sobota, 25 marca 2023

Od Vilre cd. Hotaru

Zadrżała, ścisnęła poły płaszcza, z niechęcią oglądała, jak Hotaru odchodzi kawałek, staje, oddycha głęboko. Była zdeterminowana, żeby dociągnąć sprawę do końca, naprawić szkody, przemawiała łagodnymi słowami, koiła, chociaż sama czuła niepokój i choć gdzieś w środku Vilre chciała się na dobre wycofać, odpuścić, gdyż próba dogadania się z sobowtórem wydawała się stracona, to wiedziała, że na to jest już za późno. Byłoby to równoznaczne z puszczeniem „Maćka” wolno, który był nieprzewidywalną istotą magiczną - cokolwiek, co by zrobił w czasie swojej ucieczki, mogłoby ciążyć na ich sumieniu. Więc zaufała tancerce, zaufała ładnym słowom, zaufała, że doppelgänger nie ucieknie.
Wsunęła kosmyk włosów za ucho, poprawiła okulary, zerknęła na stwora. Przysiadł na ziemi, robiąc sobie chyba nic z zimna i wilgoci, rozmasowywał lewe kolano, obciążone możliwym bólem licznych niekontrolowanych przemian. Powoli się uspokajał, scalał w bardziej wyraźny personę, chociaż wciąż od czasu do czasu któraś z rys twarzy przeskakiwała, falowała. Co uległo zepsuciu pierwsze?, pomyślała, czy zdruzgotane serce, czy wołająca o pomstę do nieba dusza? Ciało, sprowadzające na resztę serię cierpień, czy może umysł, słaby, załamany, oddany szaleństwu? Cicho westchnęła
I wtedy Hotaru zaczęła tańczyć, kradnąc całą ćmową uwagę.
Dając pochłonąć się złotemu blaskowi, dając pochłonąć się egzotycznej magii, pulsującej, otulającej podwórze, przyglądała się widowisku, niepodobnemu do czegokolwiek, co wróżka zdążyła zobaczyć w swoim życiu. Żaden cyrkowiec, żaden artysta, bard i żaden występ, nie skradł jej serca i umysłu tak, jak swymi ruchami robiła to gildyjna tancerka. Mówiąc swymi niemymi słowami, zdradzając nastrój spojrzeniem ciemnobrązowych oczu, wydawała się równie obca, co znajoma. Hotaru opowiadała, nakreślała przejmującą historię, lecz w tym wszystkim nie była do końca sobą, jakąś inną istotą, wyglądającą jak ona, ale nie poruszającą się jak ona, stąpała po tej samej ziemi, co wszyscy, ale jej duch nie wydawał się ograniczać do tej jednej ziemskiej formy. Oglądała, jak przed jej własnymi oczami tancerka staje się kimś, czymś, zupełnie innym.
Spodobało jej się to.
Z zapartym tchem wypatrywała piruetów, obrotów, wzlotów i upadków, mając co chwila wrażenie, że coś jej ucieka, że za szybko wszystko się dzieje, że potrzebuje doświadczyć tegoż tańca w zwolnionym tempie, by móc odpowiednio podziwiać, zapisać w pamięci. A kiedy nadszedł koniec, kiedy ostatnia fala żywych emocji przewinęła się przez zbierający się tłum, ćma przywołała słowa tancerki i poczuła, jak jej własne serce zabiło mocniej, gwałtowniej, jak pierwszy raz od dawna zabiło silnie, z uczuciem, a nie przestrachem, jego własny mrok, cień dawnej rozterki, uniósł się, zawirował z obawy, i liczyła, że doppelgängera choć w małym stopniu cały ten występ poruszył.
Bo przecież dla niego to wszystko było, Vilre wcale nie zapomniała. Wcale.
Rozbłysło światło, rozbłysnął świat, powracając w czerń, granaty i mleczną łunę, powróciła Hotaru, wyprostowana już, biorąc głębokie, równe oddechy. Przez krótką chwilę nikt się nie odzywał, wyległe z karczmy towarzystwo stało nieco osłupione, przecierało oczy, nie dowierzało pokazowi magii i talentu, który ich ściągnął na podwórze, obezwładnił zmysły. Sprawczyni iluzji odwróciła się, odnalazła ćmową twarz i uśmiechnęła się w ten swój przemiły i ujmujący sposób, widząc pierwszy efekt swoich poczynań; odpowiedział jej również uśmiech, skromniejszy, przyozdobiony na polikach lekkim rumieńcem wywołanym chłodem, niczym innym.
Podniosły się w końcu oklaski, otrzeźwiano, można było na nowo się pozachwycać. Szeptano trochę, kim czarodziejka jest, skąd, jak to zrobiła? Bez odpowiedzi jednak pozostały, gdyż Hotaru uciekła zgrabnie w bok, w stronę swojego pacjenta.
„Maćko” miętosił między palcami źdźbło trawy, zerkał na zbliżającą się kobietę, wydawał się zmieszany, ale nie było już w szarych oczach tej bolesnej iskry, nie było tak wielkiego lęku. Hotaru ukucnęła przy nim, nie odezwała się.
— Ja… — zawahał się, uciekł wzrokiem, przygryzł wargę — Nie wiem, jakiej sztuczki użyłaś, ale ten taniec… dziękuję.
Tancerka uśmiechnęła się znowu, nie poruszyła.
— To jest historia, jaką ci oferują. Użyj jej morału, żeby postąpić właściwie.
— Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić — prychnął, ale jakoś bez przekonania.
— Możesz zacząć od tego, o czym rozmawialiśmy w karczmie — zaproponowała Hotaru.
— Że co, do tych kołków mam iść? — żachnął się „Maćko”, kopnął kamyk.
— Jest to zawsze jakiś początek, który nie jest ucieczką.
Zamarł na moment, zwiesił nieco głowę. Stanął teraz przed wyborem swojej tułaczki, ciągłej walki z amnezją, bólem i żalem, a tego, na co nadzieję dała mu Hotaru - próbę walki z okrutnym losem, spróbowanie złapania gdzieś oparcia, stanięcie twarzą w twarz z tym, co gnębi go, bogowie wiedzą jak długo. Nie było to może dla niego idealne rozwiązanie, takie sprowadzało się do odzyskania swoich zdolności, ale mogło pomóc mu odnaleźć się na nowo w świecie.
Z ciężkim westchnięciem doppelgänger spróbował się podnieść, Hotaru wyciągnęła do niego dłoń, pomogła mu.
— A może w ogóle nic z tego nie będzie… — mruknął pod nosem, otrzepał spodnie.
— Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz — tancerka skinęła głową w stronę tłumu, kawałek dalej, na uboczu, stali Krystek i Radko. Wnioskując po ich krzykach, przedmiotem rozmowy była kolejna kłótnia. Sobowtór wziął głęboki oddech, poszedł powoli, niespiesznie, dłonie trzymał nerwowo zaciśnięte w pięści, na plecach czuł uważny wzrok członkiń gildii.
— Hotaru — zaczęła Vilre, zanim zdążyła pomyśleć, zatrzymać się, ta odwróciła się do niej — To było… — oddała się jakieś chaotycznej gestykulacji — … i twój wachlarz… — wskazała na przedmiot — … i ty… — jęknęła z zażenowania, poddała się próbie opisania swojego podziwu dla występu, ukryła twarz w dłoniach. — Przepraszam, że w ogóle na początku zwątpiłam.
Kobieta zaśmiała się cicho.
— Dziękuję. I nie przejmuj się, przecież nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy — zwróciła się znowu ku wcześniej poznanym chłopom, „Maćko” właśnie im tłumaczył, że postanowił się posłuchać zaleceń gildii, wskazał na nie. — Myślisz, że zostanie?
— Nie wiem — odparła ciemka po chwili przemyślenia, zapatrzyła się na mężczyzn — My na pewno nie możemy, żeby go przypilnować, najwyżej w drodze powrotnej można zajrzeć. Ale… ostatecznie nie zmusiłaś go do niczego i przy tym zrobiłaś dla niego coś, czego łatwo nie zapomni. Zauważyłaś go, nie jego kolejną podebraną twarz, nie kolejny wybryk, ale jego. Jeśli miałby zamiar uciec, z tyłu głowy będzie miał twoją historię. I to może wystarczy, żeby go powstrzymać.
— Na to liczę — Hotaru splotła dłonie przed sobą, zerknęła w stronę karczmy. — Czy powinnyśmy iść i poszukać pani Makowskiej, żeby się zapytać o jakieś miejsce do spania? Ludzie zaczynają powoli wracać do środka, może się zaraz zrobić dość tłoczno.
Wróżka przytaknęła; jej towarzyszce musiało marzyć się łóżko po całym tym wieczorze, w każdym razie trochę spokoju na pewno im obu się należało. Zaczęły się zatem przeciskać w stronę drzwi, jeszcze je Krystek, Radko i doppelgänger złapali, przegadali chwilę, że cud się stał, konsensu został znaleziony, po czym pożegnali się, stokrotnie dziękując za pomoc i obiecując, że przypilnują tutaj trochę tego „wariata” („Bo zaraz sobie pójdę i nici z tego wszystkiego, jak mnie obrażać masz”).
Makowska w tym czasie darła się wniebogłosy.
— I że co wam się wydaje?! Że teraz to tak można zostawić, tak?! Połowę z tych waszych pryszczatych gęb znam, nikt się z tego przybytku nie ruszy, póki mi potrawki z podłogi nie wyliżecie! Powtarzam, nikt! — wtem spostrzegła dwie kobiety, wyraz twarzy złagodniał. — Ooo, panie z gildii! No tak, pokoiki, bo my się nie dogadałyśmy, nie? Zaraz się ogarnie, chwilunia, bo widzą panie, co te gałgany nawyczyniały, no…

