rozmowy z wężami przekładałaby się też na komunikację z innymi łuskowatymi stworzeniami. Takimi chociażby smokami.
— To na pewno, ale w sumie trudno powiedzieć, czy właśnie ten gatunek był tutaj tak częsty całe stulecia temu. — Marco potarł podbródek, zamyślił się. — Wśród legend jest wiele opisów węży, ale najczęstszy jest chyba ten dotyczący Pierzastego Węża.
— Marqdare — podjęła Lea.
I jakby na zawołanie, wraz z tym, jak rozmowa zbiegła na temat węży, zza rogu wychynął nie kto inny, a Verena. Biolożka przeciągnęła się, roztarła zesztywniały kark, zerknęła na rozwinięty przez Marco zwój.
— Legenda o królu węży i myśliwym? — spytała, a Marco skinął głową. — Profesor mi o niej opowiadał.
Lea zwróciła się do kobiety.
— Jak ci idzie?
Verena uśmiechnęła się.
— Dobrze. Ale musiałam zrobić sobie przerwę – nie wiem, czy to kwestia tego, że przez ostatnie tygodnie tyle czasu spędziliśmy na świeżym powietrzu, czy może te siedziska są za twarde, ale chyba straciłam tą właściwą naukowcom zdolność do siedzenia nad książkami po parę godzin ciurkiem.
— Udało się coś znaleźć? — wtrącił Antares.
— Tak, i to całkiem sporo.
Verena postanowiła przejrzeć bezmiar świątynnych archiwów pod kątem tego, co najbardziej zajmowało ich w chwili obecnej i co mogło im pomóc teraz. Liniejące na potęgę mokasyny co prawda nie zagroziły jeszcze nikomu z ekipy badaczy, jednak Antares czuł, że kwestią czasu pozostawało, nim w końcu zamiast wylinki ktoś zobaczy prawdziwego węża. Albo co gorsze – najpierw zobaczy ślad po ugryzieniu na swym ciele, bo wąż zbyt dobrze udawał jakąś gałąź. Verena już od dłuższego czasu zastanawiała się, co takiego sprawiało, że na tych bagnach mokasyny zdawały się rozpleniać niczym szarańcza – według biolożki to zachowanie nie było normalne i nie była w stanie nadać mu żadnego sensownego wytłumaczenia – szczególnie, że mieszkańcy Crullfeld i okolic wcale nie wspominali, by ten gatunek węża był wcześniej szczególnie częsty i powodował jakieś problemy.
— Pascal przejrzał kalendarze, gdzie kapłani spisywali codziennie temperaturę i ilość opadów, zapisywali też położenie gwiazd i słońca. Tak, jak się spodziewaliśmy, klimat wokół miasta znacząco różnił się od tego, co mamy teraz.
— Jak się to ma do węży?
„Tobie to zawsze wszystko trzeba dużymi literkami, nie?”
— Cóż, mówi nam to, że dawniej miasto było otoczone głęboką puszczą, a środowisko było kompletnie inne za czasów świetności ludu Idra.
Brwi Antaresa ściągnęły się w rozczarowaniu. Gdy Verena powiedziała, że znalazła całkiem sporo, rycerz miał nadzieję, że chodzi o jakiś cudowny sposób na mokasyny, albo chociaż wyjaśnienie tego, skąd się brały takie ich ilości. Nie wziął poprawki na to, że Verena była przecież naukowcem i dla niej każde znalezienie informacji z jej dziedziny to było „całkiem sporo”. A że nie rozwiązywało to na dobrą sprawę tych kwestii, które miało, to już była zupełnie inna opcja.
— I ta głęboka puszcza obfitowała w przeróżne gatunki węży — kontynuowała Verena. — Nie jestem pewna, które konkretnie – większość moich pomysłów to zgadywanki i domysły na podstawie dosłownego tłumaczenia nazw i tego, co omawiałyśmy razem z Insteią, ale na pewno węże były częste w tych lasach, i częste w ludzkich domach.
— W domach? — powtórzyła Lea z niepokojem w głosie.
— Idra je hodowali — uspokoiła ją Verena. — Nie, węże nie zakradały się ludziom do domów, szukając tam schronienia. Po prostu były popularnymi zwierzątkami, a z ich jadu próbowano tworzyć kosmetyki i lekarstwa.
— Jak jad węża może być lekarstwem?
„Tak samo, jak czarna magia może uzdrawiać” wtrącił nagle mag. „Że tobie się to w pale nie mieści, nie znaczy, że to niemożliwe.”
— Farmacja nie jest moją mocną stroną, ale z ksiąg rachunkowych widać, że świątynia kupowała od handlarzy węże w celach medycznych, więc widać im się to udało.
— I wszystko to było opisane w świątynnych archiwach?
Uśmiech Vereny się poszerzył, nabrał jakiejś innej barwy.
— Na dobrą sprawę to nic z tego nie było opisane w świątynnych archiwach. A przynajmniej nie wprost. Usiedliśmy z Pascalem do kalendarium, Insteia pomogła mi z księgami rachunkowymi i listami, a Abelarda przebija się właśnie przez kroniki. Do tego trochę mojej wiedzy biologicznej i takie mamy wnioski. — Verena przeniosła wzrok na Marco. — Chciałam poprosić ciebie, żebyś pomógł mi trochę z mitami i legendami.
— Ja? — Doktorant uniósł brwi.
— Profesor odleciał w stronę najdawniejszych podań i poematów, ale nim zniknął wśród obłoków, zdążył polecić ciebie jako eksperta.
Marco uśmiechnął się, wyprostował na swoim siedzisku, jego ramiona zaczęły się nagle wydawać szersze i jakby silniejsze.
— Jeśli tylko będę mógł pomóc, z pewnością to zrobię.
— Mam w takim razie pytanie — Verena podeszła bliżej, zaś Marco ostrożnie zwinął przepisywany zwój. — Czy istnieją jakieś podania o tym, by bogowie zesłali na lud Idra plagę węży jako karę za coś?
Dłonie Marco znieruchomiały, doktorant się zafrasował. Lea spojrzała na biolożkę, a w jej oczach odbiła się troska.
— Sądzisz, że uraziliśmy czymś bogów Idra i próbują nas ukarać?
Verena potrząsnęła głową.
— Nie, szczerze w to wątpię. Właściwie to nawet nie brałam pod uwagę takiej możliwości. Ale mity i legendy nie biorą się z niczego – może kiedyś w historii tego ludu wydarzył się czas, gdy węże były dla nich plagą? Może wśród tych wszystkich historii uda się znaleźć ziarnko prawdy, które naprowadzi nas na to, co się dzieje z mokasynami…
Tymczasem Marco poruszył się nagle, pstryknął palcami.
— Jest coś podobnego, teraz sobie przypominam!
— Plaga węży?
— Nie do końca. Bogowie obiecali, że jeśli lud Idra straci swego ducha, naśle na nich strażnika z głębin.
— Wielkiego węża?
— Właśnie… to tak nie do końca miał być wąż…

Od Hugona cd. Antaresa

Zapewne gdyby pomyślał choć przez chwilę trzeźwo, miałby szansę przewidzieć, że to się nie skończy dobrze. Gliophorus viridis nie rosną sobie beztrosko w zupełnie nieodpowiadającym im, zbyt zimnym klimacie, mykolodzy z Toirie byliby w stanie oddać całe swoje jesienne zbiory i wszystkich studentów, byleby móc otrzymać próbkę. Na tej samej zasadzie nie znajduje się tysiąca koron na trakcie. Nie wierzy się, kiedy aishwaryjska księżniczka wysyła list, w którym zapewnia o swojej dozgonnej miłości i pragnie uczynić cię księciem, ale potrzebuje pieniędzy na podróż. Albo że odkryto zupełnie nowatorski sposób pozyskiwania bimbru z muchomora. Nie, kiedy szczęście w zbyt dużym stężeniu i zdaje się na wyciągnięcie ręki, należy być ostrożnym, bo to zapewne wierutna bzdura.
Gdyby pomyślał trzeźwo i logicznie, wiele rzeczy mogłoby pójść inaczej.
Ale Gliophorus viridi był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Nie mógł go tak minąć. Zielony to kolor nadziei, nowego początku. Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by mykolog ułożył już sobie plan najbliższych miesięcy: szczegółowe opisanie gatunku (ostatnio natknął się na bardzo nowatorskie podejście do tegoż, chętnie by je wypróbował), próba dotarcia do innych stanowisk (bo przecież się nie teleportowały, chyba że miał do czynienia z jakimś dowcipnym magiem-przyrodnikiem), badania, badania i jeszcze raz badania, może odezwałby się do kilku starych przyjaciół, a nuż nie dla wszystkich jest martwy. Wszystko zwieńczone wyprawą do ojczyzny Gliophorus viridis. Ha, plany rozrosły się już nawet nie tyle do miesięcy, ile do lat. 
Ale najpierw – próbki. Ulotna chwila, choć jakże decydująca. Nie miał w planach ukończenia doktoratu, ale kto wie? Antares z jakiegoś powodu zdawał się nie podzielać jego entuzjazmu, jednak chwilowo mykolog nie przykładał do tego wagi. Potem mu wszystko wyjaśni.
Minuta absolutnego szczęścia, nie wiadomo kiedy, skończyła się. Jeszcze bardziej niespodziewanie, niż się zaczęła. Krzew ożył.
Hugo cofnął się, kozik zatoczył szeroki łuk, ześlizgnął się tylko po gąbczastej powierzchni, nie czyniąc jej żadnej krzywdy.
Krzywdę zamierzały jednak wyrządzić gildyjczykom grzyby, którym to ośmielili się zakłócić ich spokój. Gałązki zwinęły się, ulokowany na nich Gliophorus viridi wystrzelił jak z procy, jeden z kapeluszy nich smagnął mykologa po ramieniu. Nie rozpędził się, jak należy, ale uderzenie dziwnie stwardniałym obuchem zabolało.
— Co do... —
Odruchowo machnął dłonią, by odegnać napastnika, palce jednak skurczyły się, dusza biologa szarpnęła rozpaczliwie, wzdrygnęła się przed uszkodzeniem cennych okazów. Tylko na ułamek sekundy, bo zdroworozsądkowo pewnie by sobie uświadomił, że zaraz nie będzie ich miał kto zbierać. Jakby wystraszone gwałtownym ruchem grzyby cofnęły się, zwinęły na moment. Wystarczający, by umknąć poza zasięg krótkiego ostrza. Przystąpiły do kontrataku.
Grzybnie synchronicznie plunęły zarodnikami, zielony pył zatańczył na wietrze. Drobinki uniosły się, by sięgnąć twarzy mężczyzn.
Oczy gwałtownie zapiekły, świat stał się nagle rozmazany, niewyraźny, las zniknął gdzieś między szarym a brunatnym kleksem. Zielarz kaszlnął raz, potem drugi, próbując wyrzucić z organizmu toksyczną substancję. Plamy nagle przyspieszyły, znalazły się tuż przed załzawionymi oczami. Gdy poczuł, jak coś zaciska się na gardle i odbiera mu dech, myślał, że to już koniec. Coś nim szarpnęło, grawitacja przestała na moment istnieć. Tracił przytomność? Miał halucynacje?
Zabity przez grzyby. To nie brzmiało nawet tak źle, może to będzie nawet materiał na wcale porządną balladę. Dzikie bestie się przejadły, pora na mroczne opowieści o kapeluszowych potworkach.
Nagle poczuł, że jest lepiej. Po omacku wyciągnął ręką przed siebie, rękawem osłonił twarz, nawet jeśli wiedział, że teraz może to już nie być zbyt pomocne. Może grzyby już i tak wiedziały, że go mają, więc dały mu spokój, może trucizna nie zabija od razu. Ale wciąż...
— Antaresie — gardło było suche jak wiór, spieczone i dziwnie ciepłe. Nie był nawet pewien, czy cokolwiek z jego bełkotu można zrozumieć. Nie wiedział, gdzie jest rycerz, musiał zamknąć oczy, ale wciąż przecież nie był tu sam — te zarodniki... z dala od oczu. Nie oddychaj.
— Wiem.
Głos rozległ się przed nim. Ale jeszcze przed chwilą jego właściciel był przecież za nim; Hugo wziął głęboki wdech, śluzówki miały się już nieco lepiej, powoli spróbował podnieść powieki. Siedział nagle dalej od krzewu, jego miejsce zajął Antares. Zbyt pochłonięty walką, by dalej odpowiadać.
Miecz błyskał hardo, oddzielał kapelusze od trzonków. Śmignął raz drugi, gałęzie krzewu z trzaskiem opadły, wturlały się między zbutwiałe liście i stopy ich pogromcy.
Musiał zostać rzucony przez rycerza, to właśnie był moment dziwnego ucisku na gardle. Hugo przetarł szybkim ruchem twarz, gdy zorientował się, że jest już poza zasięgiem ataku. Nogi nieco się plątały, gardło było cholernie suche, piekła go cała skóra, ale zdołał wstać, kaszlnął jeszcze kilka razy. Ballady z tego nie będzie, ale chujnia już jak najbardziej.
Kapelusze złowieszczo nachyliły się, wycelowały. Trzonki wiły się, dziwnie wydłużały, byleby tylko sięgnąć rycerza, zranić go; skoro same zarodniki nie wystarczyły, by go ogłuszyć, sięgnęły najwyraźniej po mocniejsze środki.
Mykolog był tak zszokowany, że przez chwilę zapomniał, że powinien interweniować. Kozik zgubił się gdzieś w rozmiękłej glebie, nieco zbyt zamaszystym ruchem, w którym brakowało precyzji, zgarnął w końcu ostrze, wstrzymał oddech i doskoczył do napastnika zajętego w tym momencie Antaresem, spróbował odciąć któryś z bocznych osobników. Zraniony okaz znieruchomiał na moment, fragment kapelusza zniknął gdzieś w gęstwinie. Zielarz ruchem nadgarstka wycelował już w dwa kolejne, zaraz jednak przekonał się, że najwyraźniej nie były obdarzone wspólną świadomością; wybrane odwróciły się przeciwko kolejnemu zagrożeniu.
Zarodniki znów buchnęły zielonym pyłem. Boleśnie zapiekło, ale skoro tym razem cofnął się i zamknął oczy, mógł działać.
Albo raczej – zobaczyć, jak Antares doskakuje i zadaje decydujący cios mieczem. Błysnął szkarłat na ramieniu, rana nie zawadziła jednak śmiertelnej skuteczności: ostrze oddzieliło zdecydowanym ruchem kapelusze od trzonków, połączenie zostało trwale naruszone. Organizm został pozbawiony broni, resztki zarodników prychnęły tylko, jakby z pretensją.
Grzyby – znieruchomiały.

