poniedziałek, 30 stycznia 2023

Od Sophie - Viridian

Sophie siedziała właśnie w pierwszym rzędzie w połowie pustej auli Wydziału Alchemii Uniwersytetu Sorii. Do rozpoczęcia wykładu pozostało jeszcze trochę czasu, studenci powoli zajmowali swoje miejsca, zaś podopieczna profesora von Hohenheima jak zwykle się nie nudziła, poświęcając te parę minut przerwy na powtórkę materiału. Wąski rysik kołysał się między palcami, gdy dziewczyna kartkowała swój notes, przebiegając wzrokiem starannie wykonane notatki. Rysunki kolb i zlewek, strzałki i objaśnienia, równe bloki tekstu, wyraźnie podkreślone śródtytuły, do tego ponumerowane strony i ramki z najważniejszymi informacjami – Sophie wypracowała sobie system sprawiający, że wiedza zawarta w notatkach sama przepływała do głowy, utrwalając się o wiele lepiej, niż gdy dziewczyna czytała którąś z bibliotecznych książek. Zaraz obok leżał jej brudnopis – zabazgrany i zmaglowany, przyjmował na siebie trudne zadanie przechowania każdej myśli i pytania, jakie pojawiały się w głowie przyszłej alchemiczki, nim jeszcze owe myśli i pytania przyjęły jakikolwiek kształt. Nim notatki z wykładu osiągnęły swoją ostateczną, doskonale logiczną i wymuskaną formę, zajmując przynależne sobie miejsce w ładnym notesie, stanowiły pierwotny chaos trudnych do interpretacji gryzmołów, których zawarty w brudnopisie sens potrafiła odcyfrować tylko Sophie.
Seria wykładów z podstaw alchemii analitycznej miała się powoli ku końcowi, a przynajmniej kończyli już identyfikację soli – ostatni temat w tym semestrze. Sophie powtarzała właśnie długi i skomplikowany schemat tego, jak określić podstawowe związki, z jakich składała się dana sól, jakie próby wykonać, by wykluczyć obecność jednych elementów, a potwierdzić obecność innych. W toku zajęć profesor Katzenstig objaśniał poszczególne moduły całego procesu, omawiając, jak w ogóle wszystko zaplanować, jak rozkruszyć próbkę i na co można sobie pozwolić, gdy materiału jest za mało. W pewien sposób przypominało to pracę detektywa, który z mnogości poszlak i wskazówek musiał wyłuskać ziarna prawdy, by bezbłędnie wskazać winowajcę.
Sophie właśnie powtarzała sobie, jak nie pomylić się przy odróżnianiu różnych rodzajów białego osadu strącanego przy niektórych próbach, gdy ktoś zajął miejsce u jej boku.

Od Nalanisa cd. Reginalda

Facet poczęstował mnie papierosem, zaznaczył, że kwiatków ode mnie nie weźmie. Odezwał się głosem trochę zachrypniętym, brzmiał, jakbym właśnie go obudził. Spojrzenie też miał jakieś nieszczęśliwie-nieobecne, widać, że, zanim przyszedłem, nurzał się we wspomnieniach, rozpamiętywał stare czasy, przeżywał jakieś chwile ważne, ale dawno minione, a to wszystko sprawiało, że było mu tu, na tym kamieniu przy jeziorze, cudownie źle. Kulturalnie śnił sobie na jawie, a ja zjawiłem się znikąd i jeszcze sprowadziłem go na ziemię bezczelnie. Do tego w sposób tak niewyszukany, bo żebrząc o faję. Czułem się trochę, jakbym wkroczył na czyjąś posesję, wiecie, jak intruz włażący z buciorami w czyjś prywatny światek. 
Trudno było mi ocenić, jakie zrobiłem pierwsze wrażenie, facet z jednej strony na mnie patrzył, z drugiej miałem wrażenie, że jestem dla niego transparentny. Ogólnie wydawał się jakiś taki statyczny, chyba postanowił na dobre zapuścić tu korzenie. Szedł-szedł, myślał o smutnych rzeczach, trafił na jezioro malownicze i romantyczne, a to, co zobaczył, trafiło w jego gust na tyle, że zasiadł na kamieniu, zrobił mądrą minę uciemiężonego wędrowca-myśliciela, uznał, że sobie tu życie ułoży. Parsknąłem prawie, bo facet naprawdę się nie ruszał, a gdy tak siedział, wyglądał jak miejski posąg jakiegoś ubogiego patofilozofa-dekadenta. Żadnych gestów nie wykonywał, mimikę miał niepokojąco oszczędną, ale z jakimś takim akademickim zacięciem. Nie wiedziałem, jak to wszystko interpretować, miałem wątpliwości, czy to proszę, które do mnie powiedział, było wstępem do proszę siadać i się papieroskiem częstować, czy raczej proszę zabierać sobie tę faję i wypierdalać.
Poza tym, oczywiście, jego odpowiedź mnie nie uszczęśliwiła, nawet jeżeli dostałem tego papierosa. Facet dał mi go za darmo, a ja, ot, jakoś tak wyjątkowo nie chciałem za darmo. Co innego, gdybym wyłudził go od niego urokiem osobistym i zdolnością negocjacji, ale wtedy on musiałby nie chcieć mi go dać. A jak chciał dać za darmo i od razu dawał za darmo, to w ogóle proszę to ode mnie zabierać, ja tak nie chcę, nie ma to dla mnie żadnej wartości. James dokładnie tak samo mi zrobił ostatnio, dramat jakiś. Tutejsi faceci w ogóle nie wiedzą, jak rozmawiać z facetami. I że zawsze należy się choć trochę potargować, jeżeli ktoś obcy nagle próbuje ci coś kręcić. Negocjacja ceny to moment wprost doskonały, żeby nawiązać dialog, sprawnie i szybko przełamać lody. A tak: dupa. Sytuacja była niezręczna i nie wiedziałem, czy uda mi się jakkolwiek ją uratować. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował.
— Och-nie-nie-nie. — Wyciągnąłem dłonie w geście znaczącym mniej więcej: nie tak szybko, powoli. — Dziękuję bardzo, ale za darmo to ja wziąć nie mogę. To nie wypada, jeszcze tak od razu, od osoby prawie nieznajomej, nie godzi się...
Obejrzałem wianki, zastanowiłem się, który będzie mu bardziej pasować. Wyciągnąłem rękę, przystawiłem mu do twarzy najpierw jeden, potem drugi. Wybrałem okazalszy, zieleńszy, bardziej kolorowy. Wsadziłem mu go na skronie ruchem uroczystym, prawie koronacyjnym.
— No proszę, jak pięknie. — Cofnąłem się o krok, wziąłem pod boki. — No i jak ci się podoba? — szepnąłem do końskiego zadu poufale. Nie o zad mi chodziło, nie zorientowałem się po prostu, kiedy Elegantka obróciła się do mnie tyłem. Prychnąłem na klacz. I zdjąłem z twarzy ogon, którym w odpowiedzi na parsknięcie postanowiła mnie smagnąć.
— Jest dobrze — orzekłem głośno i wyraźnie, tonem prawie autorytarnym. Wiadomo, moja opinia była w tej kwestii sądem najwyższym, najważniejszym i ostatecznym. Z naszej trójki ja, jako malarz-artysta-portrecista, obdarzony byłem najgodniejszym zaufania poczuciem estetyki. — Teraz możesz mnie poczęstować, pozwalam. 
Skinąłem głową łaskawie, nadstawiłem dłoń.
Odegraliśmy jeszcze raz całą scenkę. Facet, tak samo jak wcześniej, podał mi wyciągnięte z kieszeni spodni papierosy, tyle tylko, że minę miał bardziej skonsternowaną. 
Kompletnie nie przejmując się wyrazem jego twarzy, beztrosko wsadziłem sobie papierosa do ust. Pociągnąłem raz, drugi, trzeci. Nic się nie wydarzyło, nie poczułem ani dymu, ani smaku. Obejrzałem faję z każdej strony, porównałem ją z tą, którą palił wędrowiec-romantyk. 
No skąd mogłem wiedzieć?
— To co? — Stanąłem w bardziej efektownej pozie, uśmiechnąłem się ładnie, spróbowałem jakoś odwrócić uwagę od swojej drobnej wpadki. — Odpalisz mi od swojego? 

wtorek, 17 stycznia 2023

Wywiady z postaciami vol.6!

Witajcie kochani!