Od Vilre cd. Maurice'a

Podobno mocniejsze alkohole są kwestią samozaparcia i chęci upicia, że z każdym łykiem łatwiej wchodzą, bo przecież człowiek się powoli podchmiela, przestaje go obchodzić smak czy jakość, ważne, że czuć procent i zbliżające się odpłynięcie w krainę zapomnienia. Problem jednak polegał na tym, że ten napój, nie wchodziło w ogóle, a każda kolejna próba przemożenia się (gdyż aż ciężko było uwierzyć w ten barbarzyński smak, musiało im się tylko tak wydawać, że tak źle jest, kolejny łyk będzie na pewno lepszy, na pewno, a zamieszałaś?) kończyła się na odkryciu nowego poziomu kwasowości i niestrawności. Jeśli wszyscy w karczmie pili dokładnie to samo co oni, to już za dzieciaka musieli sobie wypalać język tym paskudztwem, żeby móc je teraz siorbać bez grymasu wykrzywiającego twarz.
Ćma łypnęła okiem na Czarodzieja, zmierzyła postać wzrokiem. Próbowała nie doszukiwać się w nim sprawcy ich alkoholowej niedoli, poniekąd dała się wyciągnąć, zgodziła się na ten cały wieczorny wypad wiedziona wizją jakieś nalewki albo kufla piwa, a ostatecznie to nie jego wina, że wyszło, jak wyszło. Może troszkę miała mu za złe, ale tylko troszkę. Ciuteczkę.
Jakiś jednak plan wybawienia powstał w czarodziejskiej głowie, a i tak cokolwiek, co z tej piątkowo ocenianej transmutacji miało wyjść, nie mogło już być gorsze od tego, co im pod nos podstawiono. Pachnieć na pewno musiało lepiej.
Zamyśliła się wróżka nad słowami towarzysza, postukała palcem w stół.
— Chyba tylko bąbelki tu mogą pomóc — odezwała się w końcu, skupiła na chwilę uwagę na dobytym z kieszeni przez Czarodzieja flakoniku. — Szampan, taki dwuletni chociaż.
Zawirował zwisający z kapelusza kamyk, gdy młodzian skiną głową, wydął usta w geście uznania wyboru, by zaraz ułożyć je w zawadiacki uśmieszek. Odskoczyło wieczko flakonika, wychylił część zawartości, przystąpił do swojego wielkiego dzieła, ambitnej wizji. Uważnie obserwowała kufel i poczynania czarodzieja, lecz zaraz pomyślała, że może nie będzie mu się tak na dłonie patrzeć, może nie lubi tego, speszy się, czar spartoli i tyle z tego będzie. Powiodła więc spojrzeniem po zebranych w środku jegomościach, niby od niechcenia, żeby się upewnić, czy żaden na za długo się duecikiem nie zainteresował, co by ich o niewdzięczność za regionalne dobra nie oskarżyli, przyjechała gildia na święto i jeszcze wybrzydza i kombinuje.
Błysnęło bladym światłem w kąciku oka, zasyczało, zaintrygowało ciemke. Maurice klasną ochoczo w dłonie.
— No, coś na pewno się stało — stwierdził, podsunął na środek swój kufel. Oboje się nachylili, zajrzeli, w ciszy kontemplowali unoszące się ku powierzchni bąbelki, przyrównując wygląd obecnego stanu rzeczy do poprzedniego. Teraz, zamiast śmierdzieć, nie pachniało wcale, co w jakiś sposób już spełniło ćmowe oczekiwania, kolor też jakiś lepszy był, mniej mętny. Była nadzieja, wątła, ale nadzieja.
— Kto próbuje? — zapytał Maurice.
— Pomysłodawca winien zebrać owoce swojej pracy.
— A prawem klienta jest dostać produkt w wersji nienaruszonej.
Vilre zmarszczyła brwi. Jakoś mimo wszystko chciała uniknąć zaszczytu przetestowania wynalazku.
— Papier, kamień, nożyce?
— Pewnie — Czarodziej wyciągnął dłonie przed siebie.

[ co może pójść nie tak ]