czwartek, 24 listopada 2022

Od Hotaru cd. Vilre

Yamato pełne było yōkai. Pojawiały się na drogach i w lasach, straszyły ludzi w domach, czaiły się w górach, kryły wśród strumieni. Spora część – groźna i mordercza. Jedno nieprzemyślane słowo, jeden zły wybór i pyk – człowieka nie ma. Ale nie wszystkie yōkai takie były: całkiem sporo było takich, które po prostu uprzykrzały życie. Irytowały domowników, skrobiąc paznokciami po ścianach, chowając im codzienne przedmioty na najwyższe półki w szafach, albo wyjadając cały ryż i marynowane śliwki ze spiżarni. Drobne złośliwostki, podobne do tych, jakie czasem robiły dzieci, gdy rodzice zbyt wiele razy zbywali ich pytania albo mówili „idź sam się pobaw, teraz nie mam czasu”. Im dłużej Hotaru rozważała powody, dla których yōkai zachowywały się tak albo inaczej, tym jaśniejsze się dla niej stawały. Wydawały się jej takie bardziej… zrozumiałe, jakby ludzkie. Tancerka zmrużyła oczy, przechyliła głowę, spojrzała na nieznaną sobie twarz.
— Właściwie… jak pan się nazywa?
Oblicze mężczyzny zafalowało, znów stał się kolegą Krystka.
— Radko — odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
— Jak się możesz nazywać Radko, jak ja jestem Radko! — zaprotestował prawdziwy Radko, a Krystek wtrącił rzeczowe „No właśnie!”. Hotaru kontynuowała.
— Chodzi o pana prawdziwe imię. To, którym się pan posługuje, jak pan nie jest „Radkiem”.
Yōkai popatrzył na nią z niezrozumieniem, zamrugał powoli.
— Jak nie jestem Radkiem, to jestem kimś innym i wtedy imię tej osoby to moje imię — odpowiedział.
— Co za durnota — burknął Krystek, potrząsnął ramieniem mężczyzny. — Pani Hotaru się ciebie pyta, jak się kmiocie nazywasz.
— Radko.
— Nie nazywasz się Radko, bo to Radko nazywa się Radko, a nie ty. Ty masz teraz tylko jego gębę.
— Twarz, nie gębę — wtrącił prawdziwy Radko, ale Krystek uciszył go niecierpliwym gestem, znów potrząsnął „Radkiem”.
— Jak się nazywasz, jak masz własną gębę? Tą, co jej nikt inny nie ma, tylko ty, hę? Jak cię matka nazwała?
I zapadła cisza.
Hotaru zamyśliła się – miała nadzieję, że pytając o imię istoty uda się jakoś dalej pociągnąć rozmowę, nawiązać jakąś nić porozumienia i sprawić, by mężczyzna, czymkolwiek był, stał się bardziej skłonny do współpracy, zgodził się na odpracowanie poczynionych szkód. Ale już na etapie imienia były problemy. Tancerka odwróciła się do towarzyszki i korzystając z okazji, że mężczyźni znów zaczęli się kłócić, odezwała się cicho.
— Wiesz, co to za stworzenie?
— Doppelgänger — odparła historyczka. — Potrafią przyjąć czyjś wygląd, przejmują też po części jego wiedzę, emocje, charakter… Bardzo trudno je odróżnić od oryginału.
— Emocje i charakter też?
Vilre skinęła głową.
— Była taka historia, czytałam o niej – cała rodzina szlachecka okazała się po prostu klanem doppelgängerów i nikt się nie zorientował przez bardzo długi czas.
— Ale… one mają własne imiona i kształt, prawda?
— Mają. — Vilre odbiegła wzrokiem w stronę trójki mężczyzn. — Nie jestem pewna, dlaczego ten wydaje się tego nie pamiętać.
— Udaje?
— Możliwe. Albo… — Urwała, zmarszczyła brwi. — Albo jest ku temu jakiś inny powód.
Hotaru przebiegła w myślach yōkai z jej rodzinnych stron, starając się znaleźć jakąś analogię, jednak nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy. Było wiele istot zdolnych zmienić się w człowieka – przybrać ludzki wygląd, maskujący ich nadnaturalną proweniencję – ale tancerka nigdy nie słyszała o takim, który byłby w stanie oddać też charakter danej osoby, przywłaszczyć sobie jej serce. Poza tym tamte yōkai przybierały ludzką formę na krótko, okrywały się płaszczem iluzji, który mógł rozpaść się pod dotykiem przenikliwego onmyōji. Zaś ten… doppelgänger… wydawał się całkowicie zmieniać w człowieka, był nie do odróżnienia. Zaczęła się zastanawiać, czy Krystek byłby w stanie rozpoznać swojego kolegę, gdyby nie spotkali się we trójkę, zaś serce podpowiedziało, że zapewne nie. Bo już wcześniej się widzieli i rozmawiali, zaś Krystek widać nie poczuł, że coś jest nie tak.
Dyskusja mężczyzn zeszła znów na wojenną ścieżkę, bo oto Krystek podnosił pięść, zamierzając się na nowy, nie zakrwawiony i nie złamany nos. Hotaru w ostatniej chwili interweniowała, słowem powstrzymała mężczyznę.
— A bo to już naprawdę… — burknął Krystek, ale grzecznie opuścił rękę. Prawdziwy Radko też odetchnął z ulgą. — Nie dość, że się przedstawić nie chce, to jeszcze jak go pytam, czego mi krowy z obory wypuścił, to wie panie, co mówi?
— Nudziłem się — odpowiedział za niego doppelgänger.
— No i ot! Nudził się, to bajzel zrobił i zadowolony!
Hotaru zmarszczyła brwi. Coś jej się tu nie zgadzało – skoro Vilre opowiedziała jej, że cały klan doppelgängerów podszył się pod rodzinę szlachecką tak skutecznie, że przez lata nikt nie odkrył jej tajemnicy, to chyba te istoty wiedziały, jak się zachowywać, by nikt niczego się nie domyślił. Poza tym, skoro były w stanie przejąć również emocje i charakter danej osoby, to skąd w nowym „Radko” pojawił się pomysł, by uprzykrzyć życie przyjaciela? Szczególnie, że oryginalny Radko naprawdę nie wyglądał na człowieka, który uciekałby się do takich wygłupów – gdyby Krystek go czymś zirytował, najpewniej powiedziałby mu wprost. W najgorszym wypadku panowie ręcznie przedyskutowaliby najtrudniejsze aspekty konfliktu, jednak na koniec dnia zapewne piliby razem w karczmie, nie pamiętając już nawet, o co dokładnie im poszło.
— Mam jeszcze trochę pytań do pana — powiedziała Hotaru, patrząc na „Radka”. — Ale może lepiej byłoby, żebyśmy nie rozwiązywali tego tu, na drodze. Czy mógłby pan zmienić się w kogoś innego? Poszlibyśmy wszyscy i usiedli w karczmie…
Obie z Vilre były już zmęczone, to samo można było powiedzieć o ich wierzchowcach. Co prawda nie oddaliły się jeszcze za bardzo od siedziby Gildii, niemniej jednak cały dzień w siodle robił swoje, szczególnie że ostatnimi czasy Hotaru więcej dni spędzała w Tirie, a nie na podróżowaniu. Posiedzenie w karczmie dobrze by jej zrobiło.
— O, no i to jest dobry pomysł — odezwał się Krystek, w końcu puszczając doppelgängera. — Panie z Gildii pewnie zmęczone, a ten cymbał ucieka i ganiać go trzeba.
— Bo wiedziałem, że mi dolejesz!
— Było krów nie puszczać!
— Porozmawiajmy w cywilizowany sposób. — Nalegała Hotaru. — Bardzo panów proszę.
Mężczyźni trochę burczeli, ale w końcu się zgodzili – cała trójka posłusznie udała się do karczmy, zaś doppelgänger przyjął twarz jakiegoś Maćka. Wierzchowce wreszcie znalazły się w stajni; Myszowór i Idalia, po całym dniu podróży, bez przeszkód mogli zająć się obrokiem.
Cała piątka zasiadła wokół jakiegoś stołu. Radko na wstępie zarobił od karczmarki szmatą po głowie, a Maćko po plecach. Krystek zarechotał, też oberwał „żeby było sprawiedliwie, bo on też jest łobuz i pijacka gęba”, a potem kobieta spytała, co by wszyscy chcieli zjeść. Dostała odpowiedź, skinęła głową, zniknęła na zapleczu. I wrócono do rozmowy.
— Właściwie to gdzie pan wcześniej mieszkał? Bo nie wydaje mi się, by całe życie spędził pan tu, w tej wiosce.
— Ano nie — Maćko zakołysał głową. — Mieszkałem tu i tam, też w takich wioskach.
— Jakich konkretnie?
Doppelgänger znowu umilkł, zapatrzył się gdzieś w kąt.
— Nie pamiętam.