Witamy Was w poście przygotowawczym dla Wywiadów z Postaciami! Zacznijmy tradycyjnie od przypomnienia, czym są wywiady, a następnie wybierzemy termin :3
Na czym będą polegać wywiady?
To bardzo proste. Na potrzeby wydarzenia powstanie specjalny kanał, na którym będziecie mogli na bieżąco zadawać bądź odpowiadać na pytania związane z postaciami obecnymi na Gildii. Nie ma głupich pytań, będziecie mogli pisać, co tylko zechcecie, oby tylko nie obraziło to innej osoby.
Zasady i termin 
>>> ANKIETA DOTYCZĄCA TERMINU <<<

Zasady
1. Pytania i odpowiedzi będą mogły być zadawane i udzielane tylko na przeznaczonym do tego kanale.
2. Uprasza się, by wszelkie rozmowy między autorami na temat czyjejś odpowiedzi były prowadzone na kanale @ploteczki, aby nie zgubiły się wśród tego kolejne pytania.
3. Aby wiadomo było, do kogo skierowane jest pytanie, trzeba oznaczyć autora tej postaci i wskazać, o którą chodzi (jeśli posiada ich kilka).
4. Prosimy o odpowiadanie na pytania poprzez zacytowanie ich (można wówczas wyłączyć pingowanie pytającego) oraz oznaczanie reakcją pytań, na które odpowiedzieliście. Pozwoli to zachować porządek i kontrolować, kto dostał już odpowiedź. 
5. Istnieje opcja przesłania pytania anonimowo. Wystarczy przesłać swoje pytanie administracji w prywatnej wiadomości i napisać, do kogo je kierujecie.
6. Pytania można kierować tylko do postaci, których autorzy zgłosili się do wywiadów. W przypiętej wiadomości na kanale znajdować się będzie lista, kto bierze udział w zabawie, powstanie też rola, by takowe osoby wyróżnić.

Dodatkowa zabawa

Tak jak w poprzednich edycjach Wywiadów udostępniony zostanie kanał #za-kulisami, na którym wasze postaci będą mogły komentować odpowiedzi innych!

Lista postaci biorących udział
Asa
Tadeusz
Marta
Apolonia
Echo
Mefistofeles
Nova
Phoebe
Vilre
Reginald
Ignatius
Nicolas
Akamai
Cahir
Aherin
Nalanis
Kaneshya
Lea
Kukume
Michelle
Hugo
Madeleine
William
Javiera
Alyia
Xavier
Balthazar
Nikita
Cervan
James
Calitha
Billy

Dziękujemy za uwagę!
Administracja  

poniedziałek, 16 stycznia 2023

Od Asy CD. Calitha

Serce chłopca zabiło mocniej, gdy odyniec zagalopował w ich stronę. Asa sunął w stronę pobliskiego świerku, cały czas kątem oka obserwując, czy Calitha z wszystkiego wychodzi cało. Strzała rozerwała powietrze stojące jej na drodze, dumnie świsnęła i wbiła się w gałkę oczną zwierzęcia, lecz ten się nie zatrzymywał. Szarżował dalej w stronę kobiety, tratując przy okazji mniejsze krzewy i krzaki.
— Uciekaj, szybko! — wykrzyczał Asa, obserwując całe zajście bezpiecznie, z drzewa.
Calitha nie zwróciła na niego uwagi. Druga strzała wyfrunęła równie niespodziewanie, jak pierwsza. Nie chybiła. Grot zatopił się głęboko w skórze dzika, lecz ten nie miał zamiaru się zatrzymywać. Zatrzymała go jednak matka natura, która stwierdziła, że to jego nieszczęsny koniec. Odyniec legnął w śniegu kwiląc cicho jeszcze chwile przed śmiercią. Żywot zwierza zakończyła Calitha, wysyłając w jego stronę trzecią, ostatnią strzałę. Asa podszedł uważnie do niego, próbując wykaraskać resztki zmarzniętej kory spod paznokci. Chłopak pochylił się nad nim, upewniając się, czy na pewno jest martwy i na tyle, ile potrafił ustalił, że jest. Młodzian był pod wrażeniem.
Też chciałby strzelać z łuku.
Z powrotem do rzeczywistości zawróciła go brunetka, która upomniała się teraz o przeniesienie łupu do Gildii. Chłopak w emocjach całkiem zapomniał o tak przyziemnych sprawach i z pewnością nie chciał jeszcze wracać, ale nie chciał też powtórzyć swojej przygody z dzikiem. Przynajmniej nie dzisiaj.
Tylko, w jaki sposób powinni przenieść taką bestię? Calitha i Asa z pewnością nie należą do najsilniejszych w Kissan Viikset. Potrzebowali kogoś silnego, jak Mefisto, albo Akamai.
— Idź po kogoś do Gildii. Ja poczekam tutaj, żeby nikt nie ukradł tego zwierza. — zaoferowała Calitha.
Asa się zgodził. Chciał się w końcu na coś przydać, bo czuł, że jedynie zawadza kobiecie.
Chłopak ruszył przed siebie, kierując się śladami w śniegu. Problem zaczął się przy starszych śladach, które były w większości zasypane padającym od jakiegoś czasu śniegiem, przez co stawały się dla niewprawionego oka Asy, prawie że niewidoczne. Mimo tego starał się iść dalej, aż dotarł do momentu, aż ślady całkiem zanikły.
— Kurwa. — syknął młodzian, zdając sobie sprawę z tego, że kompletnie nie wie, gdzie właściwie jest.

niedziela, 15 stycznia 2023

Od Marty do Nikity

Rozłożyło ptaszysko skrzydła, wyciągnęło się niby pociągnięte za strunę ku sufitowi. Napuszyło pierś, swą objętość w przestrzeni dobre dwa razy powiększając. W końcu zafalowała szyja, jak gdyby nie mogąc złapać odpowiedniej jej równowagi, czubek dzioba znalazł się na samym czubku gęsi – i zagdakała, głośno, przeciągle. Wydarła się w niebogłosy, dla uszu zupełnie nieprzyjemnie, a jej właścicielka z tego powodu swojego zadowolenia skrywać nawet nie próbowała.
— Balbina! — żachnęło się za gęsią rude dziewczę, kołnierzyk koszuli jeszcze poprawiając i wiążąc ostatnie wstążki na równiusieńkie kokardki. Dopiero co wystawiła głowę zza drzwi własnego pokoju.
Noc była długa i niespokojna, Marta pozwoliła więc sobie, może i cudzymi zachętami nęconą do tego będąc, na dłuższą chwilę zmrużenia oka. Już dawno było po śniadaniach, po tych pierwszych i tych drugich, kogo do obowiązku zawołało, ten przy nich był. Kto wyjątkowo miał być z nich rozgrzeszony, ten nie zrywał się na marne bladym świtem.
Zresztą, jeszcze świat bez porannego krzątania się Marty nie runął, kiedyś dawali sobie radę bez niej, to i teraz jeden dzień zbawić ich nie miał. A przynajmniej chciała w to szczerze wierzyć, mając w planach zadbać o cienie, które jakby z dnia na dzień zawitały na twarzy, wcale uroku jej nie dodając.
— A w ciebie co wstąpiło? Nieboszczyków budzisz? — zwróciła się ku gąsce, pochylając się nad nią niby to matka nad karconym właśnie dzieckiem; zbyt słodki, zbyt zaspany był to głos, by pogróżki traktować jednak jakkolwiek poważnie.
Odpowiedzi, chociaż nawet się jej nie spodziewała, oczywiście nie dostała. Zamiast tego ukochana gąska trzepnęła skrzydłami, w powietrzu aż huknęło, po czym ruszyła przed siebie, cel swego biegu najwidoczniej mając już obrany. Kołysała się na boki, dym w gęsiej złości wręcz się z niej unosił.
Marta została za nią, z głową przekrzywioną odrobinę w prawo. Potarła wierzchem dłoni policzek, z powieki otarła co nieco zaspaną łezkę, w końcu podążyła za gąską, stwierdzając, że przecież i tak musi ją upilnować. A jak to ptactwo niby upilnować, gdy straci się je z oczu.
Westchnęła ciężko, bo plany na ten dzień już jej popsuto – na wolne, leniwe i bardzo późne śniadanie, godziną bardziej zbliżone do obiadu, na spokojne przejrzenie własnego zielnika, na staranne poćwiczenie liter. W końcu jednak, choć z niechęcią i ociężałością, zamek drzwi od pokoju kliknął, a Marta ruszyła za drącą się w niebogłosy Balbinką, która najwidoczniej podnosiła alarm mający zbudzić każdą żywą i nieżywą duszę w okolicy. Coś się musiało dziać. Przecież zwierzęta zawsze przed ludźmi oznajmiały o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
Snuło się dziewczę za prąca dzielnie do przodu gąską. W swoje dwa kroki pokonywała dziesięć kroków Balbinki, toteż nie spieszyła się za bardzo, choć ciekawość, dokąd i ku czemu prowadzi ją ptaszyna, wzrastała z każdą chwilą. W końcu przestała włóczyć się za nią, a zaczęła dotrzymywać jej kroku, z każdą chwilą przyspieszając. Bo przecież Marta doskonale wiedziała, gdzie właśnie się znajdowała. 
Drzwi od gabinetu były lekko rozchylone.
Balbina mocniej trzepnęła skrzydłami, syknęła, przygotowując się do ataku. Podskoczyła w miejscu i w końcu swym dzióbkiem zahaczyła o skrzydło drzwi. Popchnęła, przemknęła się przez szczelinę, wpadła, zaatakowała. W gabinecie podniósł się raban. Przede wszystkim gęsi, bowiem to gęś wydawała z siebie zdecydowaną większość dźwięków, sycząc, gdacząc, łojąc swymi skrzydłami ewidentnego włamywacza.
Marta cmoknęła, wchodząc do pokoju. Gwizdnęła ku ptaszynie, by ta zostawiła pałaszującego w słojach z zasuszonymi chabaziami biedaka – nie zadziałało, gęś nadal unosiła się w swym oburzeniu, pierze leciało. Marta przy okazji poprawiła ostatni niezapięty guzik.
Przy okazji zorientowała się, że koszulę zapięła całkowicie nie tak, zupełnie nie jak sztuka zapinania koszul przykazywała – cały rządek przesunięty był o jeden guzik w dół. Przeklnęła tylko pod nosem, swoje niedopilnowanie jednak zbywając, bo ważniejsze teraz sprawy miała mieć na własnej głowie.
Przeniosła spojrzenie na Nikitę, podniosła brew. I atakującą go Balbinę, podniosła brew wyżej, założyła ręce na piersi. 
— Balbina, zostaw!