Od Calithy, CD. Diny

Gwiazdy, jak zawsze, wskazywały jej drogę. Tym razem nie bała się nią podążać, bo znała cel i wszystkie przystanki po drodze, kolejny raz planując coś z niewielkim wyprzedzeniem, tak nie-po-swojemu, zupełnie w innym stylu. Normalnie nie przejmowała się czymś tak bzdurnym jak konkretne założenia, określone warunki, zawsze musiała dopytywać, podpytywać, sprawdzać, czy nie może drugiej strony, albo co gorsza siebie, naciągnąć na coś więcej. Nie wiedziała jeszcze, czy ten progres zmierza w dobrą stronę, ale miało to swoje zalety.
Nie gnała na złamanie karku. Mogła delektować się spokojem z dala od gildyjskiego zgiełku, udając, że wcale nie wydłuża podróży przez nadmiarowe zatrzymywanie się na dodatkowe ćwiczenia. Miecz gładko leżał w jej dłoni, choć jeszcze kilka tygodni temu nieporadnie raniła sobie dłonie łamanym, postrzępionym od użytku drewnem. Teraz lekko tępe ostrze kusiło za często, żeby mogła się oprzeć jego wdziękom.
Wiedziała, gdzie się udaje, ale też wiedziała dokąd może wrócić. I to nawet nie do jednego miejsca, a w zasadzie do kilku, co wprawiało jej serce w stan niespokojnego przyczajenia. Pomijało od czasu do czasu upływającą sekundę, jakby ciało zachłystywało się rozmarzonymi myślami kobiety. Mogłaby przecież dawno zrezygnować, wylądować w wygodnej posiadłości, odwiedzić psa, zwiedzić kapliczkę, odmalować te okropnie brzydkie, niepotrzebnie bielone ściany przed…
To wszystko były plany na potem. Jeszcze uczyła się, że plany mogą trwać dłużej niż te kilka minut, zanim nudziła się ich przedobrzoną organizacją.
Cala miała zadanie do wykonania po raz pierwszy od dłuższego czasu. Żeby je dostać i wyrwać się z gildii musiała poprosić Cervana, żeby ściągnął z niej ban na zbyt długie wycieczki, który i tak był tylko pustym frazesem, patrząc po jej ostatnich wyprawach. Zwiewała coraz dalej, podróżowała tam, gdzie ją nogi poniosą i gdzie dowiezie ją bestia, którą odmawiała nazywania po imieniu, dopóki ten przeklęty koń nie przestanie podjadać jej włosów. Zbyt długich, które zaczynały jej powoli przeszkadzać w pracy, ale na razie nie mogła zdecydować się pomiędzy utrzymywaniem ich do jakiejś konkretnej długości czy ponownego ścięcia do podbródka.
— Wio! — popędza konia, który zwalnia wyłącznie po to, żeby ją zdenerwować, jest tego pewna. — Wio, kurwa, bo mi Dina ucieknie! — Tak naprawdę wcale nie, dobrze wyliczyła czas, ale lubiła się na konia pogniewać.
Niby umiała jeździć i wydawało jej się, że ma ku temu wystarczająco dopracowane umiejętności, ale Carino nienawidził ją ze szczerą wzajemnością. Kapryśny, marudny wierzchowiec potrafił zatrzymać się z rwącego galopu z powodu wypatrzonej w trawie ukochanej stokrotki, nie zważając, że fizyka, ważąca w chuj szkapa i nagły stop miały ze sobą bardzo, bardzo mało wspólnego. A czas uciekał, zanim dotrze do obecnego miejsca pobytu kobiety, rezolutnej przemytniczki może już tam nie być. Calitha wolałaby nie spaprać pierwszej, porządnie jej przydzielonej roboty.
Miała z Diną niewiele do czynienia w trakcie swojego pobytu w gildii. Nic dziwnego, Cala przemyt uważała za rzecz wręcz osobistą i od konkurencji trzymała się raczej z daleka, bo przecież leżało to w geście tak bliskim kradzieży, że fukała na kogokolwiek, kto wtrącał się w okolice jej sztuki. Nie zawsze się udawało, taki Cahir to zdecydowanie przesadzał z kradnięciem rzeczy, które oczywiście, że należały do niej, nawet jeżeli były to akurat okulary Willa, kapelusz Nikity czy koszule Aherina, więc kłótnie były zobowiązujące i wpisywały się w specyfikę zawodu. Trza było bronić honoru i kraść od złodzieja.
Minęła kolejna godzina, zanim w końcu dotarła na miejsce. Zeszła z konia i mocno ścisnęła wodze, żeby parszywek znowu nie poszedł siną w dal, przynajmniej dopóki wciąż służy jej za przechowalnię pakunków, jakkolwiek wielu ich nie było. Najważniejsza, malutka przesyłka była przecież już od dawna schowana w calowych butach, zbyt dużych o kilka rozmiarów, w zbudowanej z przodu ukrytej skrzyneczce w ramach zapasu miejsca na palce. Takie małe gówno, a tyle warte, przeszło jej przez myśl i szybko wyleciało bokiem na widok szarpaniny.
Gwizdnęła przeciągle, puszczając wodze i rzucając się na pomoc przewracającej się powoli Dinie.
— Dinka, kochanie, dobrze cię widzieć! — krzyknęła radośnie, ale zbyt szybki ruch pomógł niewiele. Zamiast wesprzeć dziewczynę wpadła w nią ze zbyt dużym impetem, barkiem uderzając w głowę zapijaczonego jegomościa, który zsunął się po ramieniu niższej z kobiet. Gdyby ten upadł bardziej nieporadnie, prawdopodobnie rozbiłby sobie łeb na wszystkie diabły, ale szczęśliwie wyglądało na to, że najwyżej rozjebał sobie rękę, która zamortyzowała upadek.
— To zdecydowanie nie tak miało wyjść — powiedziała głośno Calitha po chwili osłupienia.
Spojrzała z czarującym uśmiech (jakkolwiek czarujący mógł być po kilkudniowej podróży, ze spaniem po lasach wśród świerszczy i zajadania się suszoną wołowiną), na Dinę, licząc, że nie wpakowała się właśnie w kolejne, nadmiarowe bagno.
— Dinuś, powiedz, że to był przypadek, co? Znasz tego pana? Napastował cię? Znajdziemy jakąś wymówkę, jebać odszkodowania — dodała szybko, widząc ślady na twarzy gildyjki, aż krew się w niej zagotowała.  — A to chuj jebany, ja ci zaraz dam, tak z łapami wyskakiwać — rzuciła jadowicie, butem odwracając twarz mężczyzny na bok i wizualnie sprawdzający, czy w ogóle żyje. 
Wyglądał najwyżej na zaspanego, a przynajmniej oddychał, więc jak na jego przewinienie w oczach Cali, to dla takiego gnoja i tak było już za dużo. Zawsze była szybka w ocenianiu innych.