wtorek, 22 listopada 2022

Od Asy cd. Marty

Jego oczy zaświeciły się jaśniej niż zapalone świeczki. Asa był bezpieczny. Nie musiał wracać do Tiedal, nie musiał wracać na ulicę. Chłopak wyciągnął rękę do klamki, a następnie przepuścił swoją wybawicielkę w drzwiach. Podłogowe deski zaskrzypiały pod jego nogami, a on sam zabrał się już za odpinanie guzików płaszcza. Zaczął oddalać się od Marty, chcąc udać się do swojego pokoju, może położyć się do łóżka, a może po prostu spróbować ogrzać się pod kocem i wczytać się w jakąś książkę. Plany ciemnowłosego runęły jednak w gruzach, gdy na ramieniu poczuł mocny uścisk dłoni. Z ust Marty padła propozycja wspólnego wypicia herbaty. Asa chciał odmówić, ale czuł, że ma dług wobec dziewczyny. Zgodził się. Przecież od jedzenia precla może zaschnąć w gardle, więc wypicie czegoś nie mogło być złym pomysłem. Rudowłosa zaczęła prowadzić do Sali Wspólnej, chłopak był zaraz za nią. Gdy dotarli do celu w sali było parę osób. Młodzian okrążył pomieszczenie wzrokiem i skinął głową w geście przywitania. Marta usadowiła nastolatka przy najbliższej wolnej ławie, a sama poszła przygotować herbatę. W czasie, gdy jej nie było Asa zdążył rozebrać się z płaszcza i szala, który miał na sobie i położył je obok siebie, na siedzeniu. Nie musiał czekać długo na dziewczynę, gdyż już po chwili dziewczyna wróciła z dwoma herbatami. Przysiadła się ona do chłopaka i rozpoczęli rozmawiać. A raczej rudowłosa rozmawiała, a nastolatek od czasu do czasu krótko odpowiadał, przytakiwał, ewentualnie pomrukiwał. Taka rozmowa nie przeszkadzała mu w żadnym stopniu. Asa nie był z natury zbyt gadatliwy, w Tirie rzadko zdarzało mu się z kimkolwiek rozmawiać. Słuchanie jednak wychodziło mu całkiem dobrze. Lubił poznawać czyjeś historie, a jeśli były one ciekawe to dodatkowo cieszyło to czarnowłosego, a Marta nie należała do nudnych osób. W pewnym sensie imponowała Asie swoimi pokładami energii i ekstrawertyzmem. Jak jednak każdy wie, istnieją plusy dodatnie, jak i plusy ujemne, a wszystko co dobre w końcu się kończy. Tak było i tym razem, gdy podczas opowiadania jednej ze swoich historii, dziewczyna strąciła ręką kubek z gorącą herbatą. Porcelanowe naczynie spadało ze stołu, rozlewając swoją zawartość, jakby mało było tej dwójce problemów tego dnia.

niedziela, 20 listopada 2022

Od Kaneshyi — Dracolich

tw: śmierć, przemoc

Nie uważał się za potężnego czarodzieja. Ale potrafił tworzyć iluzje i je na siebie nakładać.
Kaneshya zjawił się u Gavena Farella, burmistrza miasteczka Hafran, pod postacią młodzieńca o niebieskich oczach, czarnych, podwijających się włosach, spiczastych uszach. Siedział wyprostowany, z lekko uniesioną brodą, nie uśmiechał się, pozował na elfa. Wiedział, że zleceniodawcy obchodzili się z nimi lepiej niż z przedstawicielami innych magicznych ras. Elfy miały w sobie coś, co budziło szacunek i zaufanie, Kaneshya lubił to wykorzystywać. Dla sprawy byłoby najlepiej, gdyby za pomocą czarów upodobnił się do człowieka, potrafiłby uzyskać odpowiedni efekt, ale nie mógł ryzykować, że ktoś wyczuje jego aurę i go zdemaskuje. 
— Wybaczcie nieobecność, panie Natharin. — Farell opierał się o stół biodrem i jedną ręką, patrzył w okno, obserwował spływające po szybie krople. — Nagły wyjazd, paląca sprawa, niecierpiąca zwłoki, książę Clancy nie zwykł czekać, nie przyjmuje tłumaczeń. Słyszałem, że, czekając na mnie, nie próżnowaliście. Rozejrzeliście się po okolicy, rozmawialiście z ludźmi, byliście nawet w lesie.
— Zbadałem sprawę trolla.
— Czego się dowiedzieliście?
— Wielu rzeczy. Może nawet zbyt wielu. Mieszkańcy okazali się aż nazbyt pomocni — odparł Kaneshya po krótkiej pauzie, by przetaczający się w oddali grom nie zagłuszył jego słów. — Dostałem sprzeczne informacje, nie wiadomo, które są wiarygodne i na ile.
Burmistrz odwrócił wzrok od okna, popatrzył na Kaneshyę. 
— Co powiedzieli wam wieśniacy?

sobota, 19 listopada 2022

Od Nikity cd. Mefistofelesa

Posłuchał mrok, zaraz przed nim pokazawszy się w eleganckich osobach. Mężczyzna, nie cień, nie zmora; całkiem ludzki, o ile ktoś ma śmiałość określać tak kogoś z cmentarnych ciemnic, stanął przed nim i z ładną manierą powołał się na zażyłości — ładną, o ile łatwo zapomnieć o okolicznościach. Pod karczemną strzechą, a owszem, z uśmiechem do tak nastawionego obcego, ale tkwiąc całą cholewką w mogilnym mule, z trudem mu szło zebrać się na równe serdeczności; chociaż w duchu śmiał się do siebie, dobrze wiedząc, że i o nim wówczas można było tworzyć upiorne scenariusze.
Stał więc prosto z dłonią na trzonku narzędzia. Zerkał na mężczyznę spod kapelusza, dwoma palcami podnosząc rondo; akurat tak, że mógł ugiąć nakrycie w dół od razu, kiedy ten skończył mówić. Za wspomnieniem Fiony zeszło zbędne napięcie, bo chociaż Nikita w gildii nie zdołał się rozeznać ponad zapamiętanie kilku imion, to wystarczyło, że starszy mężczyzna odwołała się do konkretnego zdarzenia, żeby od razu zrezygnował z dalszego powątpiewania. Rozluźnił się zaraz, machną dłonią do parsknięcia, nawet nie chcąc ukrywać, na ile oceniał skruchę elfki; może gest w drobnym, niewielkim stopniu doceniał, ale z natury wszystkie te za złe z większą uporczywością utrzymywał w pamięci.
— Och, skądże! — odezwał się na żachnięcie z równym poruszeniem; dłoń niemal uniósł do piersi, ale powstrzymał gest tuż przed ubrudzeniem ubrania w glinie. — Widzi pan, to...
Chciał to wypowiedzieć z manierą lekką, tylko coś w tym całym rozbawieniu siadło mu na gardle suchą plwociną, która na moment wstrzymała go, zmusiła do zastanowieniu się nad następnym słowem. Normalnie taka okoliczność prosiła się o kłamstwo i z początku na kłamstwie miał budować resztę dialogu, ale rozsądek w ostatnim momencie uświadomił mu, że nie ma to większego sensu; nie tkwiąc w glinie, nie z narzędziem w ręku, nie będąc tak przyłapanym w akcie. 
— To tak w sumie z ciekawości. — odpowiedział w końcu, wzruszył w odruchu ramionami. — Jechałem drogą i nagle widzę, mogiła. Jedna, druga, wszystkie nad zielskiem, stare, zaniedbane, opuszczone i ta samotnie tak nad mokrą ziemią. Myślę sobie, że ocho! Coś tu zagrzebano. 
Podważył szpadel, wzruszył wilgotną na kilka warstw ziemię, a następnie machnął nad nią ręką ruchem zamaszystym, pozowanym na rzeczoznawcę wykopanych dołów.
— Bo to nie robota dzików. Na borsuka i innego lisa też nie wygląda. Teren również za bardzo zaniedbany, nikt z wioski nie ma do niego sentymentu, więc nikt z normalnego powodu nie dokładałby się do towarzystwa. No i widać, że to dość wiekowe, co się dało, to rozkradli, resztę zżarło robactwo.
Na ostatnie westchną ciężko; kto wie, czy ze smutku, czy z uczucia bliskiego do rozczarowania.
— Ktoś tu musiał więc kopać z innego powodu. A rozumie pan, takie coś, aż mierzwi w oko, ciekawość sama pcha do sprawdzenia, co tu może być.

Od Adonisa — doktor

Nie potrafił zlokalizować źródła dźwięku; ohydnej melodii, która utknęła gdzieś pomiędzy przeraźliwym sykiem, a łaskoczącym uszy skwierczeniem. Czy rzeczywiście był to tylko głuchy pisk, który rozbijał mu się o czaszkę, nie mając nigdy dosięgnąć innych, nienawiść, która wrzała mu pod skórą, a może jednak ta obrzydliwa istota, właściwie rozkładająca się na jego oczach.
Umierał, i tak umierał, słyszał rozmowę, więc czemu nie miał sprawdzić, ile może znieść zmutowane, dawniej zielonkawe, teraz już prawie szare ciało? Nie było tu nikogo, okazjonalnie zaglądała tu ruda, czasem rogaty, a jeszcze rzadziej, ten dziwak, którego imienia nie pamiętał.
Błądził oczami po suchych wypustkach, szczerzył zęby, widząc i słysząc efekty swojej pracy, doglądając równie opętanymi obłędem, czarnymi dyskami ubezwłasnowolnioną bestię, obrzydliwego stwora, który przez ostatnie dni, tygodnie, zatracał resztki człowieczeństwa.
Zerknął w wyłupiaste, dzikie ślepia. Bliźniaczo podobne do jego.
W końcu zgasił świeczki, które ustawił zbyt blisko płaziej skóry i nawilżył ją skrupulatnie, tak, jak poprosiła go o to Marta i z zafascynowaniem doglądał, jak cielsko ponownie zaczyna poruszać się w charakterystyczny sposób. 
Oddycha.