Od Sophie cd. Reginalda

W pewnym momencie ich praca z tłumaczeniem dotarła do granicy, której nie byli w stanie przekroczyć.
Sophie miała nadzieję, że chociaż zostawiali za sobą słowa, których nie udało się im przetłumaczyć, to jednak w miarę postępu pracy nad tekstem zobaczą je tyle razy i w różnych kontekstach, że umysł alchemiczki w końcu zsyntezuje dla nich odpowiedź, rzucając światło na to, co też autor miał na myśli i rozwiewając przed nimi kolejne tajemnice metalurgii. Tak się jednak nie stało – bo co prawda wiele słów udało się w ten sposób odszyfrować i ubogacić gildyjny słownik pojęć, to jednak drugie tyle pozostało wciąż nieodgadniętych, a bez nich niepodobna było dalej postępować z tłumaczeniem.
Dlatego też Sophie uprosiła Mistrza Cervana, by ten dał przyzwolenie na naukową wyprawę do Sorii, gdzie alchemiczka miała nadzieję znaleźć bardziej pojemne słowniki, lepiej opisane książki, a może i naukowców, którzy spędzili w Aishwaryi więcej czasu i potrafili odpowiedzieć na wciąż ciążące jej pytania.
Soria nie znajdowała się daleko, więc i wyprawa była raczej skromna. Ledwie trochę prowiantu, do tego dość sporo złota, i już dało się wyruszyć, nie przejmując się niczym więcej. Wiadomo, w stolicy ceny były wyższe, a i monety stanowiły o wiele lepsze argumenty, niż cokolwiek innego. Sophie zastanawiała się też, czy może profesor von Hohenheim, jej opiekun i promotor, prowadzący ją przez całą jej alchemiczną drogę, nie okażę się przydatny w przedsięwzięciu, które razem z Reginaldem podjęła.
Lakmus dreptał spokojnie u boku wierzchowca mężczyzny, co jakiś czas parskał i zarzucał łbem. Poznawał drogę do Sorii, mimowolnie wyciągał kroku wiedząc, że na jej końcu czeka go dobrze znana stajnia i hojny żłób pełen obroku.
Sophie zaś zerkała na jadącego tuż obok Reginalda najpierw z mieszaniną rozbawienia, potem zaś niepokoju. Mężczyzna był na tyle przejęty całą sprawą, że nie łączył żadnych kropek, a cokolwiek alchemiczka mu powiedziała, wpadało jednym uchem i wypadało drugim. Sophie pokręciła głową.
— Ja się tam na dobrą sprawę wychowałam — powiedziała z rezygnacją, a Reginald skwitował jej słowa lekkim „och?”.
Prawda, że urodziła się gdzie indziej. Ale większość swego dorosłego życia spędziła w Sorii, skrupulatnie studiując arkana alchemii pod okiem profesora von Hohenheima – promotora, a takze człowieka, którego śmiało mogła nazwać ojcem. Progi uniwersytetu nie miały przed Sophie wielu tajemnic, podobnie jak i te nieco podejrzane uliczki, gdzie studenci mogli tanio dostać coś do jedzenia i trochę niezbyt czystego, zdecydowani szemranego alkoholu. Nikt nie brał alchemii fizycznej na trzeźwo.
Sophie nie była pewna, na ile jej słowa dotarły do Reginalda – o ile mężczyzna bywał czasem nieobecny, o tyle najczęściej słuchał i zapamiętywał, co się do niego mówiło. Jednak w przypadku Sorii widać te zasady nie miały żadnego zastosowania i Reginald co usłyszał, to kompletnie zapominał. Alchemiczka pokręciłą ze zrezygnowaniem głową, ale postanowiła nie drążyć tematu i nie zagadywać mężczyzny o to, co też sprawia, że na dźwięk nazwy „Soria” jego umysł robi, co mu się podoba.


Marmurowe miasto otworzyło przed nimi swoje podwoje, zaś Sophie poczuła, że wraca do domu. Po długiej nieobecności jej wzrok chłonął te elementy, które uległy zmianie i teraz jej umysł musiał się przyzwyczaić, że obecnie wyglądały inaczej. Ot, skończyli w końcu remont studni i cembrowina nie straszyła wyszczerbionymi fragmentami. Gdzie indziej skończyli remont elewacji, ale już pojawiły się na niej smugi błota pryskającego spod kół powozów, ktoś postanowił dodać obsceniczny malunek. Powietrze pachniało tak, jak zawsze, a ludzie byli dokładnie tacy sami, jak ich zapamiętała z tego czasu, gdy mieszkała w Sorii.
Sophie bez problemu nawigowała tak, by oboje dostali się do karczmy i mieli gdzie zostawić swe wierzchowce. Lakmus prychał trochę, spodziewał się raczej tej niewielkiej, wspólnej stajni, gdzie konie trzymały te trzy kamienice – w jednej z nich swą pracownię miał profesor von Hohenheim. Ale to nie był wyjazd prywatny, więc Sophie nie chciała pakować się podstarzałemu alchemikowi na głowę dochodząc do wniosku, że postara się go odwiedzić przy najbliższej okazji i porozmawiać o tym czy tamtym, skoro tyle czasu się nie widzieli.
Tytuł Sophie otwierał przed nią wiele drzwi, a jednym z nich były drzwi biblioteki Wydziału Orientalistyki, gdzie wraz z Reginaldem spodziewali się znaleźć obszerniejsze słowniki nalesiańsko-aishwaryjskie. Zaś jeśli to nie przyniosłoby przełomu w ich pracy, zamierzali znaleźć jakiegoś specjalistę, który by im pomógł.
Rozległe pomieszczenie usiane wysokimi półkami pełnymi grubych, często egzotycznych tomiszczy, powitało ich tym charakterytycznnym zapachem natartego woskiem drewna, starego papieru i unoszącego się w powietrzu kurzu. Sophie powitała starszą bibliotekarkę, która wychynęła na podobieństwo ducha gdzieś spomiędzy półek, a potem wskazała Reginaldowi jedną ze ścieżek prowadzących przez gąszcz książek.
Tam, na końcu ścieżki, znajdował się otoczony twardymi i wysłużonymi krzesłami stół. Idealny, by rozłożyć na nim potrzebne materiały i zatonąć w głębinach językowych niuansów i niejasności. Sophie spodziewała się, że będzie tu pusto, jednak ten jeden raz okazało się, że intuicja ją zawiodła. Bo oto przy stole siedział jakiś mężczyzna.
Ciemna skóra zdradzała jego pochodzenie, a starannie przystrzyżona i utrzymana broda sugerowała, że nie jest to pierwszy z brzegu człowiek. Mężczyzna nosił barwne odzienie o trudnym do określenia kroju, jego smukłe dłonie zdobiły pierścienie. Sophie przystanęła na moment, zaskoczona dodatkową kompanią, skrzyżowała wzrok z nieznajomym. Ale ten zaraz wrócił do czytanego tekstu, nie zwrócił uwagi na nieproszonych gości poza skinieniem im głową w oszczędnym powitaniu.
Reginald i Sophie rozłożyli swoje materiały, tłumacz przeszedł się między półkami, zgarnął kilka obiecujących słowników i opisów gramatyki. A potem oboje zasiedli do tłumaczenia, znów pogrążając się w trudnym do odcyfrowania tekście.
Starali się wymieniać uwagi cicho, słowa kierując jedynie do siebie nawzajem tak, by nie przeszkadzać siedzącemu nieopodal mężczyźnie. Ale cisza w bibliotece była absolutna, a słowa, nawet wypowiedziane ledwie słyszalnym szeptem, niosły się daleko. Sophie nie od razu zauważyła, że nieznajomy co jakiś czas unosi wzrok, coraz intensywniej się im przygląda. Właściwie to nie zauważyła tego, dopóki ten nie wstał, nie podszedł bliżej i nie przysiadł na wolnym krześle.
— Można przeszkadzać…? Ja to Rajendra Mayadeva, alchemik — powiedział, z niepewnością artykułując kolejne słowa i okraszając je mocnym, twardym akcentem, czyniącym zdanie trudnym w zrozumieniu. — Państwo też alchemik. — Przeniósł wzrok od Sophie do Reginalda i z powrotem. — Jest taki problem. Takie pytanie. — I gest w stronę rozłożonych przez niego książek i materiałów.