Od Heleny — Kroczę między światłami

Gildia była straszna, przerażająca i zupełnie inna od tego, co sobie wyobrażała. Myślała o wielkich wyprawach w nieznane, bohaterach, którzy zwalczają plagi, niesamowitych postaciach, rodem z bajek przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Organizacja miała się przecież czym pochwalić, w swoich szeregach zawierając śmietankę towarzyską niejednego kraju, wielkich dyplomatów, naukowców, wojowników. I Helka po prostu sobie nigdy nie wyobrażała, że przecież gildia to normalni, zwykli ludzie. Zdziwił ją widok dużo młodszych od niej dzieci (mając osiemnaście lat uważała się w końcu za w pełni dorosłą). Nova, Theo i Asa wydawali się naprawdę mili, ale co z tego, gdy czuła, że oddziela ją od nich niewidoczna, ciężka ściana rozmówek, których nie potrafiła zrozumieć. Każdy miał własne zajęcia i zadania do wykonania, a ciekawska, gorliwa atencji dziewczyna szybko zniechęciła się brakiem zainteresowania. Wśród gildyjskich dziwadeł stanowiła kolejny niezwykły przypadek z brzegu. Daleko jej było do początkowego zachwytu, jaki otrzymała przed kilkoma tygodniami od pary naukowców, którzy gorąco przekonywali ją do podjęcia współpracy przy najnowszych badaniach. Zgodziła się wyłącznie dlatego, że poczuła się oczarowana wizją tego lepszego świata.
Jeden, wybitny doktor, z rodziny, która przez wiele lat szczyciła się zajmowaniem się wszelkiego rodzajami przepowiedniami, wróżeniem i wróżbiarstwem, zabawiał przez dłuższy czas wioskowe kobiety. Czarował je marzeniami o wielkiej przyszłości, ale też ostrzegał przed niepewnym losem. Każda z malutkich wróżb sprawdziła się na przestrzeni pierwszych kilku tygodni, czym zyskał sobie uzasadniony szacunek. Wtedy w końcu odważyła się złapać go za materiał narzuty, zatrzymać i z wypiekami na twarzy poprosić o przepowiedzenie przyszłości.
Zapamiętała tamten wieczór, była czerwona od czegoś więcej niż ogniska, może od podebranego rodzicom wina. Spędziła cały początek zabawy, śledząc czujnie ruchy drugiego z naukowców, niepotrzebnie się na niego zapatrując, szukając odrobiny uśmiechu w lekko stęsknionych oczach. Wszystko wydawało się takie romantyczne, takie wspaniałe, napędzane atmosferą aktualnej chwili, pełnej magii, plemiennej zabawy, urządzonej na cześć udanego polowania i zapachu ziół. Nawet jeżeli nie zwracał na nią uwagi, to przecież do kogoś tęsknił, a gdy stąd odejdzie, może zatęskni i za nią (tak samo ładnymi oczami), a później zda sobie sprawę, że przecież są sobie przeznaczeni, zupełnie tak jak w jej książkach. Wokół skrzyły się iskrzące postacie, żyjące i oddychające światłem gwiazd, od którego odfiltrowywały jeden z najbardziej pierwotnych rodzajów magii. To była dobra noc, bo Ince udało się nawet zaciągnąć bardziej nieskorego z naukowców do tańca, a Hela wykorzystała okazję zaraz po niej. Mało pamięta z tamtego momentu, bo chłonęła go w całości, mieniąc się, zaciągając się upływającym czasem, szybkość tanecznych kroków napędzając światłem ogniska, włosy kolorując głośną muzyką i we własne oczy wpędzając ukradzioną od partnera tęsknotę.
Później nadal się na niego zagapiła, akurat, gdy doktor wróżył o tym, jak wielkie rzeczy czekają na jej drodze. Że może podróżować daleko poza miary własnej wyobraźni. Że przeznaczenie kiedyś się o nią upomni, wcześniej czy później da jej do zrozumienia, że jest w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwej porze i że wtedy na trochę ktoś ukróci jej wątpliwości i nie będzie to coś miłego. Że musi być pewna siebie, własnego zdania i musi nieco wydorośleć, bo inaczej znajdzie się w tarapatach. Na koniec powiedział jej, żeby nie podejmowała żadnych głupich decyzji bez przemyślenia, a wszystko będzie dobrze. Byle tylko się pilnowała i faktycznie nie znalazła się nie tam, gdzie trzeba, nie wtedy, gdy trzeba.
Gdy szukali ochotnika, zgłosiła się pierwsza, oczywiście, bez większego pomyślunku.
Po tym wszystkim teraz poczuła się lekko oszukana. Dostała bardzo dużo sukienek, każdą piękniejszą od drugiej, chociaż zadbano o to, żeby miała również mniej wymyślną, bardziej komfortową odzież. Mogła kupić wszystkie książki z każdej księgarni, jaką napotkali po drodze. Pozwolono nawet wybrać jej własnego konika, dokładnie tak, jak bohaterce w „Przeminęło z wichurą”. Zgodziła się na podróż pod warunkiem, że też będzie mogła dołączyć do swoich ulubionych bohaterów i ramię w ramię zmieniać z nimi świat.
Niby otrzymała wszystko zgodnie z umową, ale czuła się źle. Smutno. Samotnie. Miała wrażenie, że nigdy nie powinna tutaj przyjechać, że przecież dobrze jej było w wiosce, chociaż trochę za nudno, trochę za zwyczajnie i tam była tylko głupią, małą Helenką od Mistrali, a tutaj ktoś od czasu do czasu nadal mógł się nią pozachwycać.
— To wszystko jest niesprawiedliwe — załkała, wierzchem dłoni, próbując zatrzymać łzy. Stała niby na dworze, na uboczu, chcąc złapać nieco oddechu od pustoty własnego pokoju, ale nadal nie czuła się komfortowo, płacząc potencjalnie na widoku. 
Odchyliła głowę w górę i zapatrzyła się w gwiazdy. Były doskonale widoczne na tle ciemnego nieba, świeciły się z zadziwiającą tej nocy klarownością, jakby chciały jej przekazać słowa otuchy. Zazwyczaj to ona chłonęła otoczenie, ale tym razem sama dała się pożreć, nie mogą odwrócić wzroku z niewytłumaczalnego powodu. Światłość zalała jej umysł, piękno nocy uspokoiło targane żalem serce, przestała odczuwać kontakt z rzeczywistością. 
W końcu opuściła głowę w niżej, żeby spojrzeć prosto w czyjeś oczy. Jedno niebieskie, jedno zielone. Albo oba zielone. Albo oba niebieskie. Barwy mieszały się za sobą, jak w zabawce z przesuwanymi obrazami, którą kiedyś podarował jej tatuś za dziecięcych lat. Nie mogła wypowiedzieć słów z końca języka, kręciło jej się w głowie, a wszelkie dźwięki zamarły na moment, jakby bały się dotrzeć do dziewczęcych uszu. Coś było bardzo, bardzo mocno nie tak, ale tylko przez minutę, może nawet krócej.
— Wszystko jest dobrze — powiedziała po chwili sama do siebie. Uśmiechnęła się szeroko, aż po chwili ze zdziwieniem dotknęła mokrego policzka, zastanawiając się, czy aby nie pada deszcz. Wytarła twarz w rękaw wygodnego, cudownego płaszcza, który tak pieczołowicie wybierała przed kilkoma dniami w jednym z mieście, do którego zahaczyli w trakcie powrotu do gildii.
Nie mogła się doczekać kolejnego dnia tutaj. Każdy nowy poranek przynosił coraz ciekawszą przygodę, a gildyjczycy okazali się cudowni, dokładnie tacy, jakich przedstawiano ich w opowieściach minstreli. Czuła się dumna, że mogła chociaż minimalnie przyczynić się do rozwoju gildii. Trzymało się jej nieco żalu, że prawie w ogóle nie tęskniła za domem, ale miała za dużo frajdy, żeby się zbytnio tym przejmować. Dużo gotowała z cudowną panią Irinką, pan Waynlord nauczył ją wszystkich ciekawostek o okolicy i pan Fidori cierpliwie tłumaczył Helenie kolejne nieznane dla niej zioła, które mogą być przydatne w gotowaniu zdrowych posiłków. Dużo też pracowała z kryształami. Co prawda, bardzo dziwne, nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego znajdowała się teraz na dworze i jak dużo czasu spędziła ze swoimi ulubieńcami. Wydawało jej się, że w rzeczywistości dużo mniej, niż pamiętała. Nie szkodzi. Nigdy chyba jeszcze nie czuła takiego entuzjazmu i motywacji, żeby wykonywać swoje zadania.
Wróciła rozchichotana do sali wspólnej. Ktoś spytał ciekawie, ale z widocznym zainteresowaniem, dlaczego ma taki dobry humor. Odparła radośnie, że po prostu cieszy się życiem. Kolejny ktoś zasugerował, że chyba Calitha podzieliła się z nią na tym dworze swoim ulubionym bimbrem. Helena zaprzeczyła gorąco, pięknym, szczerym śmiechem. Przecież w trakcie swojej krótkiej przechadzki na zewnątrz nikogo nie spotkała.