Od Vilre cd. Hotaru

Grube świece paliły się w oknie, tańczące na knotach płomyki rozprowadzały po szkle pomarańczową łunę, ocieplały wieczorny krajobraz. Dało się dostrzec czwórkę ludzi, z kuflami parującego napoju, żywo gestykulujących, rozmawiających. Jeden za mocno postawił własne naczynie na stole, wylało się z niego, ochlapało kolegę. Skrzywił się paskudnie i zaczął potrząsać oparzoną ręką w powietrzu. W tle panowała krzątanina, ktoś jadło roznosił, kto inny brudne naczynia zbierał. Ćmę dreszcz przeszedł, bowiem zawiało mocno chłodem, pchając wręcz ją do środka. Wyobraźnią czuła potrawkę, piwo z przyprawami, czuła pod plecami siennik, stojący w zaciszu niewielkiego pokoiku. Wzięłaby tak naprawdę cokolwiek, co karczma tego dnia oferowała, jeśli znaczyło to rychłe opuszczenie podwórkowego towarzystwa.
W momencie pojawienia się sobowtóra przed budynkiem konie wstrzymano, chłopów zaś wryło w ziemię. Kobiety wymieniły znów porozumiewawczo spojrzenia, jedna nie mniej zmieszana od drugiej, próbując rozplątać sytuację we własnej głowie. Myszowór wcale tego nie ułatwiał, gdyż momentalnie się zniecierpliwił nagłym zatrzymaniem na drodze, zaczął grzebać przednią nogą, kręcić się. Prawie by na dwójkę mężczyzn wpadł, gdyby oboje nie ruszyli nagle biegiem.
— Bier go, Radko, kurna! — zakrzyknął Krystek, ocknął się ze swojego marazmu, pociągnął kolegę za poły ubrania, by mieć pewność, że za nim pogna. Czy może bardziej chodziło o to, żeby właściwy Radko zrozumiał?
Kiedy do sobowtóra dotarło, co się dzieje, zaczął równie szybko uciekać, co nacierający na niego chłopi. Cudem wyratował się przed upadkiem, widać było, że alkohol swoje zrobił, nawet jeśli nie był w pełni pijany. Rozrzucił trochę liści rękoma, puścił się sprintem wzdłuż drogi.
— Mówiłem przeto, że ja tej stodoły nie ruszałem! — rzucił Radko, zaczął zostawać w tyle za Krystkiem. Ten nie odpowiedział mu, skupił się na złapaniu delikwenta, ukryty talent rolników do gonienia złodziejów i bydła w polu objawił się w tempie, jakie narzucił. Skrócił dystans między sobą a doppelgängerem, capnął go za kołnierz i pociągnął z całej siły do tyłu, aż jegomość runął głucho na ziemię, jęknął, wykręcił plecy. Stojący nad nim mężczyzna uniósł pięść, uderzył nią prosto w znajomy-nieznajomy nos, chrupnęło paskudnie, jeden przeciągły jęk i seria przekleństw wydostała się z radkowego gardła. Właściwy Radko dotarł pokrótce do nich, stanął zdyszany. Krystek przeniósł spojrzenie na niego, to na sobowtóra, to znowu na chłopa.
— Ja, wiesz, tobie to w życiu bym tak o nie zrobił, nie.
— Aha. A jakbym to jednak ja był?
— Ty nigdy nie wychodzisz o własnych nogach z karczmy.
Wróżka przyglądała im się chwilę, wierzchowce także zainteresowały się pościgiem, postawiły uszy. Wpierw pobłażliwie potraktowała całą opowiastkę, nawet skłaniała się ku możliwości, że Radko rzeczywiście wypuścił krasule, przypadkiem i niechcący, albo myślał, że zabawnego psikusa ziomkowi sprawi, a teraz zwyczajnie nie miał odwagi się przyznać. Przy głębokim piątym kuflu piwa w końcu by się poddał, opowiedział o całym zamieszaniu, nawet skruchę wyraził. Wraz z pojawieniem się sobowtóra wyszło na to, że Radko zaiste przyczynił się pośrednio do otwarcia stodoły, z nie własnej woli użyczając swojej twarzy i postury.
Westchnęła, poprawiła się w siodle. Spojrzała w stronę karczmy, tam, gdzie wypatrzyła rozochoconą czwórkę, gdzie paliły się świecie. Pozwoliła wierzchowcowi postąpić kilka kroków do przodu.
— Wjeżdżamy do stajni? — zapytała ciemka Hotaru, wykręciła niewielkie pół kółko Myszoworem.
Tancerka w zamyśleniu przyglądała się rozgrywającej niedaleko szarpaninie.
— Nie chciałabym chyba ich tak zostawiać.
Vilre przestudiowała przez krótką chwilę ciemnobrązowe oczy, odwróciła pospiesznie wzrok na drogę. Nie podzielała tego zdania. Pragnęła już jedynie oporządzić konia, sprawdzić juki, po czym zapomnieć o całym zajściu przy posiłku, zapomnieć na tyle, byle analiza każdej swojej reakcji z tego dnia nie zatruwała myśli przed snem. Mogli wrzucić sobowtóra do rzeki ze związanymi kończynami, złamać mu każdy nos, który na nowo sformuje, przywiązać do słupa przy oborniku na tydzień. Trochę jej to nie obchodziło, trochę wizja zaangażowania się w konflikt stresowała. Nie sądziła w dodatku, że cokolwiek powie, nawet jako przedstawicielka Gildii, będzie miało jakieś znaczenie dla mężczyzn. Hotaru wydawała się mieć jednakowoż inne zdanie, wprost przeciwne do ćmowego.
Gdy tancerka nie dostała żadnej odpowiedzi, ciągnęła dalej.
— Nie sądzisz, że mogłybyśmy z nimi porozmawiać? Na spokojnie, oczywiście, bo oni zdecydowanie dają się ponieść. Przecież on tylko krowy wypuścił.
Wzięła głęboki wdech, zaczęła pocierać kciukami nerwowo wodze. Nie zamierzała wyrazić sprzeciwu.
— Nie wiem wszystkiego, co mógł spsocić. Ale porozmawiać możemy.
Hotaru uśmiechnęła się lekko i skinęła głową, ukontentowana chyba poparciem. Idalia ruszyła ponownie, wiklinowy koszyk się zakołysał. Myszatek poszedł za nią, głaskany długimi pociągnięciami dłoni po szyi, które koiły zdaje się bardziej jeźdźca niż konia.
Rozmowa chłopów z daleka była uciążliwa, im jednak bliżej się znajdowały, tym robiło się coraz gorzej. Pod zajadem mogła jeszcze próbować ich ignorować, teraz była bezpośrednio wystawiona na wszelkie pokrzykiwania, tarmoszenie i marudzenie.
— No może wypuściłem te krowy, ale chomąto to już naprawdę nie ja!
— Jakie „może wypuściłem”?!
— A chomąto może jeszcze samo z wieszaka spadło i się samo pękło?
Gdy znalazły się zaledwie kilka kroków stępa przed nimi, Hotaru zsiadła ostrożnie z konia, musiała mieć przecież wzgląd na Miu. Trzymała prawie cały czas rękę w koszyku, muskając delikatnie jarzębinowe piórka. Przełożyła wodze przez końską głowę, wzięła je do drugiej ręki. Ciemka poszła w jej ślady, nie chcąc dziwnie samemu się czuć na grzbiecie wierzchowca, jak wszyscy inni stali na ziemi. Trzymała się krok za towarzyszką. Radko pierwszy je dostrzegł, pacnął Krystka w ramię, ten przestał na moment szarpać się z sobowtórem, konsternacja ponownie odmalowała się na jego twarzy. Nawet doppelgänger, leżący między nogami Krystka, uniósł na nie wzrok. Nie wyglądał już jak Radko, przybrał formę jakiegoś chłopa, po złamanym nosie nie było śladu.
— Czy my… w czymś jeszcze możemy pomóc paniom? — zaczął Krystek, błądząc oczyma po ich twarzach, na wróżkowej zatrzymując się chwile dłużej, wcześniej mógł jedynie ją za kaptura oglądać.
— Owszem, zaprzestając tej agresji na przykład — odezwała się spokojnie Hotaru, wszystkie chłopskie spojrzenia wbiły się w nią, ona zaś przekręciła głowę w prawo, zerknęła na Vilre. Ćma, nie za bardzo wiedząc, co ma zrobić, kiwnęła jej potakująco.
— Agresji? Ale my jedynie tak dla przekomarzania, żeby nastraszać o, tego tutaj — zaśmiał się Krystek, po czym zbliżył twarz do sobowtóra — Prawda? Tylko wyjaśnić, co nie?
— W rzyć sobie wsadź takie gadanie — mruknął doppelgänger, czknął, splunął.
— Nie było spierdzielać!
— Nie było mnie gonić!
Za głośno. Zdecydowanie za głośno krzyczeli.
— Panowie — Hotaru przemówiła znowu, nie podnosząc samemu głosu, popatrując raz jeszcze na historyczkę, ścisnęła trzymane wodze — rozumiem, że Krystkowi i Radko pewna krzywda się stała, jednak bijatyka tego nie rozwiąże.
— Jakoś ten pajac musi zapłacić! — fuknął Radko, kopnął w sobowtóra — Przyznał się do tej przeklętej stodoły, tydzień temu to też on Celi marchewki prosto z grządki wyjadł.
— Mógłby odpracować — przedstawiła pomysł ściszonym głosem Vilre, do wszystkich mężczyzn jednak dotarło, bo łypnęli na nią zdziwieni, czy to jej propozycją, czy jej zdolnością mówienia. Tancerka uśmiechnęła się ciepło, z wdzięcznością. Ciemka źle się poczuła z tym, że chciała zostawić Hotaru samą w tej dyskusji, finalnie przystała przecież na rozmowę z chłopami. Przygarbiła się nieco.
— Słucham? — odkaszlnął doppelgänger.
— Odpracować — podchwyciła towarzyszka, kurka zagdakała w międzyczasie — wszelkie szkody zostaną odpracowane w waszych gospodarstwach i u innych ludzi, którzy ucierpieli.
Wymieniał spojrzenia z Vilre, trochę chcąc się upewnić, że dobrze zrozumiała jej intencję. Wróżka posłała jej nieznaczny uśmiech, ciesząc się w duchu, że została wyręczona w uzupełnianiu swojej wypowiedzi. Hotaru zrobiła to i tak lepiej, subtelniej.

piątek, 18 listopada 2022

Od Williama cd. Kaneshyi

     Biblioteka. Dotychczas było to takie swego rodzaju bezpieczne miejsce dla niego. Zawsze mógł zaznać tam trochę ciszy i spokoju. Zazwyczaj nikt nie przeszkadzał mu, jak czytał czy pisał. Oczywiście pracując jako bibliotekarz, musiał czasem pomóc komuś, ale nie przeszkadzało mu to. Lubił to robić. Do tego dzięki tej pracy miał prawo przebywać w bibliotece, kiedy tylko miał na to ochotę. Dlatego też spotkanie tam huraganu energii w postaci rudowłosej dziewczyny, nie było czymś, czego się spodziewał.
— A ty znowu się tu kisisz? — głos Alyii doszedł do jego uszu.
— Jakby na to nie patrzeć jestem bibliotekarzem. To moje miejsce pracy. Do tego całkiem lubię tu przebywać — uśmiechnął się życzliwie.
— Jest taki piękny dzień! Słońce świeci, nie pada, ptaki śpiewają. Powinieneś wyjść na spacer czy coś! A nie tylko ciągle tu siedzieć — drążyła dalej.
— Naprawdę nie masz się czym martwić. Dobrze mi tak jak jest. Siedzenie w bibliotece jest naprawdę przyjemne — zamknął książkę, którą wcześniej czytał, widząc, że ta rozmowa tak szybko się nie skończy i nie powróci do lektury.
— A pomógłbyś mi znaleźć książkę? Mam na kartce zapisaną nazwę — nagła zmiana tematu była dość niespodziewana i podejrzewał, że mogło być w tym coś więcej, ale na razie postanowił nic nie mówić o tym.
— Nie ma problemu. Tylko prosiłbym o tę nazwę — od razu w jego rękach znalazła się zmięta karteczka.
Wstał i ruszył na poszukiwania. I to był błąd. Zaraz poczuł, jak zostaje wypchnięty za drzwi biblioteki, a następnie za pomocą mocnego uścisku na nadgarstku, zaciągnięty do drzwi wyjściowych. Kiedy znalazł się za ich progiem, w jego ręce została wepchnięta książka, którą wcześniej czytał. Nawet nie zauważył, kiedy dziewczyna ją zgarnęła.
— Masz tu swoją książkę i papa. Masz iść na spacer. Nacieszyć się pogodą, pooddychać świeżym powietrzem. Nie ma kiszenia się wiecznie w zamkniętych pomieszczeniach. Nie na mojej warcie. Miłego spaceru, do później! — dziewczyna trzasnęła drzwiami z uśmiechem.
Przez chwilę stał tak, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nadal był w szoku przez to, co przed chwilą się wydarzyło. W życiu nie spodziewał się, że zostanie dzisiaj wyrzucony za drzwi. Ale chyba wolał nie ryzykować prób powrotu do środka. Coś miał przeczucie, że Alyia szybko by to odkryła i uzyskałby tylko powtórkę z rozrywki.
— A tu masz coś, abyś nie przeziębił się — nawet nie zdążył zobaczyć rudowłosej, ponieważ w tym samym momencie dostał w twarz płaszczem… jego płaszczem. Nawet nie pytał jakim cudem znalazł się on w rękach dziewczyny. Zresztą i tak, by nie zdążył, bo zaraz znowu usłyszał trzask drzwi.
Westchnął i po prostu włożył na siebie płaszcz. W sumie po początkowym szoku musiał przyznać, że zaczął odczuwać lekkie zimno. Był wdzięczny, że mimo wyrzucenia go na dwór, Alyia, chociaż pomyślała o tym, że mimo słońca nie było aż tak ciepło.
— Czyli dzisiaj czas na spacer. Niech będzie. Chociaż książkę mam — wymamrotał do siebie.
Powolnym krokiem ruszył przed siebie. Sam nawet nie wiedział, gdzie dokładnie szedł. Postanowił po prostu zdać się na los. Otworzył książkę na stronie, na której skończył i zagłębił się w lekturze. Jedynie co jakiś czas zerkał przed siebie, aby przypadkiem nie wpaść na coś albo – co gorsza – na kogoś. Z czasem coraz bardziej pogrążał się w historii, zapominając o wszystkim wokół. Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się w lesie na polanie, dopóki do jego uszu nie doszedł czyiś głos:
— Jeśli książka, którą czytasz, jest dobra, daruję ci tę łanię — za nic w świecie nie spodziewałby się mężczyzny wychodzącego z krzewów. — Jeżeli nie... będziesz musiał za nią pobiec.
— Ja… Przepraszam — momentalnie zrobiło mu się głupio. Nie chciał nikomu przeszkadzać, a przez to, że nie zwracał uwagi na otoczenie, właśnie udaremnił polowanie. Zamknął książkę i przycisnął ją do piersi. — A co do książki… to kwestia sporna. Nie powinienem wypowiadać się na temat tego, czy jest dobra, czy nie. Została ona napisana przez mojego tatę — speszył się lekko i krzywo uśmiechnął. — Chwila… Kojarzę cię… — próbował przypomnieć sobie, skąd znał twarz mężczyzny. — Kaneshya. Też jesteś z gildii. Erishio, tym bardziej bardzo przepraszam — spuścił głowę. — Jeżeli trzeba, to mogę pomóc! Co nieco umiem w kwestii strzelania z łuku, co prawda nie jest to nic specjalnego i dawno nie trenowałem, ale i tak chciałbym ci to jakoś wynagrodzić.