niedziela, 8 stycznia 2023

Od Marty cd. Asy

— I ja ci mówię, Asa — cmoknęło dziewczę, zarzuciło nogę na nogę, to wygięło się jeszcze bardziej na fotelu, a opuszkami popukało się w policzek, nie mogąc usiedzieć w miejscu swym zwyczajem; zaraz to z fotela wstała, okrążyła salę wspólną, gadki oczywiście swej choćby na chwilę nie przerywając — nigdy takiej dużej owcy nikt na wsi nie widział. Ogromne to to było, tyle wełny z tego było, tylko żeby ostrzyc, to nie jednej osoby było potrzeba, a z czterech.
Palcami przeczesała włosy, schowała kilka pasm za ucho. Marta przestąpiła z nogi na nogę, podparła się dłońmi o swoje biodra, starając się przypomnieć zakończenie choćby tej opowieści.
— W końcu to chyba nie była wcale owca, wiesz. Się okazało, że to jakiś potwór był i w ogóle to na niego w okolicach polowali. Jakaś to bestia, bies, kto ją tam wie, w końcu ją zgarnęli, a jak zgarnęli, to i pewnie ciachnęli, ale trochę mi jej szkoda, no bo przecież nikomu krzywdy nie robiła, miła była, zawsze pogłaskać się dawała w wujaszka opowieściach, no i…
To energia jakby z niej uciekła, to barki opadły, powieki odrobinę się przymknęły. Schowało się dziewcze w sobie, przygarbiło, piersi za rękoma ukryło. W końcu wzruszyło jednak ramionami, iskra do modrych ocząt powróciła – podeszło czym prędzej do fotela, z impetem na niego wskoczyło, aż materiał spódnicy uniósł się lekko i opadł dopiero po chwili.
— Takie życie — stwierdziła Marta, sięgając po stojący tuż obok kubek z herbatą; oczywiście jednak na ów nie spoglądała, gdy się z kimś rozmawia bowiem, najmilej jest spoglądać na jego twarz, nie rozpraszać się to kubkami, herbatami czy innymi napojami. — Dobrze, że na te nasze demony nikt nie poluje. Ja już bym im dała, choćby spróbowali mi się targnąć na Balthazara za jakiekolwiek, nawet te najmniej nędzne, pieniądze. Nawet Tadeusza bym własną piersią broniła, jakby tego było trzeba! Zresztą, wszyscy wiemy, że tu nie tylko demony i potwory takiej obrony by potrzebowały, a ja za ich wszystkich, przysięgam, dałabym się pociąć, poszlachtować i... 
Zielarka, słów swych nie próbując dokończyć, prychnęła jedynie, obruszyła się niezwykle, machnęła, złość swą podkreślając, dłonią.
Kubek, na szczęście nie jej i nikogo innego ulubiony, tragicznie roztrzaskał się o podłogę.
Marta podskoczyła, z roztargnieniem, ale i z ciepłą czułością, zerknęła to na siedzącego nadal Asę, upewniając się, że chłopiec jest cały i zdrowy, to na pozostałości kubka, który zdecydowanie nie był ani cały, ani zdrowy.
— Nic ci się nie stało? — zapytała chłopca, już kucając, już, w tej chwili i czym prędzej zabierając się za zbieranie kawałków naczynia. Jedną dłonią podtrzymywała spódnicę, która całkiem nieźle sprawdzić się miała w roli chwilowej torby na kubek, drugą delikatnie podnosiła ostre cząstki. — Nie oblałam ciebie? Ach, zawsze muszę… Nie ruszaj się, jeszcze się nam pokaleczysz, a tylko tego tu brakuje.

sobota, 7 stycznia 2023

Ankiety z okazji nadchodzącej V rocznicy bloga!

Witajcie kochani!

Matko, jak ten czas leci. Uwierzycie, że mamy już prawie 5 lat na karku? W związku z tym, zgodnie z tradycją chciałybyśmy przeprowadzić  ankiety na temat popularności oraz działalności bloga, do których linki znajdziecie poniżej. Głosy będziemy zbierać do 1 lutego, po godzinie 24.00 formularze zostaną wyłączone abyśmy mogły je podliczyć i podsumować.

Będzie nam bardzo miło jeśli odpowiecie na chociaż jedną z tych ankiet, nieważne czy należycie do bloga czy jesteście tylko anonimowymi czytelnikami!