Od Calithy, CD. Tsakani

Po co ludziom testamenty. Jedni odchodzą, inni przychodzą, myśli sobie Cala, łamiąc paznokieć. Krzywi się mocno, puszczając ściskaną zbyt mocno szpachelkę i zamiast tego chwyta agresywnie duży pędzel. Do pokoju historyka znowu weszła oknem, zbyt przyzwyczajona do wkradania się i wykradania o różnych porach dnia i nocy. Od czasu do czasu zdarzało jej się używać drzwi, ale w gildii nigdy nie wiadomo, kto czai się za nimi. Czy znowu nie kotłują się nich skłóceni Echo z Cahirem, zatrzymany w czasie Billy, który zbytnio się zamyślił, żeby odejść w miejsce lepiej przeznaczone staniu, czy nawet gildyjskie koty, które używały je jako drapaki. Przytrzasnęła wystarczająco dużo ogonów, żeby nauczyć się, że drzwi, czy otwarte, czy zamknięte, to i tak zawsze mogła kogoś nimi przypadkowo uderzyć.
Rozchyla usta, wyciąga język, jakby mogła, to by wyłączyła świergolenie wygłodniałych ptaków za oknem, żeby lepiej się skupić i dostrzec niedociągnięcia w najnowszym obrazie. Przedstawia multum rozrzuconych pozornie losowo barw, ale z każdą kolejną nakładaną warstwą kobieta ujawnia nowe postacie, z których składa się cały plan obrazu. Ten dalszy bazuje na ciemnoszarych kolorach, a po siódmej warstwie szpachli można już tam dostrzec zarysy małej, chłopięcej twarzy. Bliższy plan stanowi wariacja niebieskich odcieni, głównie granatu i lekkiej limonki, które wirują ze sobą. Gdy złapie wystarczająco dużo czasu, może nawet dokończy obrazowanie, poprawnie zarysuje, raczej kredką, będzie lepiej tutaj wyglądać, niewyraźne ślady gwiazdozbiorów.
Przekręca głowę na bok i ocenia obecny progres. Nie jest źle, ale nie jest najlepiej. Ruchom brakuje wyrazistości, a cała atmosfera malunku jest głęboka, wciągająca, ale przy tym mdława i przyprawia ją o migrenę, chociaż to może bardziej wina zbyt długiego siedzenia w pomieszczeniu z tyloma farbami i olejami bez dobrego wietrzenia. Podnosi się niechętnie, strzelając palcami i rozgląda się po pomieszczeniu. W zasadzie zrobiła wszystko, co zaplanowała na ten tydzień. Nauczyła się pisać listy, na razie z bardzo ogólnymi punktami, w niewielkiej liczbie, żeby w ogóle chciało jej się wykonywać zaplanowane zadania. Zasłużyła na nagrodę, prawda?
Sięga do barku, prawie już pustego, który obiecała sobie uzupełnić przed powrotem historyka z Obarii. Wyciąga dużą flaszkę ulubionego bimbru, decydując się spędzić wieczór przed kominkiem. Otwiera okno, podlewa kwiatki, głaska wylegującego się na parapecie kota. Gasi nieliczne w pokoju świecie i wychodzi na korytarz, zamykając ze sobą szczelnie drzwi, żeby smród nie przeszedł na inne pokoje. 
Czasem zastanawia się, ile wiedzą pozostali gildyjczycy, ale jak szybko ta myśl wpada jej do głowy, tak szybko ucieka. Butelka jest zimna, mrozi zmęczone pracą palce i dobrze, bo pieką od zbyt długiego maltretowania narzędzi. Schodzi do sali głównej, ziewa głośno, nie przejmując się etykietą, wita się skinięciem głowy z Ravim i ma już usiąść przy kominku, gdy wypatruje nową postać.
— Skarbie, mam dla ciebie najlepszą szansę na ogrzanie się, jaką dostaniesz w swoim życiu — rzuca ciepło, machając w kierunku swoich towarzyszy trzymaną butelką. — Ravi, miśku, przyniesiesz nam kieliszki? 
Mężczyzna kiwa głową, bardziej z uprzejmości niż przekonania do spotkania z hałaśliwą fałszerką, ale Cala wie, że nie są w złych stosunkach. Po prostu niekoniecznie mają ze sobą charaktery zgodne na tyle, żeby się wymownie kolegować. Zamiast tego skupia się na trzęsące się przed nią perełce.
— Cala jestem, my się jeszcze nie znamy chyba, nie? Musisz być nowa — dopytuje się ciekawsko, siadając na ławie obok kominka. Z hukiem stawia flaszkę na stole, wyciągając dłonie, żeby się ogrzać.