Kaneshya?

czwartek, 17 listopada 2022

Od Reginalda, cd. Nalanisa

    Wyglądało to w mniej więcej tak: Reginald siedział na brzegu jakiegoś jeziora po środku niczego, chłonąc świeże powietrze i odrobinę spokoju, lekko zgarbiony, jak zwykle duchowo nieobecny. Jego spojrzenie błądziło gdzieś między taflą jeziora a delikatnie bujającymi się trawami, w palcach obracał papierosa, którego usilnie starał się nie zapalić, choć korciło go okrutnie. Nie robił tego tylko ze względu na wspomnienie o mamie, o której w tamtym momencie bardzo intensywnie myślał. Pamiętał jej niezadowolenie – te zmarszczone brwi, skrzyżowane ramiona, ostre jak brzytwa spojrzenie – kiedy wydało się, że zaczął popalać.
    A zaczął o niej myśleć tylko dlatego, bo bardzo lubiła spacerować i "chłonąć przyrodę", jak to mówiła nieco poetycko. Podobno było to jakieś zagraniczne powiedzonko, które sobie przyjęła na własny użytek. Nikt inny tak nie mówił, a w jego odczuciu brzmiało dość niezręcznie, choć matka uparcie twierdziła, że to taki zamysł.
    Niedaleko Ghatan było miejsce podobne do tego, w którym aktualnie przebywał Reginald. Woda, trawy, zapachy otaczającej natury. Często chodzili tam na spacery, jego mama szczególnie ukochała sobie to miejsce. Odwiedzała je o każdej porze – rano, wieczorem, o północy, w południe, w środku dnia czy nocy, to nie miało żadnego znaczenia, bo w tym wszystkim chodziło o pewne “doświadczenie”.
    W tamtym momencie, już samotnie, mężczyzna też czegoś doświadczał. Nie potrafił jednak ów doświadczenia sprecyzować i nazwać, ale nie mógł oprzeć się silnemu przeświadczeniu, że to, gdzie aktualnie przebywał, również by się matce spodobało. Nie potrafił odsunąć od siebie wspomnienia jej głosu, uśmiechu, spojrzenia, gestów, tej wstążki zawiązanej przy kołnierzyku koszuli.
    Z zamyślenia wyrwał go dopiero męski głos.
    Reginald odwrócił głowę i zaczął wpatrywać się w swojego nowego towarzysza niedoli, próbując rozszyfrować, co takiego do niego powiedział. Trochę nie rozumiał – zbyt nagle musiał wrócić do rzeczywistości, by w lot wszystko pojąć – więc po prostu milczał.
    Kiedy oczekiwanie na odpowiedź zaczęło się zdecydowanie przeciągać, co sprawiło, że cisza między nimi stawała się coraz bardziej niezręczna, młody Amis wyjął z kieszeni spodni papierosy, po czym wysunął dłoń w stronę blondyna.
    — Proszę — mruknął, a jego lekko zachrypnięty głos ginął gdzieś między otaczającą ich roślinnością. — Kwiatów nie trzeba.
    Reginald nie do końca wiedział, jak powinien się zachować. Tym bardziej, że nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie już widział tę szlachetną twarz i jasne włosy ozdobione wiankiem.

Od Tadeusza — Effugium

— Delirium. 
— Deli… — Marta próbuje powtórzyć słowo, marszczy czółko. — Co? 
Stoi w progu, jakby bojąc się wejść do pokoju. Śmierdzi w nim śmiercią. 
Nie wiadomo jednak, czy powodem smrodu jest klęczący przy łóżku chłopak, czy może jednak leżąca w nim, z trudem oddychająca jeszcze żaba. 
Czarodziej wzrusza ramionami. Wstaje, opuszcza lekko wzrok, niby nie mogąc spojrzeć prosto w przyglądające mu się z uwagą modre, wystraszone oczy dziewczęcia. W końcu podnosi głowę. Ma ładne, zielone oczy. 
Nie odbija się w nich światło. 
— Umiera. 
Chłopak wpatruje się w Martę, a Marta nie wie, co począć z dłońmi. 
Tadeusz krzyczy, próbując powstrzymać uciekające wspomnienia. 

środa, 16 listopada 2022

Od Antaresa - Sir Roderyk (II)

Nad ranem dzieciak nadal żył.
Zakonnik, który się nim opiekował, kręcił ze smutkiem głową. Sprawa była przesądzona, na tym etapie biedak już tylko się męczył, a ten upór i rozpaczliwe trzymanie się życia jedynie przedłużały jego cierpienie. Sir Roderyk siedział z Antaresem do rana, trzymając go za rękę i kiwając się sennie na skraju łóżka, gdy chłopiec zapadał w płytki sen. Dzieciak czasem otwierał oczy, gdy kaszel niemalże go dusił, ale rycerz nie był pewien, czy jest w ogóle świadom jego obecności. To wszystko miało trwać do południa, gorączka była przecież zbyt wysoka, zabiłaby każdego.
W południe dzieciak nadal żył.
Zakonnicy byli na tyle uprzejmi, by zaoferować pochówek na terenie klasztoru. Te drobne kości miały znaleźć w końcu swoje miejsce, zaś sir Roderyk podziękował, skinął wtedy głową. Gdzieś w głębi duszy wciąż wydawało mu się to nierealne, ale może była to kwestia niewyspania i zmęczenia, bo przecież zamiast iść i wypocząć wraz ze swoimi żołnierzami, chodził wciąż wokół łóżka Antaresa. Koniec tego wszystkiego miał nadejść wraz z zachodem słońca – zakonnicy byli tego pewni, nie było innej możliwości.
Wieczorem dzieciak nadal żył.

wtorek, 15 listopada 2022

Od Mattii cd. Salomei

— Z racji klimatu Sallandiry, najwięcej czasu poświęciłem procesowi estywacji u organizmów wodnych. Hibernacja, choć jak na razie nie znaleziono między tymi dwoma stanami specjalnych różnic, jest mi znana raczej od strony teoretycznej — powiedział Pankracy, częstując się ciastkiem w kształcie ryby, a następnie podsuwając paterę Mattii.
Astrolog skinął głową w podzięce, zgarnął sobie słodką ośmiornicę. Przelotnie zastanowił się nad tym, czy po powrocie z Sallandiry jego ubrania nie będą czasem potrzebowały wstawek materiału wszytych w strategiczne miejsca. Chociażby na brzuchu. Możliwe, że w końcu czekałby go los, w którym upodobniłby się kształtem ciała do sayyida wody.
— Niemniej jednak – wspominałeś, że nawet, gdy jeziora są zamarznięte, a ryby powinny hibernować, rybacy nadal łowią w nich ryby?
— Tak, to prawda. Jednak jest to dużo bardziej czasochłonny proces, słyszałem też że błystki muszą być o wiele bardziej kolorowe i żywe.
— Hm, czyli ich sen jest mimo wszystko czujny…
Znajdowali się w prywatnej posiadłości braci, do której Mattia został zaproszony i – rzecz jasna – z owego zaproszenia skorzystał. Teraz, gdy całość nie tonęła już w powodzi iluzji, astrolog miał okazję zobaczyć wnętrza sallandirskiej rezydencji. Dobrze, że wcześniej spędził tyle czasu w Wieży Arcymaga, zaś Salomea oprowadziła go po miriadzie pomieszczeń o najprzeróżniejszym przeznaczeniu. Dzięki temu Mattia zachwycał się tyle, ile było to potrzebne, a jego wzrok biegł tam, gdzie astrolog chciałby, aby biegł, a nie wszędzie, gdzie były jakieś egzotyczne błyskotki.
— Czy to w takim razie nie przeczy nieco tej historii, którą nam opowiedziałeś? O tym człowieku, którego wyłowiono zamrożonego z jeziora, i który wrócił do życia? — Euclio też poczęstował się ciastkiem, spojrzał na Mattię ściągnąwszy nieco brwi.
— Człowiek raczej nie jest przyzwyczajony do hibernacji — wtrąciła Salomea. — Jednak to niezwykłe, że nawet tak złożony organizm był w stanie przetrwać zatrzymanie funkcji życiowych.
— Ryby to również bardzo złożone organizmy — Pankracy zmarszczył brwi.
— Ale ten stan pozornej śmierci… Do tej pory słyszałem o takich przypadkach będących wynikiem działania magii, nie zaś warunków przyrody.
Mattia upił niewielki łyk z fantazyjnie wygiętej filiżanki, pozwolił kobiecie przejąć stery rozmowy. Do tej pory to on opowiadał o przeróżnych fenomenach obserwowanych w jego mroźnej ojczyźnie, z wprawą łapiąc w swoje sieci zarówno zainteresowania Pankracego, jak i Euclio, teraz zaś Salomea brała na swe barki bardziej teoretyczne aspekty, pozwalając braciom gładko płynąć w stronę intelektualnych dywagacji. Ich myśli krążyły wokół odciętych od świata, lodowatych jezior o niezbadanych głębinach, rozważały wpływ, jaki niska temperatura miała na ciało człowieka. Co jakiś czas któryś z braci przebąkiwał, że interesującym byłoby zobaczyć to wszystko na własne oczy, ale byłaby to daleka wyprawa, zaś obowiązki sayyida… Ale gdyby wysłać tam ludzi, gdyby mogli coś zbadać. Wyprawa byłaby trudna, niemniej jednak…
Euclio zerkał wtedy na Salomeę – mimo utraty daru magii kobieta utrzymała swój status rasaahira, a to samo w sobie pozwalało snuć domysły, jaką to wiedzą dysponowała, skoro tak skupiony na magii i utylitarny Serafin postanowił ją przy sobie zatrzymać. Wyprawa byłaby trudna, ale arcymag miał już jakiś kontakt w śnieżnej i dalekiej Iferii, może dysponował większą wiedzą, może mógłby pomóc… Egzotyczny astrolog byłby dobrym mediatorem, jego słowa obłaskawiłyby arcymaga… Warto byłoby, by Serafin, mimo swego wygnania, pozostał na stanowisku arcymaga.
Mattia uśmiechnął się pod nosem, odczytując z twarzy Euclio to, czego nie wypowiedziały jego słowa, i obrócił w dłoni filiżankę. Tak, wszystko układało się po jego myśli.