Dziękujemy za uwagę!
Administracja

czwartek, 5 stycznia 2023

Od Lei cd. Antaresa

Zmierzchało, gdy prace w archiwum ustały.
— Słońce na takie okazje powinno trochę zwolnić — marudził Pascal, gdy wszyscy gęsiego opuszczali budynek. — Nie przejrzałem jednej dziesiątej rzeczy, które chciałem.
— Mam wrażenie, jakbyśmy dopiero co tu weszli — westchnęła Abelarda.
Naukowcy markotnie opuszczali wnętrze, większość z nich oglądała się jeszcze przez ramię, nawet jeśli ciemności już dawno temu zdążyły połknąć wnętrze pomieszczenia. Światło słoneczne docierało tu i tak wprawdzie w bardzo ograniczony sposób, ale skoro zaczęło chować się za horyzont, profesor z ciężkim sercem zarządził koniec prac na dziś.
Sama byłam raczej zadowolona. Odcięte od świata pomieszczenia nie kojarzyły mi się najlepiej od czasów Ravenglen, ale atmosfera tu była zupełnie inna, zwłaszcza w otoczeniu gromady podekscytowanych naukowców. Oraz, rzecz jasna, Antaresa.
Grupa tłoczyła się przez chwilę przed ścianą. Brakowało jeszcze tylko...
— Marco, chodź — rzucił jeszcze. — Wolałbym cię tu nie zostawiać na noc.
— Już, panie profesorze, chciałem coś jeszcze dokończyć.
Szybkie kroki, blask świecy; gdy szczupła sylwetka doktoranta z notatkami pod pachą ukazała się w kręgu lepszego światła, zaczęliśmy wracać w stronę obozowiska.
Kiedy dotarliśmy, przykucnęłam na chwilę przy swoich rzeczach, przegładziłam koc. Przez te tygodnie zdążyłam się już przyzwyczaić do nowego miejsca, nawet jeśli czasem tęskniłam za pokojem w gildii. Przypominało mi w pewien sposób czasy, kiedy wyjeżdżaliśmy z wujkiem na różne wyprawy. Ciekawe, czy spał w podobnym namiocie, gdy jeszcze podróżował z profesorem.
W grupie następowało powolne rozprężenie; każdy zajmował się swoimi sprawami, porządkował notatki lub załatwiał inne sprawy bieżące. Z namiotu głównego dobiegał smakowity zapach potrawki, którą szykował Pascal, podśpiewując wesoło pod nosem.
Ożywione rozmowy zaczęły się w trakcie kolacji. Szczękały sztućce, chochla napełniała szczodrze kolejne miski. Pomiędzy kolejnymi kęsami, naukowcy wymieniali ze sobą uwagi i pomysły dotyczące znalezisk z dzisiaj. Podania ludu Idra, ich legendy i poematy czy rytuały. Kolejne wątki splatały się ze sobą, tworząc barwną mozaikę, w której już dawno temu się zgubiłam. Ale lubiłam te momenty. Mogłam słuchać ludzi żywo zainteresowanych swoją pracą, poznawać świat. Ktoś regularnie pochylał się nade mną lub Antaresem i tłumaczył dane zagadnienie, a zwłaszcza w przypadku Pascala i Vereny żywo przy tym gestykulując. Siedziałam obok rycerza, zerkałam na niego kątem oka co jakiś czas.
— Ten tekst — opowiadała Insteia — ma zupełnie inny układ, wiersze jambiczne są trudne do napisania w tym języku. Sądzę, że jest autorstwa dotąd nam nieznanego poety.
— Tak sądzisz?
Lingwistka pokiwała głową. Chochla powędrowała już jakiś czas temu do kociołka, gest zapewnił więc chwilę ciszy. Profesor już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale nim wypowiedział pierwsze słowa, coś rozległo się za naszymi plecami.
Szelest trawy. Syk.
Odwróciłam się gwałtownie. Antares równocześnie zrobił to samo, też to usłyszał – nawet jeśli zdawało się, że zajął się również posiłkiem i rozmową naukowców, cały czas czuwał, nie pozwalał sobie na zupełne rozluźnienie.
Teren dookoła namiotu był dość dobrze oświetlony dzięki lampom zawieszonym niedaleko wejścia. Ale gdyby nie syk, trudno byłoby zauważyć intruza, który podpełzł niemal pod główny namiot, a teraz uniósł się odrobinę, wpatrując się w nas. Paciorkowate oczy, długie ciało, pokryte ciemnymi, jednolitymi łuskami.
Mokasyn.
Wyciągnęłam nóż, ale Antares zareagował szybciej. Wąż wywinął się, spróbował sięgnąć kostki rycerza, ale ten zwinni się uchylił. Błysnął miecz, zatoczył niewielki łuk, bez trudu ciął ciało. Głowa potoczyła się po trawie, reszta ciała opadła bezwładnie.
— Uważaj — Verena zrobiła krok naprzód. Skrzywiła się lekko, patrząc na martwego gada — nie zbliżaj się do głowy, dalej może cię ukąsić. Wiesz, gdzie jest?
Antares spojrzał w mrok, gdzie światło już niemal nie sięgało:
— Tam.
— Zaraz coś poradzimy.
— Może być ich więcej — ostrzegł rycerz.
— Mokasyny raczej nie chodzą w grupach. I nie oddalają się od wody.
— Więc co ten tu robił? — zmarszczyłam brwi. — Rzeka jest dalej, teren jest tu dość płaski, bez krzewów. Zainteresował się zamieszaniem?
— Mogło tak być — wzruszyła ramionami. — Obozujemy tu od jakiegoś czasu, więc zapewne poczuł się na tyle pewnie, żeby podejść. 
— Wtapiamy się w lokalny krajobraz — stwierdził z przekąsem Pascal.
— Bardziej mnie zastanawia, że zrobił to o tej porze — biolożka zmarszczyła brwi. — To trochę zaburza ich cykl dnia. Może to po prostu nocny marek.
Spojrzałam w stronę Antaresa. Czułam, że się martwi. Rycerz był wciąż czujny, nie tylko ze względu na tego jednego osobnika. Skoro zjawił się tu ten, być może pojawi się ich więcej.
— Nic ci nie zrobił?
— Nie.
— To dobrze — odetchnęłam. Zawahałam się chwilę, nim kontynuowałam. — Zastanawia mnie, że podszedł tak blisko namiotu. Zwłaszcza, że dotąd widzieliśmy raczej wylinki.
— Było ich dużo. To prawdopodobne, że w końcu trafił się żywy wąż.
— W końcu to ich teren — zgodziłam się, zaplotłam dłonie na ramionach. — A przed wyruszeniem Michelle opowiadała przede wszystkim o komarach i ile chorób przenoszą.
— Ich też jest tu dużo.
Owady regularnie zbierały się przed zachodem słońca dużą chmarą, by przypomnieć o swoim istnieniu. Właściwie gdzie by nie pójść, można było znaleźć kilka. 
— Insteia wspominała, że strasznie ją ostatnio pogryzły — westchnęłam. — Ale na to są na szczęście maści. Z ugryzieniami mokasynów już gorzej. Ale poradzimy sobie. Na pewno coś wymyślimy.
— Będziemy uważać — potwierdził rycerz.