piątek, 24 marca 2023

Od Nalanisa cd. Calithy

Kochana,
też tęsknie mocno. W gildii niby dzieje się wiele, ale co z tego, gdy nie ma z kim tego komentować. Przydałabyś mi się teraz, obśmiewać ludzi w pojedynkę jakoś tak nudno. Co ciekawego trenujesz? Masz kogoś do towarzystwa? Cholera, że też chce Ci się tak męczyć, mnie dzisiaj z trudem przyszło poranne zwlekanie się ze schodów na śniadanie. Próbowałem namówić psiarnię, żeby mnie zniósł, ale drań się nie zgodził, także widzę, że będę zmuszony narysować go z kimś w sytuacji niedwuznacznej (może z Echem?), upublicznić rysunek i przedstawić wszystkim jego kanwę jako fakt. Dziękuję za zaproszenie, na razie zostaję w gildii, ale chętnie odwiedzę Cię za jakiś czas, muszę przyznać, że imprez trochę mi brakuje, w Twoim towarzystwie szczególnie.
No mówię Ci, Echo i Marta romansują sobie, sam oczom nie wierzyłem, jak zobaczyłem, że Echo w środku nocy z jej kwatery wychodzi. Wybacz, nie wytrzymałem, nie poczekałem na Ciebie, na ploty już Martę wziąłem. Wypytałem ją o Echa, muszę przyznać, że momentami szturchałem ją dość złośliwie, bo, uważaj, z naszej Marty to wyszedł trochę mały zdrajca. Wypaplałem jej kiedyś, że Echo mi się podoba, ona przyjęła ten fakt do wiadomości, a teraz, no proszę, sypia sobie z nim beztrosko, jak gdyby nigdy nic, o niczym mi nie mówi, w ogóle się moimi uczuciami nie przejmuje. To znaczy, zgoda, moja łagodnie przyjazna słabość do Echa to rzecz nieco już przedawniona, ja Marcie o niej powiedziałem ładnych parę miesięcy temu, ale chyba i tak nie odmówię sobie podramatyzowania z tego tytułu, wiesz, choćby po to, żeby coś się w tym kurniku działo ciekawego. Zaplanowałem, że rozpaczliwie rzucę się przy niej na sofę, złapię za pierś, przyaktorzę, że serce mi złamali. Ciekawe, co Marta zrobi. Pewnie mnie szmatą zdzieli, ona zna moje sztuczki.
W ogóle! Wspominałem Ci może, że kiedyś widziałem Echa nago? Facet ma ciało, jakby ktoś mu je dłutem wykuł. Pozwolił mi się kiedyś zmierzyć i, słuchaj, ma wymiary jak marmurowa rzeźba, nigdzie dodać, nigdzie ująć, typ jest, pod względem proporcji, pieprzonym ideałem. Szkoda, że nadwyżki w urodzie rekompensuje innymi brakami. Głównie w charakterze. Bo jego osobowość, sama przyznaj, muł i wodorosty, Echo to nudziarz skończony, poza tym mruk i maruda, poczucia humoru za grosz, a co najgorsze — bo na pozostałe mankamenty może bym przymknął oko — biedak. Także partia zdecydowanie nie dla mnie, mnie trzeba kupić złoty pierścionek na dzień dobry, u mnie nie ma nic za darmo, nie ma nawet tanio, jedne rzeczy są drogie, inne bardzo drogie, szanujmy się minimalnie.
O czym to ja?... A, tak. Z tym Echem w negliżu to w sumie była ciekawa sytuacja. Kiedyś zaciągnąłem go do pozowania, przebrałem za jakiegoś tam boga, Natotiego chyba. Dałem mu do ręki włócznię, kazałem owinąć się prześcieradłem, no i facet miał pecha, bo się okazało, że materiał prześwituje. Nie będę się rozpisywał dalej, obraz nadal mam, przerysuję go dla Ciebie, wyślę Ci kopię, to sama sobie obejrzysz wszystkie detale. Niby obiecałem kiedyś Echu, że nie będę jego wizerunku rozpowszechniał, aleeeee...
No co? Sam jest sobie winny, że mi zaufał. Poza tym piękno jest po to, żeby zachwycało, szkoda, żeby takie cuda się u mnie w kwaterze marnowały. Nie każdy tak wygląda, gdy zdejmie ubrania, przecież ja Ci to przesyłam wyłącznie ku jego honorowi i chwale, prawda?
Wracając do moich ploteczek z Martą, to zapytałem ją, czy Echo jest dobry w łóżku, ale nic mi nie chciała powiedzieć, speszyła się trochę, kompletnie nie rozumiem, co się stało, Marta przecież nigdy pruderyjna nie była, o wszystkim zawsze z nami rozmawiała. Jak wrócisz do gildii, trzeba będzie jeszcze raz poruszyć z nią ten temat, pewnie Tobie uda się dowiedzieć czegoś więcej. Nie wiem, jak dla Ciebie, ale dla mnie uzyskanie rzetelnych informacji w tej sprawie to kwestia priorytetowa, lubię wiedzieć, czy coś mnie w życiu omija. Kto-wie, kto-wie, gdy światło dzienne ujrzą nowe fakty, może się okaże, że ten pierścionek to mi jednak wystarczy ze sznurka.
KOCHANA, SŁUCHAJ TEGO. Ja te tajemnicze listy Nikity ostatnio przechwyciłem, także zdobycie ich jest wykonalne, to na pewno. Niestety, nie otwierałem ich, pieczęci sam bym nie sfałszował, od razu by wyszło, że ktoś je czytał, także z zaglądaniem do środka zaczekam na Ciebie. Przeczytamy je wspólnie, potem Ty naprawisz pieczęć tymi swoimi pięknymi, małymi, fałszerskimi rączkami, i proszę bardzo, nic-nie-było, nikt się nie zorientuje.
Treści listów na razie może i nie znam, ale za to nadawców przestudiowałem wnikliwie. Nie uwierzysz, ale do Nikity wypisują sami faceci. Olivier, Ceasares, Aurelius, Istvan, Tonka, Ramon... No typ ma kochanków jak nic, żebyś Ty widziała, jak on im te listy regularnie wysyła, ile on ich tygodniowo produkuje, z jaką częstotliwością je dostaje. Ja sobie nie wyobrażam, jakie rzeczy muszą się w tych listach dziać, że je trzeba w takim szaleństwie pisać. 
Także, phahaha, jak tam, Caluś? ♥ Przykro trochę, nie? Przyznaj, zazdrościsz mi, że, jako przedstawiciel płci męskiej — a więc bardziej prestiżowej — mieszczę się w gronie jego potencjalnych obiektów zainteresowania. Jak sądzisz, podobam mu się? Myślisz, że kiedy zacznie do mnie pisać? Cholera, ile tak właściwie zarabia grabarz? Pewnie mało w chuj? Jaka szkoda.
Zaproszenie? Dla mnie? Na imprezę życia, tak? Odważne zapewnienie, ale trzymam za słowo. Lojalnie uprzedzam, że w przypadku niespełnienia oczekiwań nie omieszkam zgłosić reklamacji, także raczej szykuj się na anse. Pewnie niski budżet macie, dlatego chcecie mnie i Martę razem wcisnąć? To znaczy, oczywiście, pokój z Martą mi nie przeszkadza, mimo wszystko jesteśmy psiapsióły przecież, my się świetnie dogadamy. Ale jeśli jednak środki macie większe, to lepiej dać każdemu osobną kwaterę, wiadomo, prywatność ważna sprawa.
Skąd czerpię inspiracje? Co-za-nonsens. Znikąd, oczywiście. Caluś, ja maluję dla pieniędzy. Nie będę Cię czarował, sztucznie roztaczał przed Tobą płytkich głębokości mojego fikcyjnego artyzmu, bo nie jesteś moim potencjalnym klientem, nie miałbym w tym żadnego interesu. Jestem malarzem, bo muzyka udawać trudniej, a bogaci starcy lecą na młodych artystów. Tyle. Dla mnie sztuka to zimny biznes, nawet sobie nie wyobrażasz, ile pieniędzy w ten sposób wyłudziłem. Mam nadzieję, że bardzo Cię teraz nie rozczarowałem, bo trochę na pewno, ale wierzę, że docenisz szczerość. Swoją drogą, dlaczego pytasz? Czyżbyś odkryła w sobie nową pasję? 
Pozdrowiłem Martę, uściskałem ją mocno, jak kazałaś. Prosiła, żeby również Cię pozdrowić, a więc pozdrawiam Cię w jej imieniu. I w swoim, ma się rozumieć. Trzymaj się ciepło, pisz, jak coś się wydarzy. Daj znać, czy ostatecznie udało Ci się znaleźć kogoś, z kim można poplotkować, albo chociaż się przespać.
Buziaki,
Nalanis

PS Narysowałem w międzyczasie Echa i psiarnię, zerkniesz, czy moja wizja nadaje się do zaprezentowania szerszej publiczności? Jak sądzisz, dać rękę Echa nieco wyżej? Twarzy psiarni nie brakuje przypadkiem ekspresji?
PPS Pojutrze idziemy z Martą na wesele, o którym Ci ostatnio wspomniałem. Robimy konkurs, wygrywa ten, kto do rana poderwie więcej facetów. Marta jest niezła, ale, no błagam, przecież nie ma ze mną szans. Potem dam Ci znać, jak nam poszło.

(Do listu załączono dwa rysunki. Pierwszy, anatomiczny i realistyczny, przedstawia Echa. Drugi, frywolny, Echa i Kaneshyę.)

czwartek, 23 marca 2023

Od Maurice'a do Vilre

— Trzeba coś z tym zrobić — mruknął do siebie, rozpoczynając cały proces twórczy.
Czarodziej uniósł kufel na wysokość oczu, ściągając brwi w niemałej konsternacji nad trunkiem, który właśnie im podano. Nie siedzieli w najlepszym z przydrożnych przybytków – może nie było ich na to stać, a może to po prostu Czarodziej wciągnął za sobą biedną Vilre, dumnie oświadczając, że wcale nie będzie aż tak źle i że nie ma czego się obawiać. Przecież przed wyznaczonym im zadaniem mieli jeszcze wystarczająco dużo czasu, szkoda nocy na jej zbyt proste i zbyt nudne przespanie.
Nie pozwalała na to jego studencka postawa do życia tu można oszczędzić, a za to, jak się ładnie uśmiechniesz, wcale nie trzeba płacić, a wspomnień tyle, że nie zdążysz ze wszystkich się wyspowiadać, nie chwaliła tego dusza pragnącą przygody w najbardziej zatęchłej, śmierdzącej karczmie, gdzie jedynym pewnikiem od wieków pozostawała relacja cudza pięść–mój nos.
Było aż tak źle.
Piwo nie wydawało się być piwem, a ich dwoje wcale nie pasowało do towarzystwa zasiadającego tego wieczoru przy stołach i słabych trunkach. Drobniutka Vilre oraz wątły Czarodziej kontrastowali z barczystymi mężami o silnych łapach i hardych twarzach, o potężnych brzuchach i o ciałach zmęczonych prawdziwą, fizyczną pracą. Maurice jednak niezbyt skory był w tym przypadku do przyznania się do popełnionego przez siebie błędu. Uśmiech na swojej twarzy starał się podtrzymywać, eleganckie kiwnięcie głową kierując do każdego, kto spod byka, z niepewnością, raczej bez przyjacielskich zalotów, zerkał na siedzących na uboczu dwoje gildyjczyków. Ci dzielnie walczyli z trunkiem wątpliwej jakości, póki Czarodziej nie jęknął, nie zaskomlił, stwierdzając, że tak być nie może.
— Piątki z ćwiczeń z transmutacji zgarniałem — stwierdził w końcu, zmrużył oczy. — To zmiana — zawahał się, poszukując odpowiedniego słowa — tego czegoś — znalazł — w coś lepszego, nie powinna być żadnym problemem, nie? — zapytał, nie do końca Vilre, nie do końca samego siebie.
Przemyślenie pozostawało formą bez powiązań, tezą bez pokrycia i hipotezą bez odpowiedzi. Nie oznaczało to jednak, że nie można było spróbować. Każdy naukowiec od czegoś zaczynał, każdy eksperyment wychodził od myśli. I to nie zawsze koniecznie mądrej.
— Na co więc masz dzisiaj ochotę? — zapytał już ciemkę, w kieszeniach swych ubrań poszukując nalewki z opium. Jeżeli miał czarować, należało się odpowiednio do tego przygotować. — Wino? Czerwone, białe? Może szampan? Jakiś konkretny rocznik? — Błysnęło w studenckich oczach, oj, źle w nich błysnęło. Skrzyły się łobuzersko, łapiąc w swą pustkę ciepły ogień karczemnych świec. — A może coś mocniejszego? Jak to się mówi, klient nasz pan.