Nie czynił tajemnicy z tego, kogo odwiedzał, zaś plotki roznosiły się z prędkością burzy piaskowej. Mattia był przekonany, że Bollvig nie pozostanie obojętny widząc, że na planszy pojawił się ktoś nowy, i że egzotyczny gracz na wstępie zgarnia pod swe wpływy ważne pionki. Skoro Bollvig miał być śliskim ślimakiem, który zmieniał barwy w zależności od tego, skąd wiał wiatr, nie powinien pozostać obojętnym na coś takiego. Nawet, jeśli w jego Wieży było coś, co zajmowało uwagę sayyida bez reszty.
Poranek upływał im we trójkę – Isidoro wyruszył wraz Serafinem na pustynię, Mattia zaś mimowolnie zerkał na poduszkę, na której jego brak zwykł siadać, a w jego spojrzeniu krył się smutek zmieszany z obawą.
Akshan dołączył nieco spóźniony. Gdy siadał, w dłoni błysnął jakiś papier.
— Spójrzcie na pieczęć — koperta zakołysała się w śniadych palcach.
— Wieża Ognia?
— Mhm — Akshan złamał pieczęć, zaczął wydobywać list. Równocześnie z patery sfrunęło nieco owoców, wylądowało na jego talerzu. — O co zakład, że koniecznie chce poznać paszę z dalekich krain?
— O nic, dokładnie po to Bollvig napisał list — odparła Salomea. — Zastanawia mnie tylko, jaką przykrywkę dla tego wymyślił.

Od Nalanisa cd. Jamesa

Gdy James powiedział, że się zastanawia, czy zainwestować w całą kolekcję moich obrazów, oczy mi się zaświeciły. Jeżeli, płacąc za nie, byłby tak hojny jak dzisiaj, bez mrugnięcia okiem dając mi pięć tysięcy koron za byle gówno, zostałbym bogaty bajecznie. Wróciłbym do Sorii w czerwonym płaszczu obszytym futrem z gronostajów, na dzianecie, albo, lepiej, w lektyce, rozwalony na jedwabnych poduszkach, odpieprzony jak erlańska contessa. Wziąłbym sobie do towarzystwa młodzieńca i dwoje dziewcząt, chłopak by mnie wachlował, jedna panna karmiła, druga grała na harfie. Przed wejściem do miasta wynająłbym jakieś dzieciaki, przebrał je za cherubiny, kazał im sypać przed sobą płatki róż. Strażnicy miejscy na mój widok utworzyliby szpaler, ktoś rozwinąłby szkarłatny dywan, ktoś witał w imieniu króla Fryderyka, ktoś całował w złoty pierścień z nieprzyzwoicie wielkim rubinem. Ten pierścień, który sprawiłbym sobie w pierwszej kolejności, zawsze taki chciałem.
Dysponując odpowiednimi środkami, odczarowałbym Sorię. Bramy, które kiedyś oglądały mój nędzny wyjazd, teraz zobaczyłyby triumfalny powrót. Zacząłbym wszystko od nowa, tym razem miałbym w stolicy dobry start, taki, na jaki od początku zasługiwałem.  
— Och, oczywiście, zamówić więcej dzieł warto niewątpliwie. — Popatrzyłem spod powiek, uśmiechnąłem się grzecznie. — Jeśli jest pan zainteresowany zapoznaniem się z moją sztuką, proszę zapukać do mnie kiedyś, w wolnej chwili, pokażę szkice, wyciągnę obrazy, opowiem o nich nieco.
Szaleniec, stwierdziłem, próbując opanować podniecenie na myśl o pieniądzach, które dostanę, i tych, które miałem szansę niebawem zarobić. Trafiłem na szaleńca. Szaleńca cudownie bogatego. Trzeba się będzie koło niego zakręcić, zdarzyła się okazja na łatwy, duży zysk. Gdybym z niej nie skorzystał, byłbym idiotą skończonym. To moja wielka szansa, by się stąd wyrwać, wrócić do stolicy z tego całego zesłania do Pcimia Dolnego. I to wrócić tak wspaniale szybko, już teraz, gdy jeszcze nie zdążyłem się w Tirie zadomowić.
Zająłem się pisaniem obiecanego wiersza. Szło mi absolutnie tragicznie, jakoś nie potrafiłem zebrać myśli. Świadomość, że przede mną jak gdyby nigdy nic siedzi sobie arcykrezus, trochę mnie rozpraszała. Westchnąłem ze zniecierpliwieniem, kreśląc po papierze. Stęknąłem, wściekle mażąc piórem po kolejnym nieudanym wersie. Nie mogąc znaleźć rymu, jęknąłem. Trochę zbyt miękko, trochę zbyt nisko, trochę zbyt wylewnie. Tak, ot, dla zabawy.
— Jestem nowy, prawda. — Przeniosłem wzrok na Jamesa, popatrzyłem na niego nie jak na człowieka, a jak na kufer złota. — Zatrudniono mnie tu jako malarza, zajmuję się bowiem... malowaniem — dokończyłem trochę niezręcznie, nie potrafiąc skupić się ani na rozmowie, ani na tworzeniu liryku, na jawie śniąc już sen o przyszłym luksusie. 
Dotarło do mnie, że nic ambitnego w pięć minut napisać nie jestem w stanie. Musiałem improwizować. Pomyślałem, że wkręcę facetowi jakieś jedno wielkie cokolwiek, raz już wziął ode mnie chujprackę, dlaczego tym razem miałby wybrzydzać. Widać zresztą na pierwszy rzut oka, że pan krezus o sztuce pojęcia nie ma. Poczaruję go trochę, sprzedam ładny uśmiech, powinno przejść, nie takie tandety się ludziom wciskało. 
Wyrwałem z notesu popisaną kartkę, zwinąłem ją w kulkę, rzuciłem za siebie przez ramię. No co? Większego burdelu w tym ogrodzie i tak już nie będzie.
Raz, dwa skleciłem nowy wiersz.
— No, sądzę, że się nada. — Spojrzałem na liryk z samozadowoleniem, tłumiąc śmiech. — Proszę posłuchać, to dla pana specjalnie, w ramach gratisu do szkicu. Tytuł: Na oczy historyka naleasiańskiego Jamesa Hopecrafta, który był za Cervanem, obranym mistrzem gildyjskim.
Cofnąłem się o krok, oparłem o kamień jedną nogą, przyjąłem pozę bardzo artystyczną, bardzo reprezentacyjną, bardzo natchnioną. Odkaszlnąłem, wyprostowałem się przesadnie, wypychając klatkę piersiową do przodu, po czym wyrecytowałem płynnie, z piękną dykcją, tonem prawie uroczystym:

Róże na górze
Fiołki na dole
Pan ma oczy tak piękne, że o ja pierdolę 

Zdjąłem kapelusz z głowy, przesunąłem ręką w powietrzu w geście poetycko-ozdobnym, dałem do zrozumienia, że czekam na aplauz. 

sobota, 12 listopada 2022

Od Antaresa - Tajemnice Casnewydd (III)

Do karczmy dotarli nad ranem, pokryci pyłem walki i zmęczeni wydarzeniami w krypcie. Głośne „Olaboga!” dobyło się z piersi karczmarza, żona zaraz go uciszyła, trzepnęła ścierą przez łeb, a gościom zaoferowała ciepłą wodę i posiłek.
Antares prawie zemdlał nad miską z mydlinami – zbyt długi brak jedzenia sprawił, że jego magia nagle odmówiła posłuszeństwa, młodzieniec w ostatniej chwili złapał się drewnianej krawędzi, by nie runąć twarzą w wodę. Siłą woli zmusił się jeszcze, by jakoś się wytrzeć i założyć coś na siebie, ale do stołu sadzał go już sir Roderyk. Posiłek Antares pamiętał jak przez mgłę: chyba składały się na niego nieludzkie góry jajecznicy i kiełbasek, zalane dzbanem gorącego naparu z dzikiej róży. Ale jak znalazł się w pokoju? Tego giermek już sobie nie przypominał, stawiał jednak na to, że jego mentor po prostu go tam zaniósł.
Gdy się obudził, potrzebował chwili, by pozbierać myśli. Słońce minęło już połowę nieba, zaś sir Roderyk stanowił masywny pagórek z koca pochrapujący miarowo na drugim z łóżek. Antares pozwolił sobie jeszcze chwilę poleżeć, a potem wygrzebał się spod swego okrycia, wstał z łóżka.

piątek, 11 listopada 2022

Od Syriusza - Koza

Tej nocy Syriusz nie spał za dobrze. Męczyły go przedziwne sny, które w tamtym momencie, w jego głowie, nie miały żadnego, logicznego wytłumaczenia, a z każdą sceną robiło się coraz gorzej. Wiercił się po łóżku, czasami nie będąc już pewnym, czy wciąż jest we śnie, czy może już na jawie.
W pewnym momencie przeklął pod nosem i zerwał się gwałtownie do siadu, zbyt zirytowany i zmęczony, by dalej toczyć bitwę sam ze sobą. Promienie wschodzącego słońca coraz wyżej gościły na niebie, przedostając się przez szpary w zasłonach i padając cienkimi strugami światła na podłogę.
Syriusz westchnął pod nosem i przetarł twarz dłońmi, kiedy nagle zamarł w bezruchu. Tuż przy jego łóżku, jak gdyby nigdy nic, stało zwierzę. I to nie byle jakie zwierze, a czarna koza, która obserwowała go swoimi czarnymi, świdrującymi ślepiami.
I bynajmniej nie był to Balthazar.
Mężczyzna, dalej zbyt zaskoczony, żeby cokolwiek zrobić, wpatrywał się w kozę równie intensywnie, co ona w niego. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że może coś mu umknęło, coś przeoczył, o czymś zapomniał, może po prostu był zbyt pijany i tego nie pamięta. Wszystko jednak skomplikowało się jeszcze bardziej, gdy koza odezwała się ludzkim językiem.
- Dobrze spałeś?

środa, 9 listopada 2022

Od Cahira — Próbując zapomnieć

Xavier nucił pod nosem, stał pod oknem, opierał się o parapet w pozie natchnionej. Cahir siedział na krześle nieruchomo, z nogą nonszalancko założoną na nogę. Czekał. Bard odwrócił się wreszcie, przeszedł po pokoju krokiem rozkołysanym, prawie tanecznym. Przyklęknął przed komodą, obiema rękami wysunął ostatnią szufladę, coś z niej wyjął. Prostując się, błysnął Cahirowi po oczach nożyczkami ozdobnymi, srebrnymi. Podszedł do lustra, sięgnął po ładny, grawerowany grzebień.
— Gotowy? — zapytał.
Cahir podniósł się z lekkim ociąganiem. Chwycił krzesło za oparcie, jednym ruchem przestawił je do światła. 
— Siadaj.
Bard usiadł, podał mu rzeczy przez ramię.
— Same końcówki — przypomniał. — Pół cala, nie więcej.
— Pamiętam. — Cahir stanął za nim, grzebieniem zgarnął mu włosy z czoła, zaczesał je do tyłu pociągnięciem wolnym, delikatnym. Drewniane ząbki przechodziły przez nie bez oporu, Xavier miał włosy gładkie, proste. I zupełnie białe. — Farbowane?
— Naturalne.
— Jak kreski na powiekach?
Nie widział twarzy barda, ale był prawie pewien, że wygiął wargi w nieprzyjemnym uśmiechu.
— Chyba zapominasz, że zaraz się zamieniamy.
Cahir również się uśmiechnął, lekko i pod nosem, nic nie powiedział. Czesał Xaviera chwilę dłużej, niż było konieczne, pozwolił sobie na kilka dodatkowych pociągnięć.