Posłaniec z Crullfeld przybył niedługo przed tym, jak mieliśmy wyruszyć do archiwum na dalszą część poszukiwań. Antares skończył już swoją drugą porcję owsianki na śniadanie, teraz rozglądał się czujnie dookoła. Wciąż byliśmy w namiocie głównym, daleko od gałęzi, na których lubiły przesiadywać mokasyny, ale mogły przez ten czas przyzwyczaić się na tyle do dziwnej konstrukcji, by śmielej podejść bliżej. Wczorajszy incydent był tego najlepszym dowodem.
Pokręciłam głową, skupiłam się na naszym gościu. Chłopiec mógł mieć dwanaście, może trzynaście lat. Kręcone włosy sięgały za brodę, wywijały się zawadiacko przy uszach. Przysłał go burmistrz miasta z zaproszeniem na kolację w ramach podziękowań za rozwiązanie problemu z przemytnikami.
— Na kiedy jesteśmy zaproszeni?
Chłopiec był nieco nerwowy, ciągle wyprostowany. Kręcił nerwowo czubkiem buta w ziemi, ale odpowiadał szybko na pytania. Już na pierwszy rzut oka wydawał się bardzo sympatyczny.
— Dzisiaj wieczorem, proszę pana.
Profesor zakręcił palcem wąs, potarł knykciem policzek.
— Dość szybko.
Stwierdzenie wypowiedział możliwie neutralnie, ni to z przyganą, ni z radością. Chłopiec najwyraźniej nie był także pewien, jak odebrać te słowa, poprzestał więc tylko na wzruszeniu ramionami.
— Mieliśmy spędzić dzień w archiwum — przypomniała Verena. — Wciąż jest jeszcze dużo do zbadania.
— Owszem — przyznał Fioravanti. — Ale byłoby nietaktem odmówić zaproszeniu gospodarza miasta, w którego tereny wliczają się ruiny. To będzie dobra okazja, by poinformować go o stanie badań.
Geolog uniósł brwi, jego wyraz twarzy nazbyt dobitnie mówił, co sądzi o zainteresowaniu burmistrza tymi sprawami, ale profesor postanowił je zignorować. Zgadywałam, że w obecności chłopca nie chce roztrząsać sprawy ich relacji z burmistrzem. Profesor zaś, jak to w podobnych sytuacjach, przejął dowodzenie i zadecydował, co będzie najlepsze dla grupy.
Nawet jeśli Feliks wyczuł napięcie, nie dał tego po sobie poznać; wiedziony chłopięcą ciekawością, zbyt był też skupiony na pożeraniu wzrokiem konstrukcji wielkiego namiotu i zgromadzonych tu sprzętów, by zwrócić uwagę na toczące się bezgłośne rozmowy. Najczęściej jednak zatrzymywał wzrok na Antaresie i mieczu u jego pasa. Był przecież imponujący, nawet jeśli teraz tylko wisiał w pochwie, ale nie zdziwiłabym się, jeśli Feliks był świadkiem niedawnego pojedynku rycerza z czempionem Crullfeld. Takie wydarzenia przemawiały do wyobraźni chłopców, niezależnie od tego, z jakiego powodu ta walka się odbyła.
— Em... przyjść później? — zapytał.
— To nie będzie konieczne, dziękuję — uśmiechnął się profesor. — Przekaż, proszę, panu Sambridge, że dziękujemy za zaproszenie i skorzystamy z niego z pewnością.
Młodzieniec skinął głową, niedługo później czmychnął. Ledwo tylko znalazł się poza zasięgiem słuchu, biolożka zaplotła ręce na piersi, pochyliła tułów do przodu i spojrzała z wyrzutem na Fioravantiego.
— Naprawdę musimy tam iść?
Zagryzłam wargę; przypomniała mi się od razu siostra, która reagowała w bardzo podobny sposób, gdy chciała spędzić dzień z Joshem i zwierzętami, które odwiedzał. Wszelkie odwiedziny rodziny, które wymagały jej obecności, były jej wtedy nadzwyczaj nie w smak.
— Powinniśmy — lingwistka poparła decyzję Fioravantiego. — Burmistrz nie zachował się wobec nas w porządku, ale to nie oznacza, że powinniśmy odwdzięczyć się tym samym.
— Może chociaż się podzielimy? Jedni pójdą do miasta, pozostali zostaną.
— Wykluczone. Nasze stosunki z Crullfeld wciąż są napięte — mężczyzna uciął negocjacje. — Ruiny tu zostaną także wtedy, gdy zakończymy badania. Wolałbym się upewnić, że zostawiam je w rękach kogoś, kto zna ich wartość.
— Powinniśmy chyba w takim razie osadzić pana na tym stołku — stwierdziła z przekąsem biolożka.
— Ernest jest trudny w obyciu — profesor spojrzał surowo na Verenę — i czasem pozwala, by kierowała nim uraza, ale to kompetentny człowiek.
— A jeśli to kolejna zasadzka? — zasugerował Pascal.
— Po tym, co zaprezentował im Antares, szczerze wątpię, by znów próbowali podobnych sztuczek. 
Rycerz, wywołany, uniósł głowę, ale geolog uprzedził jego słowa:
— Kto wie, jakie mieli powiązania z najemnikami...
— Takie dywagacje donikąd nas nie zaprowadzą, Pascalu.
— Ale zachowywał się opieszale, gdy prosiliśmy go o pomoc. Jeśli chce nam teraz podziękować za rozwiązanie problemu, to wcześniej mógł chociaż udawać, że go w ogóle obchodzi.
Z Antaresem przysłuchiwaliśmy się wymianie zdań. Z początku sądziłam, że profesor nie będzie zbyt chętny, by odwiedzić burmistrza, ale niezależnie od tego, co prywatnie sądził na jego temat, podjął decyzję, by iść.
— Nie przeczę. Nie trzeba jednak lubić człowieka, by go szanować. I mieć świadomość, jaką piastuje pozycję. Jesteśmy tu gośćmi. Poza tym, chciałbym z nim porozmawiać o kilku kwestiach. Choćby o wężach. Mogą okazać się zagrożeniem również dla mieszkańców.
— No i może dla odmiany miło będzie zjeść coś innego niż sucharki i potrawki Pascala — stwierdziła Verena. Uśmiechnęła się wreszcie, choć nieco zadziornie, ale atmosfera wreszcie się rozluźniła.
Geolog uniósł brew.
— Mogę ci odstąpić fartuszek przy następnej kolacji.
Kobieta nie odpowiedziała.
 — No dobrze, skoro wszyscy się zgadzają — profesor powoli wstał, klepnął się o uda — czas najwyższy wykorzystać czas, który mamy, skoro będziemy pracować krócej.

środa, 4 stycznia 2023

Podsumowanie #59

Witamy Was Miśki w noworocznym podsumowaniu miesiąca!

Na początek chciałybyśmy skorzystać z okazji i podziękować Wam za Waszą obecność w zeszłym roku! Aktywność była oszałamiająca, cieszymy się, że tak chętnie bierzecie udział w codziennym, gildyjnym życiu <3 Mamy nadzieję, że w tym roku również chętnie będziecie tworzyć i życzymy, by weny nigdy Wam nie brakowało.
Punktacja:
Madeleine – 0 słów  – ZB Leonardo – 0 słów – NB
Yuuki – 0 słów – NB Narcissa – 0 słów – NB
Cahir – 696 słów – NB Adonis – 0 słów – NB
Tadeusz – 0 słów – NBJaviera – 0 słów – ZGR
Syriusz – 0 słów – NB Nova – 0 słów – NB
Nikolai – 0 słów – NB Marta – 0 słów – NB
Isidoro – 0 słów – NB Mattia –  0 słów – NB
Antares – 0 słów – NB William – 0 słów – ZGR
Lea –  4604 słowa  – NB Pan Sokolnik – 0 słów – NB
Echo – 0 słów – NB Sophie – 0 słów – NB
Apolonia – 0 słów  – NB Hotaru – 1001 słów
Odetta – 0 słów  – NB Aherin – 0 słów – NB
Kukume –  0 słów – NB Serafin – 0 słów – NB
Ayrenn – 0 słów – NB Dina – 0 słów – ZB
James – 0 słów – NB Małgorzata – 0 słów – NB
Michelle – 0 słów – NB Calitha –  0 słów – NB
Asa – 0 słów – ZGR Mefistofeles – 442 słowa – NB
Billy – 0 słów – NB Salomea – 0 słów – NB
Hugo – 0 słów – NB Nalanis – 0 słów – NB
Reginald – 370 słów Victarion – 0 słów – NB
Rashid – 0 słów – NB Alyia – 366 słów
Kaneshya – 621 słowa  – NB Vilre – 1200 słów

Ignatius – 0 słów – NB Xavier – 0 słów
Nicolas – 0 słów – NB Balthazar – 0 słów
Akamai – 0 słów – NB Nikita – 0 słów

Legenda: OA - Ograniczona aktywność | NB - Nieobecność | ZGR - Zagrożenie | ZB - Zablokowany wątek | D2 - Niedawno odblokowany wątek, dodatkowe 2 tygodnie

Tym samym postacią miesiąca zostaje Lea! Gratulujemy!


Dokładną liczbę napisanych przez was słów znajdziecie

Inne sprawy:

W tym miesiącu nie miały miejsca żadne większe zmiany.


Do zobaczenia na kolejnym podsumowaniu!
Administracja

wtorek, 3 stycznia 2023

Od Reginalda, cd. Sophie

    Oczywiście, Reginald wiedział, że w Sorii miał znaleźć się z bardzo konkretnego powodu, a obecność Sophie bardzo skutecznie mu o tym przypominała. Zadanie dostali jasne, misja zawierała konkretne wytyczne, jakiekolwiek wątpliwości nie miały prawa się pojawić.
    I faktycznie się nie pojawiały, ale młody Amis cały czas był jakiś taki… rozproszony. Na dodatek w zupełnie inny sposób niż zazwyczaj – jak dotąd jego brak skupienia wynikał z wodzenia myślami gdzieś indziej, bycia melancholijnym i nieobecnym, tym razem jednak był wręcz nazbyt obecny. Wszędzie go było pełno, nie potrafił niczemu poświęcić dostatecznej uwagi, wszystko chciał robić naraz. Jego istnienie podczas tamtej podróży było wręcz namacalne, a Sophie musiała zauważyć, że z Reginalda wydobywa się jakaś nowa energia. W gruncie rzeczy był taki, odkąd dowiedzieli się o misji w Sorii, która była po prostu zadaniem, do którego ich wyznaczono, a przy tym mieli nadzieję na trochę nowej inspiracji w sprawie ich wspólnej pracy nad tekstem, która w ciągu ostatnich kilkunastu dni trochę stanęła w miejscu i do przodu poruszyli się naprawdę niewiele.
    Ot, nic nadzwyczajnego.
    Tymczasem Reginald był tym wszystkim wręcz podekscytowany.
    Na swój sposób, bo jego natura nie pozwalała na zbytnią ekspresję.
    — Sophie?
    To był już trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch godzin, kiedy Reginald czuł ogromną potrzebę zagaić Sophie rozmową. On, który już dawno przestał mówić, kiedy nie musiał, który nie wychylał się niepytany.
    Czyżby świat się właśnie kończył? Jakaś anomalia? Nowy kataklizm? Kto to widział takie rzeczy?
    Sam Reginald wydawał się sprawiać wrażenie, jakby jego zachowanie było zupełnie normalne. Tymczasem każdy, kto mógł spędzić z nim choć krótką chwilę na jakimkolwiek etapie swojego życia, nawet bardzo dawno temu, mógł wiedzieć, albo chociaż wyczuć, że coś tu nie gra. Jeszcze brakowało, żeby się uśmiechał. Albo głośno zaśmiał.
    — Byłaś kiedyś w Sorii?
    Zadał już to pytanie jakieś czterdzieści pięć minut wcześniej, a przecież uzyskał odpowiedź, dość konkretną – jak na pannę Egberts przystało. I to wcale nie tak, że nagle zupełnie zapomniał, o czym niedawno rozmawiali. Chyba po prostu czuł potrzebę przeprowadzenia tej rozmowy kolejny raz, nawet jeśli nie była jakoś szczególnie głęboka. Tym bardziej, że powodem swoich silnych uczuć związanych z misją w Sorii się nie podzielił, nawet słowem nie napomknął, o co może chodzić.
    — Ja nigdy nie byłem. Chciałem… ale nie byłem.

poniedziałek, 2 stycznia 2023

Szczęśliwego Nowego Roku!