[ to się, standardowo, dobrze nie skończy ]

środa, 22 marca 2023

Od Narcissy — słońce

Na początku był szept.
Bezsensownym okazało się doszukiwanie się śladów po Złotym Bycie na niebie i ziemi. Gdy mróz strzelał pod obcasami i drapał nocami okna, a brzozy oblepione okiścią, jak wieże strażnicze, wypatrywały mnie od pierwszego, skrzypiącego w piersi tchu – gorącej strugi powietrza, wzburzonego kłębu pary.
Wyglądam Cię w chmurach, bez skutku, nie ma Cię tam, jest zima, jest ciemna noc, a przecież dopiero co wyrosłeś nad białe pałace i czemu, czemu dajesz mi tak mało czasu? Nie ma Cię tam i nigdy nie byłeś, zwątpiłam w ciebie już dawno. Modlę się więc do księżyca, choć zastał mnie nów. Nie sposób również wyczytać przyszłości mej z gwiazd, gdy niebo wypoczywa zasnute grubą pierzyną.
Wyklinam cię i przyrzekam wyłamać każdy twój symbol z każdej kaplicy, tak jak i ty wyłamałeś mi serce i nie spocznę, nie spocznę póki nie oddasz mi rodziny.
A szeptem było łkanie.

Od Maurice'a

— Ależ, na Asaima, sprawa wcale nie jest aż tak bardzo skomplikowana! — zarzekł się Czarodziej, kręcąc się na krześle.
To w lewo, to w prawo, nie mógł usiedzieć w miejscu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, w jakie bagno – i to za pomocą własnych starań, tylko własnych próśb i jęków – wpakował się z taką łatwością i w jakie bagno wciągnąć miał, za pomocą namów, a może po prostu poleceń, Mistrza, kolejną, niewinną osobę.
— Tu się uśmiechnąć, tu pogadać, tu zadziałać siłą perswazji, panie Teroise, naprawdę nie potrzeba mi do tego drugiej osoby… — jęknął, pochylił się nad biurkiem i wlepił te swoje ślepia w twarz nieugiętego gildyjnego Mistrza, który na wywód chłopaka jedynie podniósł brew, jak się wydawało, nie do końca mu dowierzając. Prawdopodobnie słusznie.
Sprawa przecież początkowo miała być nader skomplikowana, czyż nie?
Nie kwestią był jednak stopień skomplikowania sprawy, nie jej trudność, nie zawiłości, żadne prawne perturbacje, nikłe przeciwności losu; kwestią pozostawali czarodzieje. Dwuimienni czarodzieje Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego, do których należał i sam szanowny pan Rimbaud, niedoszły doktorant zresztą, kwiat iferyjskiej młodzieży magicznej, nadzieja czarownictwa i stypendysta niejednego konkursu. Sam szanowny pan Rimbaud zdawał sobie jednak sprawę do jak trudnej i problematycznej grupy przynależał. Pysznej, uważającej się za lepszą od każdej istoty myślącej nieposiadającej w sobie łatwości w operowaniu magią – a i ta, która operować nią potrafiła, nie miała równać się z czarodziejem wykształconym, czarodziejem, który zyskał drugie imię podczas mozolnego procesu nauki, czarodziejem, który zęby swe zjeść miał na trudnych egzaminach i wcale nie łatwiejszych kolokwiach. Który przetrwał zawiłości wiecznie ciągnących się korytarzy, a także tajemnice hierarchiczności całej uniwersyteckiej struktury. Który po prostu przetrwał wśród innych dwuimiennych czarodziejów.
O wątpliwej moralności owej grupy, o korupcji i pragnieniu władzy, które wydawało się w parze iść z rosnącą kontrolą nad magią podczas uniwersyteckiej nauki, nawet nie wspominając. O pragnieniu pieniądza, bo pieniądz w zdobywaniu władzy przecież miał pomagać, Maurice wolał nie myśleć. Nie, gdy z pieniądza problem ten miał wyrastać.
— Ja… — jęknął chłopak, chowając twarz w dłoniach. — Ja naprawdę doceniam wsparcie. Ale tu, panie Teroise, pozostaje kwestia specyficzności uniwersytetu, której, jak myślę, jest pan całkowicie świadom. Każda osoba z zewnątrz potraktowana zostanie jako potencjalny adwersarz. Gdy będzie próbowała wywalczyć pieniądze dla Gildii, gdy będzie wtrącać się w wewnętrzne problemy władz, zostanie potraktowana jak, no, nie ma co owijać w bawełnę, najgorszy wróg. To instytucja o zbyt zawiłej i prawdopodobnie, ale Mistrz nie wie tego ode mnie, co złego, to nie ja, moralnie wątpliwej histo…
Skrzypnięcie drzwi przerwało wywód Czarodzieja, Mistrz wyprostował się na krześle i uśmiechnął się, spoglądając na postać za plecami załamującego się nad całą sytuacją chłopaka.
— A więc jesteśmy już w komplecie — oświadczył ciepło, splótł ręce na biurku.
Maurice przełknął głośno ślinę, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że w gabinecie dotychczas przedstawił tylko półprawdy. I tak miało pozostać.
Tak musiało pozostać.

[ ktosiu, zapraszam do wątku dumowego! w planach los pozostawiony kościom, dużo problemów i dużo tajemnic ]

wtorek, 21 marca 2023

Od Antaresa - To love at all is to be vulnerable

Aż dziwnym wydawało mu się, że od ostatniego listu markiza minął ledwie rok. Przez ostatnie miesiące wydarzyło się tak wiele, że Antares miał wrażenie, jakby jego patron milczał co najmniej przez dekadę, ale było ono zupełnie błędne. Rycerz wrócił myślami do tamtego dnia, mniej więcej rok temu, gdy markiz Rochefort napisał do niego z informacją o turnieju i w krótkich słowach przekazał, że chciałby, by Antares w owym turnieju uczestniczył, a następnie znalazł nieco czasu na rozmowę z nim. Teraz list utrzymany był w podobnym charakterze – mężczyzna zapraszał swego rycerza z powrotem do domu, argumentując, że Antares dawno nie pokazał się w Château de Courteaux. Trudno było się z tym nie zgodzić – ostatni czas, gdy Antares był w zamku markiza, wypadał jeszcze przed dołączeniem rycerza do Gildii.
Mężczyzna złożył list, odłożył go na stolik i zaczął przetrząsać szuflady w poszukiwaniu utensyliów pisarskich. Chciał odpisać od razu, treść listu już od dłuższego czasu formowała się w jego myślach. Planował podróż do Château; były przecież rzeczy, które chciał przekazać markizowi, a papier nie wydawał się ku temu odpowiednim medium. Odkąd rycerz wrócił z Crullfeld, była pewna sprawa i oto sam los postanowił pchnąć go do działania.
Antares wyciągnął w końcu kartkę, wydobył lekko zmaglowane pióro i przykurzony kałamarz. Rozłożył wszystko na blacie, zaczął pisać. Pióro skrzypiało miarowo w ciszy pokoju, a przycupnięty zaraz obok Lumi drzemał sobie, nastroszywszy nieco piórka i przymknąwszy czarne oczy.