Od Cahira — Za balladę

Pierścień Marii wsunął Xavierowi na palec, na którym nosił wcześniej opal. Cahir podarował mu go rok temu, do tej pory bard zakładał go prawie zawsze. Ale dzisiaj go nie miał.
Odgrywasz się na mnie, pomyślał Cahir, patrząc ponad jego barkiem, ramieniem obejmując Xaviera w tańcu, czując przez koszulę, jaki jest szczupły, zwracając na to uwagę chyba po raz pierwszy. Masz prawo, nie zostałeś potraktowany dobrze, źle się z tobą obszedłem, przecież wiem.
Im dłużej myślał o tym, co się wydarzyło, tym czuł się z tym gorzej. Opuścił Tirie bez słowa, o wyjeździe poinformował jedynie Cervana, nie zostawił Xavierowi wiadomości, nie zjawił się na urodzinach, nie wysłał listu. Gdy spotkali się w sali wspólnej, potraktował go okropnie, kazał mu się wynosić na dzień dobry. A teraz, w karczmie, zachowywał się tak, jakby zaprosił go do niej z konieczności, jakby nie chciał tu przychodzić.
Chyba po raz pierwszy jesteś tym, który zachowuje się lepiej, uśmiechnął się Cahir lekko, do siebie. Powinienem ci dziękować. Za rozmowy, za wcześniejsze pociągniecie na parkiet, za to, że będąc tu, próbujesz sprawić, bym nie myślał za wiele. I za balladę. 

fragment niewykorzystany w Ad futuram II

Od Cahira — Ad futuram rei memoriam II

To samo miejsce. Rok później.
W karczmie Pod dębowym stołem wszystko wyglądało identycznie. Podłoga, zasłony, kurz w kącie izby, wyskrobane na blatach rysunki. Rośliny w doniczkach nadal konały, służba się leniła, obsługiwała gości z bierną pretensją w tonie i ruchach. Klientelą ciągle byli wieśniacy i przejezdni. Właściciel się nie postarzał, wciąż chodził sztywno wyprostowany, wymachiwał rękami, często podnosił głos. Jedna rzecz się zmieniła. Cahir zauważył, że zamiast podłogi, tym razem wyszorowanej przyzwoicie, klei się stół. 
Nawet Xavier wyglądał podobnie, jak rok temu przyszedł w czerwonym płaszczu na ramionach. Siedział noga na nogę, szeroko opierał się o tył krzesła, rozglądał bez zainteresowania, uśmiechał z chłodną obojętnością.
— Też masz wrażenie, że ten wieczór już kiedyś się wydarzył? — zapytał, patrząc za siebie.
Cahir nalał sobie wina. Dużo, więcej niż chciał, lekko drżała mu ręka. Nie wiedział od czego, był spokojny. To ze zmęczenia?
— Mam.

Od Cahira — Sen

tw: śmierć, przemoc 

At every occasion I'll be ready for the funeral
Ben Bridwell, The Funeral 


Wiedział, że ten moment nadejdzie. Przeczuł go, wyśnił. Wierzył, że jest przygotowany. Więc czekał. Cierpliwie.
Było tak, jak się spodziewał, że będzie. Ksander odpowiedział na jeden z jego listów. Nie napisał prawie niczego, przedstawił parę tajemniczych ogólników, wskazał miejsce, dzień, godzinę, wyznaczył spotkanie. 
Cahir najpierw przebiegł wzrokiem po pergaminie, nie zrozumiał nic z treści. Przeszedł się po kwaterze tam i z powrotem, a gdy ochłonął, położył list na biurku, czytał na stojąco, robiąc przerwę po każdym zdaniu. 
Okazało się, że wiadomości odpieczętowywać nie musiał. Znał jej treść od dawna, kiedyś już ją widział. Może we śnie.
Klęknął przy łóżku, wysunął spod niego skrzynię, wyjął z dna płaszcz czarny, długi do kostek, o kapturze dość szerokim, by zakryć twarz. Otworzył kolejną skrzynię, przypiął do pasa dwa sztylety, trzeci ukrył w cholewie, czwarty zostawił na widoku, zamierzał przytroczyć go do siodła. 
Poszedł do mistrza, powiedział, że wyjeżdża. Natychmiast. I nie wie, kiedy wróci.

wtorek, 8 listopada 2022

Od Tadeusza – Feritas

— Tadeuszu?
Żaba nie unosi głowy.
— Softmantle!
Żaba nie unosi głowy. W końcu przekręca ją nieśmiało, bierze oddech w poliki, kumka. Nim jej wzrok dotrze jednak ku stojącemu w progu Nykvistowi, zatrzymuje się na leżącym tuż obok biurka zbitym zwierciadle. Płaz rechocze z zainteresowaniem, przemieszcza się bliżej. Silne żabie nogi odpychają się od parkietu. Łopatki poruszają się asynchronicznie, całe ciało w swej oślizgłości leniwie sunie ku lusterku. Płaz podskakuje, gdy nieupilnowany cylinder zjeżdża z jego głowy. Wzrok jednak powraca do tego, co przykuło zainteresowanie tuż przed chwilą.
Czarne oczy lśnią bezmyślnie i z pustką, nie mogąc pojąć, co spogląda, co obserwuje. 
_______
Kum kum. 

Od Sophie – Dla tłumacza (II)

Sophie westchnęła głęboko, przekroczywszy próg swego pokoju. Choć lubiła podróżować, to jednak podróże ją męczyły – widać drobne ciało stworzone było do siedzenia nad książkami, nie zaś do spędzania długich godzin w siodle. Bo nad książkami alchemiczka potrafiła siedzieć godzinami, podobnie rzecz się miała z zajmowaniem się syntezą alchemiczną, ale żeby gdzieś pójść, wysilić się, pojechać konno – to już była inna para probówek.
Kobieta stopą zamknęła za sobą drzwi – te trzasnęły głucho, nieco poirytowane, ale zamknęły się grzecznie, oddzielając alchemiczkę od lekkiego gwaru panującego o tej porze w sali wspólnej. Sophie podeszła do biurka – praktycznie go nie używała, skupiając się raczej na swej pracy w laboratorium – i z ciężkim westchnieniem postawiła na nim odpięte od siodła juki. Rozsznurowała je, zaczęła wypakowywać rzeczy. Pierwsze wyszły oczywiście ubrania, jednak alchemiczka niespecjalnie o nie dbała, po prostu rzuciła te parę koszul na łóżko. W końcu wydobyła z juków pakunek, który najbardziej ją zajmował i ostrożnie rozchyliła poły materiału osłaniające przedmiot.
— To jest chyba jakiś żart — powiedziała na głos, wpatrując się w srebrną powierzchnię.

Od Kukume – Dla tłumacza (I)

Ostatni pieróg zniknął z talerza, a Kukume po raz dziesiąty obróciła kubek z już wystygłą herbatą w dłoniach. Moment po zakończeniu misji zawsze był dla niej trochę dziwny; chwila spokoju po intensywnym czasie, kiedy zawsze było coś do zrobienia, sprawdzenia. Teraz jednak, w dobrze znanym jej towarzystwie alchemiczki, nawet jeśli miejsce było nowe, mogła odetchnąć i nigdzie się nie spieszyć.
 — Nie przypuszczałam, że alchemia może mieć coś wspólnego z lalkarzami — stwierdziła.
— A jednak — Sophie pokręciła głową, ziewnęła.
Został im jeszcze wprawdzie do napisania raport, mogły jednak zrobić to równie dobrze w przeciągu najbliższych dni. Dzisiaj mogły choć zjeść spokojnie obiad, odpocząć od pośpiechu ostatnich dni.
Pokój w gospodzie był schludny, do środka wpadało jasne, mocne światło dnia. Można by pomyśleć, że jest środek lata, ale gdyby wyjrzeć przez okno, późna jesień by zaraz o sobie przypomniała czerwienią liści tańczących to na drzewach, to pod stopami ludzi.
— Niedługo wracamy.
— Ale zanim — przypomniała Sophie — mamy coś jeszcze do załatwienia.
Kukume oparła łokieć o przetarty materiał poduszki, pióra zaskrzypiały cichutko, ugięły się pod naciskiem.
— Oczywiście.
 