Witajcie Miśki!

Pstryk i mamy 2023 rok, nie wiemy jak Wy, ale do nas to chyba jeszcze nie dociera. W każdym razie, Szczęśliwego Nowego Roku Misiaczki! Życzymy Wam, abyście spędzili ten rok w szczęściu i zdrowiu, w towarzystwie tych, których obecność cenicie. Mamy nadzieję, że zrealizujecie swoje plany i postanowienia, jeśli je posiadacie. A jeśli nie macie to i tak samych sukcesów, bo wszyscy na nie zasługujecie. Pamiętajcie, że po burzy zawsze wychodzi słońce. A my dziękujemy, że z nami jesteście! ʕ灬>ᴥ<灬ʔ

A teraz przejdźmy do Waszych życzeń i postanowień, które w ostatnim miesiącu nam przysłaliście!

niedziela, 1 stycznia 2023

Od Kaneshyi — Wygasłe emocje II

Gdyby zapytano Kaneshyę, jaki los, jego zdaniem, spotkał Aleca Brenę, ulicznego złodzieja z Ovenore, powiedziałby, że albo zawisł, albo siedzi. Wszystkie ptaszki z Familii prędzej czy później kończyły w podobny sposób, wiedział, bo, współpracując z Ksandrem, trochę ich poznał. 
A jednak, pomyślał Kaneshya, mijając go na korytarzu podczas jednego z pierwszych dni swojego pobytu w Tirie. Wyłgałeś się od szafotu? Masz nawet obie ręce? Protekcja Ksandra na coś się zdała, no proszę. Nie zatrzymał się, nie miał mu nic do powiedzenia, wszystkim, co ich łączyło, była osoba Ksandra. Rzucił mu tylko jedno spojrzenie. Krótkie, pobieżne, nie musiał patrzeć, by wiedzieć, co zobaczy. Chciał się upewnić. To, co dostrzegł, tylko go w tym utwierdziło. Gdy widzieliśmy się po raz ostatni, pomyślał Kaneshya, odchodząc, jeszcze nie byłeś potworem, znałem cię jako chłopca. Ale Ksander zdążył cię przeszkolić, widać po wzroku. Wszyscy mordercy z Ovenore patrzą w ten sam sposób, mają takie same oczy. Spogląda się w nie i napotyka pustkę. Brak duszy, żadnych myśli. Jakby się patrzyło w oczy zwierzęcia.
Może to spotkanie nie powinno mnie dziwić, pomyślał, przekręcając klucz, zdumiony, jak głośno chodzi stary zamek. Rzadko korzystał z drzwi, miał nawyk wlatywania oknem. Ze wszystkich ptaszków Ksandra miał największe szanse na przeżycie, Ksander go lubił. Aleksander Corteo, Ksander. Aleksander Brena, Alec. Imiennicy. Ciekawa zbieżność, zwłaszcza że wydawało się, że Ksander widział w tym chudym, niepozornym chłopaku swoją przyszłą prawą rękę. Kaneshya nigdy nic w nim nie dostrzegał. Jeżeli Alec miał w sobie potencjał, pozostawał on dla niego niewidoczny.
Mimo to respektował wybór Ksandra, w Ovenore traktował Aleca dobrze. Wskazywał mu krzesło, pozwalał siedzieć w ich obecności, gdy obok, przy stole, prowadził z Ksandrem rozmowy biznesowe. Dawał mu słuchać, mówił przy nim wprost, nie zważał na słowa, uznawał, że nie musi się pilnować, że Ksander brał Aleca ze sobą, żeby patrzył, uczył się, wdrażał. Pamiętał, że kiedyś, podczas rutynowej wizyty Ksandra w spółce, chłopak wyróżniony został w szczególny sposób. Keyan Al-Kalediah, właściciel sklepu, który nie brał udziału w negocjacjach, odepchnął się od stołu, o który opierał się biodrem, uśmiechnął się, jak zawsze, zupełnie przyjaźnie, zagaił do chłopaka, czy pójdzie z nim na parter zobaczyć ptaki. Alec nie odpowiedział, podekscytowania nie wykazał, spojrzał na Ksandra, jakby pytał o pozwolenie. Ksander poruszył palcami w powietrzu, gestem kazał mu zmykać. 
Kaneshya od Keyana dowiedział się potem, że Keyan wyciągnął z klatki kolorową lorysę górską, posadził ją chłopakowi na ręce, ale ptak, skłonny do figli, wskoczył mu na głowę, zaczął bawić się jego włosami. Keyan schował lorysę, zaprezentował kakadu żółtoczubą, nasypał Alecowi nasion do ręki, pokazał, jak karmić. Kakadu narobiła hałasu, zaczęła bić skrzydłami, rozsypała część nasion na podłogę. Chłopak podobno zajmował się nią z taką miną, jakby było to kolejne zadanie, jakie otrzymał od Ksandra. Nieskłonny do współpracy okazał się również samiec gwarka, od jakiegoś czasu uwielbiający przedrzeźniać wszystkich, którzy zwrócą na niego uwagę. Kaneshya uśmiechnął się pod nosem, słysząc z góry, jak Keyan moduluje głos, żartobliwie sprzeczając się z ptakiem. Mógł sobie wyobrazić, jak Keyan najpierw teatralnie bierze się pod boki, potem grozi gwarkowi palcem, na koniec, gdy wszystko zawiedzie, próbuje udobruchać go przysmakiem, a Alec, zastanawiając się, czy scena powinna go bawić, stoi sztywno, patrzy i nie wie, czy należy się uśmiechnąć.
Kaneshya zapamiętał Aleca jako nierozmownego, wycofanego chłopaka o sylwetce łatwej do przeoczenia, o twarzy zbyt poważnej jak na jego wiek. Teraz, gdy widywał go w przelocie na gildyjnych korytarzach, miał wrażenie, że może nie zmienił się tak bardzo. Urósł, wydoroślał, zmężniał, trochę się z aparycji poprawił. Wyraz ust pozostał ten sam, wyraz oczu również, ale oczy same w sobie się zmieniły. Przestały być harde, zniknął w nich błysk młodzieńczej arogancji. Stały się zmęczone, zimne, miały w sobie coś ostrego, nieprzyjemnego. Jakby od ich ostatniego spotkania zdążyły wygasnąć w nich wszelkie emocje. 

Od Cahira — Wygasłe emocje I

Gdyby zapytano Cahira, co, jego zdaniem, stało się z Ardalem Natharinem — łowcą nagród, którego poznał w stolicy, a którego nie widział od lat — odpowiedziałby, że zapewne umarł. Przestępcy rzadko wychodzili z Ovenore żywi, nawet jeżeli byli cwani. Na każdego cwaniaka w końcu znajdował się tam większy cwaniak. 
Widzę, Natharin, pomyślał Cahir, któregoś dnia mijając się z nim na korytarzu, że miałeś szczęście. Nie zatrzymał się, żeby z nim porozmawiać, nie chciał się witać, nie byli znajomymi, spojrzał tylko w przelocie. Łowca minął go bez słowa, nie obdarzył prawie żadną uwagą. Żółte, pozbawione wyrazu oczy skupiły się na Cahirze tylko na moment. Cahir nie dostrzegł w nich ani sympatii, ani wrogości, podejrzewał, że nawet nie został rozpoznany. Minęło parę lat, dorosłem, zmieniłem się, pomyślał. Ty też jesteś inny. Nie kryjesz już twarzy za iluzją? Tak naprawdę wyglądają twoje oczy? Potworne. Puste oczy zwierzęcia.
Bogowie drwią za mnie, uśmiechnął się krzywo, przekręcając w zamku klucz do swojej kwatery. Kolejna bestia z Ovenore. Wszyscy, których kiedyś tam poznałem, w końcu się tu zjawiają. Gdyby Leonis żył, musiałby trafić do Gildii. Dobrze, że to Natharin. Tylko Natharin. Nie będzie mi wadził. Jak wcześniej niektórzy. Jak nadal niektórzy.
Spotkał go wieczorem, na kolacji. Potem w ogrodzie. Następnego dnia również na siebie wpadli. Cahir nie przyglądał mu się zbyt wnikliwie, starał się tego nie robić, ale nie uszło jego uwadze, jak bardzo sylwetka Natharina różniła się od tej z czasów Ovenore. Nie takim go zapamiętał.
Gdy widział Natharina ostatnim razem w stolicy, w sklepie z ptakami Al-Kahlediaha, wyglądał jak elf. Miał spiczaste uszy, czarne włosy bez siwych pasm, równe, ludzkie zęby, niebieskie oczy. Cahir długo uważał go za elfa czystej krwi, dopiero po jakimś czasie, podsłuchawszy rozmowę Ksandra i Leonisa, dowiedział się, że Natharin niezupełnie jest elfem. Keyan Al-Khalediah, właściciel sklepu, był, według Leonisa, właściwie dość dobrym czarodziejem, znał się na iluzji, nauczył Natharina maskować niektóre cechy swojego wyglądu i przyjmować nieco przyjemniejszą dla oka postać. Al-Khalediah nie lubił, gdy płoszyło mu się klientów. Nawet jeżeli sklep z egzotycznymi ptakami był jedynie przykrywką dla jego największego biznesu i nie stanowił najważniejszego źródła dochodu. Natharinowi jego elfia sylwetka musiała się podobać. Ksander nie był bogatą mieszczką, nie spotykał się z Al-Khalediahem, by kupować ozdobne ptaki, a mimo to Natharin, który z nim współpracował, zawsze pokazywał mu się pod postacią niebieskookiego, wysokiego młodzieńca.
Cahir dobrze go zapamiętał, sam nie wiedział, z jakiego powodu. Widział Natharina parę razy w życiu, zawsze w sklepie, w sytuacjach biznesowych, w obecności Ksandra i Al-Khalediaha, a mimo to jego sylwetka wyraźnie zapisała się w jego umyśle. Nie miał z nim ani negatywnych, ani pozytywnych wspomnień, był jedną z wielu osób, które poznał w Ovenore, znał przez jakiś czas, rok, dwa, a potem przestał mieć z nimi cokolwiek wspólnego na lata. Cahir pamiętał na przykład, że Natharin w stolicy czasem się uśmiechał, ale po elfiemu, miło, choć nie do końca życzliwie. Na pierwszy rzut oka sprawiał dobre wrażenie, choć Cahir nigdy nie uznał go za sympatycznego, Natharin miał w sobie coś niepokojącego, wydawał się zbyt skryty, zbyt tajemniczy. Al-Kalediah, czarodziej o szyi i rękach pokrytych magicznymi runami, znakami i symbolami, zdawał się znacznie łatwiejszy w obyciu. 
Natharin, co ciekawe, nie postarzał się od ich ostatniego spotkania. Wyglądał równie młodo, co wcześniej, Cahir nie dałby mu trzydziestki, choć wiedział, że nie mogą być rówieśnikami, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka można by ich za nich uznać. Natharin musiał być w wieku Ksandra. Co najmniej.
Cahir miał także okazję po raz pierwszy oglądać go w psiej skórze. Słyszał co prawda, że Natharin potrafi przemieniać się w zwierzęta, jako chłopak koniecznie chciał zobaczyć to na własne oczy, ale tylko raz dane mu było widzieć go jako ptaka, kiedyś, w Ovenore, gdy wfrunął przez okno, jak gdyby nigdy nic zeskoczył z parapetu na równe nogi, poinformował Ksandra o wykonaniu zlecenia i wręczył mu obiecane zawiniątko, zginając się w uprzejmym ukłonie.
Psia sylwetka teraz, po latach, nie zrobiła na nim szczególnego wrażenia. Największą uwagę zwróciły jego oczy. Kiedyś niebieskie, ludzkie, całkiem miłe, teraz żółte, nieruchome, odległe, bezduszne oczy drapieżnego ptaka. Potworne, powtórzył Cahir w myśli, i nie do poznania. Zupełnie jakby od czasów Ovenore wygasły w nich wszelkie emocje.

Od Mefistofelesa cd. Nikity


Dech wstrzymany w sflaczałej piersi odpuścił, gdy po nocy rozeszło się poruszone, emocjonalne żachnięcie i zdecydowanie bardzo stanowcze zaprzeczenie. Dobrze, pomyślał Mefistofeles. Dobrze, choćby w tych okolicach o jednego umrzyka pod miękką ziemią mniej. Zawahał się w rozluźnieniu ramion z nagła, wstrzymał w swej łatwowierności. Niedobrze, pomyślał prędką chwilę później. Niedobrze, oznacza to bowiem, iż szpadel służy tu innym zamiarom, niźli kopaniu własnego grobu, a zamiar to przecież, zupełnie oczywiście, podejrzany.
Podniósł więc Mefistofeles siwą, szorstką brew, zmarszczył uważniej czoło i nadstawił ucha, gdy chłopak – bo pomimo szerokich barów, pomimo groźnie łypiącej zza ronda kapelusza szramy i tego ostrego szpadla w dłoniach, którego naostrzony sztych z łatwością wbiłby się prawdopodobnie w każdy mięsień, żywy lub nie, to nadal był tylko chłopak, chłopcze, w wampirzym spojrzeniu ledwie to podlot – zwróciwszy się ku niemu z należną dobrze wychowanym chłopcom grzecznością per pan, która miałaby rozwiewać wszelakie rozterki, zawahał się w swych słowach przez chwilę.
Wahanie wampir uznał za potwierdzenie, że coś niedobrego miało się tu święcić, choć nadal skinął głową, zaprosił jegomościa do kontynuowania swej wypowiedzi.
W końcu cmoknął z przekorą, pokręcił głową, bo jedynie w ten sposób potrafił skomentować takie wybryki. Nie minęła sekunda, znalazł się przerażająco blisko jegomościa – ot co, wzrok pochwycić nie mógł, czy się przysunął, przyskoczył, podszedł żwawym krokiem, a czy może po prostu przyleciał.
Chwila moment był tam. Chwila moment był tu, spoglądając z podwyższenia na pogrzebanego, może nie po pachy, ale na pewno po kostki, chłopca. W czarnych oczach lustrem odbiło się światło, błysnęły niespokojnie, tak jak błysnął i metal łopaty, gdy srebrem prześlizgnęła się po nim nocna łuna księżyca. Mefistofeles nadal uśmiechał się całkowicie po przyjacielsku, zębów z grzeczności nie szczerząc.
— Z ciekawości mówisz? — Drapnął pazurem po swojej żuchwie, przekrzywił głowę. — A cóż to w porzuconej mogile niby mogłoby się skrywać, jeżeli nie kręgosłup, piszczel i czaszka, o ile żaden pies — słowo zawibrowało w powietrzu ostrzegawczo, nie sposób powiedzieć, czy intencjonalnie, czy zupełnie przypadkowo — wcześniej nie przygarnął ich do zdjęcia kamienia ze swych kłów? — zapytał w zupełnie szczerych intencjach. — Jeżeliś nie nekromanta, nie lekarz wątpliwej moralności i nie szalony alchemik poszukujący kamienia filozoficznego, a w zamiarach swych nie ukrywasz wzbudzania nieżywych do życia, to nic ci mój drogi po człowieczych kościach, nie sądzisz? — Splótł w końcu wampir ręce na piersi, zadarł lekko brodę. — Ciekawość, mówisz, a ja w ciekawości doszukuję się zupełnie w innych szczegółach, które zdołałem dostrzec, choć może moje rozterki rozwiejesz. Czemuż to chłopcze, jeżeli grzebać się sam nie planowałeś, łopatę na nocne przejażdżki ze sobą zabierasz? Mniemam, że są lepsze i ostrzejsze bronie do rozpędzania ewentualnych łotrzyków w okolicy.
Za długo żyję, wydawał się szeptać las. Za długo żyję, byś czynił ze mnie idiotę.