 
Każdy targ był inny. I każdy był taki sam.
Zapachy różniły się w zależności od regionu, pory roku i mnóstwa innych czynników, niezmiennie jednak nieskończona liczba woni przeplatała się w rozgardiaszu rzeszy kupców, ich towarów i klientów. Gdzieś rozległo się szczekanie, trochę na prawo brzdękło szkło, zaraz podniósł się krzyk sprzedawcy, któremu najwyraźniej nieuważny przechodzień wyrządził szkodę.
— Dość tłoczno — zauważyła alchemiczka.
— Tak — Kukume ogarnęłam spojrzeniem harmider, chusta ciasno oplotła ramiona. — Musimy mieć na siebie oko, w takim tłumie łatwo się zgubić.
Kolczyki zakołysały się miękko na uszach, kobieta upewniła się, że pieniądze i wszelkie drogocenne rzeczy są schowane poza zasięgiem kieszonkowców. O których przecież w takich miejscach nietrudno. Miasteczko handlowe witało całą gamą przeróżnych towarów, przy tym jednak należało uważać, by nie dać się zgubić w tym natłoku.
— Jest tu jakiś porządek tych wszystkich stoisk?
— Żadnego. Może znajdziemy kawę, może jajo smoka — wzruszyła ramionami. — Tutaj nigdy nic nie wiadomo.
Przedzierały się dzielnie przez kolejne stoiska. Większość tych najbardziej obleganych, z jedzeniem, ulokowana była na głównej ulicy, więc, całe szczęście, tłum stopniowo rzedniał. Wybrały się zresztą w zmierzch pory, kiedy ludzi było najwięcej. Co poniektóre staruszki negocjowały zawzięcie nawet ceny jabłek i innych drobnych rzeczy; część sprzedawców się obruszała, inni tylko wzruszali ramionami i dzielnie stawali w szranki.
W pewnym momencie Sophie zwolniła krok, czujny wzrok zatrzymał się na jednym ze stoisk.
— Chodźmy tutaj. 
— Coś zauważyłaś?
— A owszem.
Wskazała w upatrzone miejsce, Kukume uśmiechnęła się lekko, gdy zrozumiała, o który przedmiot chodzi. Tak, był idealny.
Głos sprzedawcy był donośniejszy niż jego sąsiadów; raźno pokrzykiwał i zachwalał swoje towary, ostro targował się z klientem, który w końcu burknął coś pod nosem, uśmiechnął się blado i wręczył stos monet w zamian za miedzianą, zgrabną figurkę kota z uniesioną łapką. Przyjazny uśmiech, pociągła twarz; na pierwszy rzut oka zdawał się sympatyczny, acz w głosie dźwięczała nie tylko życzliwość, ale i zaciętość.
Kobiety odczekały chwilę, lekkim krokiem podeszły do stoiska. Nie od razu zainteresowały się upatrzonym przedmiotem, wyćwiczone oko mężczyzny z całą pewnością by to przecież dostrzegło, a to całe negocjacje (które przecież musiały nastąpić) uczyniłoby znacznie trudniejszymi.
— Witam panie! — uśmiechnął się, biel zębów odznaczyła się na śniadej karnacji. — W czym mogę pomóc? Mam tu coś w sam raz — płynnym, szerokim gestem wskazał na gamę biżuterii — by ucieszyć oko.
— Piękne naszyjniki — Kukume skinęła głową. — Są z Tiedal?
— Od kopani po jubilera, dopiero co przyjechały. Stąd pani pochodzi?
— Tak.
Była to prawda, choć niecała. Ale jeśli była szansa, że z miastem w jakiś sposób powiązany był sprzedawca, mogłoby im to pomóc w dalszych rozmowach.
— Och, podobnie jak ja — wyprostował się. — Rodzice wprawdzie z dalekich krain, ale wychowałem się w Ovenore. Polecałbym zatem ten wisior z ametystem, pięknie podkreśli oczy. Z kolei dla pani — zwrócił się do Sophie — może szafir?
Zachwalał przez chwilę naszyjniki, zaraz przeszedł do pierścieni. Obok jednego z nich, ciężkiego i pozłacanego, leżał przedmiot zgoła inny, na który mogły wreszcie zwrócić uwagę.
— A ta papierośnica... — napomknęła Sophie.
— Och, moja ulubienica! — mężczyzna rozłożył szeroko ręce. — Piękna, srebrna, rzeźbiona przez mojego drogiego przyjaciela, mistrza w swoim fachu. 
Kukume zmrużyła oczy. Mogła zaryzykować? Jeśli pochodził z Ovenore i był kupcem, zapewne w południowej części miasta, bardzo możliwe, że wiedziała, do kogo się odwoływał. Zapewne niedawno tam był, skoro miał tyle przedmiotów z Tiedal. Styl też całkiem przypominał jego rękę.
— Pana Ebenezera?
— Właśnie, właśnie — klasnął w dłonie. — Miło tak daleko od domu usłyszeć znajome imię.
— Miło spotkać jego znajomego. Jak się miewa?
— Dorobił się artretyzmu, ale szykuje się, by przekazać warsztat synowi.
Rozmowa przez chwilę popłynęła ku jubilerowi, zaraz jednak wróciła na właściwe tory. W srebrze odbił się promień światła, błysnął wesoło.
— Ile by kosztowała?
— Pięćset koron.
Sophie i Kukume popatrzyły po sobie. Żadna z nich nie dotknęła jeszcze przedmiotu, to zbytnio zbliżałoby je do pokazania, że są już niemal zdecydowane, by go kupić.
Ale przecież obrazą na targu byłoby nie negocjować ceny.
— Możemy zapłacić dwieście — stwierdziła Sophie, błękitne oczy błysnęły hardo.
— Miła pani, musiałbym zamknąć interes, gdybym sprzedawał tak tanio.
Kukume pokręciła z rozbawieniem głową. Obruszył się wprawdzie dość mocno, ale daleko mu było do gniewu. Nie było zresztą czegoś takiego jak zbyt niska cena pierwszej oferty klienta. Przedstawienie się rozpoczęło.
— Och, to panu z pewnością nie grozi.
— Widzą panie te misterne zdobienia? — ujął papierośnicę. — Tutaj, o proszę, paproć, bardzo trudne liście do wykonania, a z jaką precyzją oddane. Łączą się z lilią, dalej przechodzą w — przekręcił głowę, przymknął prawe oko — ptasie skrzydła. Przepiękna robota. Mogę sprzedać za czterysta osiemdziesiąt.
— Dwieście dziesięć.
— Czterysta sześćdziesiąt pięć. Po znajomości ze starym Ebenezerem, ale przecież pani dobrze wie, że dzieło takiego mistrza należy cenić.
Podróżniczka wzruszyła lekko ramionami.
— Rodacy przecież sobie pomagają — rzuciła. — Dwieście trzydzieści.
— Ha, dwie na jednego — wysunął papierośnicę nieco bliżej nich. — Ale, widzą panie, doprawdy, nie mogę. Czterysta sześćdziesiąt.
— Zdaje się, że niedaleko widziałyśmy całkiem podobną — stwierdziła Sophie, zerknęła pytająco na towarzyszkę.
— Tak, tak — Kukume odchyliła się w prawo, wzrok zlokalizował się na kobiecinie z całą plejadą przeróżnych bibelotów. — Była dużo tańsza.
— Ale na pewno nie tak piękna, jak ta tutaj. Rzemieślnicze cudo.
— Była bardzo podobna — alchemiczka nie dała zbić się z tropu. — Dwieście czterdzieści.
Negocjacje trwały dobrą chwilę. Kobiety raz zamarkowały w pewnym momencie odejście, po ich stronie stanęło wreszcie trzysta koron, podczas gdy Avrik, jak w międzyczasie zdążyły się dowiedzieć, zaklinał, że zejście poniżej trzystu sześćdziesięciu byłoby czynem straszliwym. Wciąż żywo gestykulował, wymachiwał rękami, stopniowo jednak zbliżali się do porozumienia. Kukume jednocześnie jednak stopniowo opuszczała cenę, Sophie doświadczonym okiem oglądała materiał i samo wykonanie.
— Zaraz sprzedam to taniej, niż kupiłem — kupiec wziął się pod boki. — Ostatnie słowo, trzysta pięćdziesiąt pięć.
— Trzysta piętnaście i ani korony więcej.
— Chociaż dziesięć więcej.
Zapadła na chwilę cisza, kobiety zastanawiały się, odwrócone ni to w stronę sprzedawcy, ni to ku pozostałym stoiskom, wciąż jakby rozważając rezygnację.
— Trzysta dwadzieścia pięć — ponowił, sięgnął ręką ku innym towarom — i dorzucę to w cenie.
Pokazał porcję tabaki.
— Dobrze.
Zapłaciły, sprzedawca pomachał na pożegnanie. Papierośnica  i tabaka zostały spakowane, bezpiecznie włożone do torby, kobiety ruszyły dalej.
Kupiły po pączku, ciepłe ciasto szybko stygło w jesiennych, coraz chłodniejszych powiewach wiatru. Tarcza słońca muskała już dachy co wyższych budynków, zapowiadała rychłe nadejście zmierzchu.
— Dałabym słowo, że to niedaleko. Chyba że zmienił miejsce — mruknęła Kukume, rozejrzała się po uliczkach. Plątaniny wąskich przejść nie były dla niej nowością, lubiła nurzać się po przejściach mniej lub bardziej znanych, ale lada chwila będzie już za późno. Co poniektórzy sprzedawcy zwijali już swoje stragany, rzeczy ginęły w przepastnych jukach, by dopiero rano powitać nowych przechodniów, podobnie sprawa miała się ze sklepami.
— Pan Gerwazy chyba mówił, że to na prawo od fontanny — Sophie przypomniała słowa życzliwego karczmarza, który podczas wczorajszej krótkiej pogawędki polecił im jednego ze swoich znajomych.
Kukume parsknęła krótkim śmiechem, w ostatniej chwili obróciła się przez ramię. Faktycznie, mało co nie skręciła w lewo.
Krótko później znalazły cel. Niewielka księgarnia, wtulona w szare kamienice, łatwo mogła umknąć nieuważnemu przechodniowi. W środku jednak powitał je starszy, spokojny mężczyzna; rozsypane srebrem włosy na karku, czająca się mądrość w błękitnych oczach i głębokie bruzdy na twarzy. Kukume poczuła się dziwnie odprężona, gdy weszła do środka.
— Szukają panie czegoś konkretnego?
— Prezentu — wyjaśniła Sophie. — Dla historyka, zajmuje się tłumaczeniami.
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Może encyklopedia?
Postawił przed nimi opasły tom. Cienkie strony, wypełnione po brzegi hasłami ciągnęły się w nieskończoność, cichy szelest na dłuższą chwilę wypełnił pomieszczenie.
— Opracowana przez zespół badaczy w Uniwersytetu w Sorii — wyjaśnił. — Zdecydowali się na układ gniazdowo-alfabetyczny, dobry wybór dla tłumacza.
— Tak, ale myślałyśmy o czymś... — Kukume przez chwilę szukała odpowiedniego słowa — mniej naukowym.
— Rozumiem, rozumiem.
Staruszek wziął wdech, skubnął między palcami wąs. W końcu jednak z innej półki wyciągnął książeczkę: dużo cieńszą, oprawioną w brązową skórę. Tytuł był tłoczony małymi, złotymi literami, w półmroku Kukume miała problem, by go odcyfrować.
W imię znaczenia (1) — odczytała głośno Sophie, przekrzywiła lekko głowę.
— To tomik wierszy — wyjaśnił księgarz. — Zbiór tekstów autorów, którzy bawią się możliwościami języka. Większość z nich nie ufa mu, że tak powiem, za grosz i sobie z nim bardzo swobodnie poczyna. A przy tym — musnął palcami grzbiet, otworzył na losowej stronie — robi dla niego coś nadzwyczajnego i pięknego.
— Nie ufają językowi? — powtórzyła niepewnie Kukume.
Nie wiedziała, czy Reginald lubi poezję. Ale był przecież blisko słowa, więc postanowiła zaufać sprzedawcy.
— Pokazują, ile w nim zesztywnienia — wyjaśnił. — Ile pustych zwrotów, które kiedyś może miały znaczenie, a dzisiaj są już po prostu wytartymi zwrotami. A oni próbują wniknąć w słowo, choćby o choćby... "ojciec starą prawdę zamilcza na ucho" (2). Od "powiedzieć coś na ucho", jakiś sekret. A tutaj jednak panuje milczenie. I to bardzo rozprasza czytelnika, bo to z jednej strony coś, co zna, może czego używa, ale co jednak jest w jakiś sposób inne.
— Rozumiem...
— Albo jeden z moich ulubieńców: Drzewo, które obsiadły ptaki. Drzewo, które powinno być nieruchome, tutaj "długo i okrągło/ w ptasiej klatce wewnątrz sobie lata" (3).
Podróżniczka przechyliła głowę, posłuchała mężczyzny, który opowiadał o wierszach. Głoś miał miły i spokojny, często ledwo co zerkał na strony; wersy płynęły z pamięci wartkim strumieniem, wyryte w pamięci. Objaśniał i tłumaczył, kobiety zaś nie śmiały wejść mu w słowo.
— I jeszcze tutaj ostatni — wskazał — Tutaj proszę tylko spojrzeć na to rozbicie. "na­treść/ mi/ ości/ i/ uzo". "Muzo/ Na­tchniu­zo" (4), chciałbym doprawdy znać Muzę, która mu to wszystko powiedziała...
Sophie przejęła tomik, kobiety spojrzały po sobie, podjęły bezgłośnie decyzję.
— A ten? — zapytała jeszcze Kukume, gdy alchemiczka miała już zamknąć książkę. Specyficzny kształt rzucił jej się w oczy, zaciekawił.
— Ach, o Południu (5), droga pani, to ja musiałbym zacząć mówić w południe, żeby zdążyć opowiedzieć.
Za oknem już rozlewał się pomarańczowy blask zachodu. Lada chwila należało iść do karczmy, miały przecież wracać skoro świt do Tirie.
Zbliżał się wszak ważny dzień.


(1) Tytuł zbioru: z wiersza T. Karpowicza, W imię znaczenia.
(2) J. Przyboś, Powrót na wieś.
(3) T. Karpowicz, Drzewo, które obsiadły ptaki.
(4) M. Białoszewski, Namuzowywanie.
(5) S. Barańczak, Południe.