Od Sophie - There is nothing impossible to they who will try

Sophie całym sercem wyznawała zasadę, że jeśli ktoś bardzo czegoś chciał, miał ku zdobyciu tego wiedzę i zasoby, a także dobry plan, jak swój cel osiągnąć, to prędzej czy później udawało mu się ów cel osiągnąć. Prawda, że mogły zdarzyć się potknięcia, obsuwy w planie, jakieś nieprzewidziane problemy, ale jeśli ktoś bardzo chciał i solidnie się przygotował, w końcu dostawał to, czego chciał.
Od ostatniej jesieni alchemiczka nie mogła przestać myśleć o tym, co powiedział Hugo, gdy dostał swój starannie utkany z pajęczego jedwabiu płaszcz. Że może udało im się zsyntezować materiał z grzybów i że przejrzysta, niezwykła tkanina, pochodziła tak naprawdę z jego ulubionego królestwa. Sophie westchnęła. Projekt brzmiał ciekawie, alchemiczka chciała sprawdzić, czy da się go w ogóle wykonać, ale brakowało jej dwóch elementów. Materiałów i odpowiedniej wiedzy.

Od Hotaru - 永遠の花

Śnieg prószył spokojnie, otulając świat ciszą i bielą, i sprawiając, że nawet coś tak prozaicznego, jak dzień targowy na obrzeżach Sorii, miało w sobie coś magicznego, jakiś rodzaj zimowego zamyślenia i zastoju.
Hotaru przystanęła w jednej z alejek, uniosła dłonie, chuchnęła w palce, starając się je rozgrzać. Chodzili tu już dość długo, tancerka wciąż nie mogła się zdecydować, nie umiała znaleźć właściwej odpowiedzi. Towarzyszący jej astrolog też przystanął, odwrócił się do niej, obdarzył łagodnym uśmiechem, w którym nie dało się dostrzec żadnego śladu zmęczenia czy zniecierpliwienia. Hotaru czuła jednak, że już trochę przesadza, a jej błądzenie i bezowocne poszukiwania zaczynają zakrawać na nieuprzejmość.

poniedziałek, 20 marca 2023

Od Tsakani

    Ciepłe płomienie tańczące w kominku były dokładnie tym, czego aktualnie naprawdę niezmiernie potrzebowała. Niewiele brakowało, aby włożyła w nie dłonie, przyprawiając się o poparzenia, ale na szczęście zdążyła pomyśleć, zanim to zrobiła. Chociaż musiała przyznać, że była to bardzo atrakcyjna opcja. Przynajmniej nie byłoby jej dzięki temu, aż tak zimno. Co prawda, zanim postanowiła wyruszyć na stały ląd, zbierała informacje na jego temat. Porady. Cenne lekcje. Słyszała opowieści, że klimat był tam inny niż na wyspach. Chłodniejszy przede wszystkim. Jednak w tamtym momencie nie wydawało się to aż tak straszną opcją. Trochę chłodu nikomu nie zaszkodziło. Ale to nie było tylko trochę! Od kiedy zaczęła się zima, wręcz umierała z zimna. Miała wieczne dreszcze i odnosiła wrażenie, że cokolwiek by nie zrobiła, to już nigdy więcej nie będzie jej ciepło. Dlatego też, od kiedy dołączyła do gildii, nie wystawiła nosa poza jej mury. Ubrana w najgrubsze ubrania, jakie miała — o zgrozo musiała też włożyć buty, okropność — i opatulona dwoma kocami siedziała tylko po turecku, na podłodze przy kominku w Sali Wspólnej. Mimo późniejszej godziny nie była tam sama. Na kanapie siedział Ravi z zatroskaną miną.
— Jeszcze raz dziękuje ci, za pożyczenie mi swojego koca. Jestem ci naprawdę wdzięczna za to — spojrzała w stronę medyka, lekko się uśmiechając.
— To nic takiego. Ale na pewno nie chciałabyś, abym cię przebadał? Takie ciągle dreszcze i fakt, że pomimo tego, jak jesteś opatulona, nadal jest ci zimno, nie wydaje mi się normalny. Sprawdziłbym, czy może chora przypadkiem nie jesteś — wiedziała, że satyr miał dobre intencje, ale już raz odpowiadała na to pytanie.
— Tak. Nie musisz się martwić. Naprawdę powątpiewam w to, że mogłabym być chora. Raczej jest to kwestia tego, że mój organizm nie potrafi nadal przyzwyczaić się do zmiany klimatu. Bo wiesz… na wyspach nigdy nie było tak niskich temperatur. Szczególnie w miejscu, z którego pochodzę. Zresztą, naprawdę uważam, że już dużo dla mnie zrobiłeś, pożyczając swój koc. Ale mimo wszystko dziękuje za troskę — jej uśmiech był lekko skrzywiony przez dreszcze.
Ravi jedynie westchnął, chyba w końcu zauważając, że to nic nie da. Zielarka uparcie trwała przy tym, że nie potrzebowała badań i nie zanosiło się na to, aby w najbliższy, czasie zmieniła zdanie. Tsakani tylko przesunęła się bliżej kominka. Jedna z jej par uszu lekko zatrzepotała, gdy dotarły do niej odgłosy czyiś kroków, które coraz bardziej zbliżały się do Sali Wspólnej. Niestety jeszcze za krótko była w gildii, aby rozpoznawać tylko po nich, kto to był, jak często robiła w plemieniu. Kiedy stały się na tyle głośne, że śmiało mogła stwierdzić, że dana osoba znajdowała się w progu, odwróciła głowę w tamtym kierunku.
— Przepraszam. Nie masz może dodatkowego koca, który mogłabym pożyczyć? Albo cokolwiek innego w tym stylu, dzięki czemu mogłabym się ocieplić? Niestety nadal nie potrafię się przyzwyczaić do tutejszego klimatu, przez co ciągle marznę — skrzywiła się lekko, gdy przez jej ciało przeszły kolejne dreszcze.
Ktoś?

niedziela, 19 marca 2023

Od Maurice'a – Testamentum

Sprawa jest, lekko to ujmując…  
Czarodziej jąka się, gubi się w swoich słowach, kręci niespokojnie na krześle. Nerwowo pociera skroń opuszkami palców, gdy Mistrz Gildii z zimną uwagą studiuje każdy jego ruch. Nie ufa mu, obaj o tym wiedzą i jest to całkowicie i zupełnie niepodważalnie zrozumiałe. — Bardzo skomplikowana.
Leżący przed nimi testament to tekst skonstruowany w sposób bardzo konkretny, krótki – o ile pozwolić może na to ogromna ilość zgromadzonych przez czarodzieja rzeczy – i pragmatyczny – brakuje w nim barwnych epitetów, nie ma pokrętnych metafor; Tadeusz Idiveus Softmantle swój majątek bowiem znał na pamięć, bez problemu każdą jedną monetą rozdysponował, każdy jeden przedmiot w odpowiednie ręce przekazał i nie potrzebował do tego rozpisywania się na kilkadziesiąt stron. Kilkanaście już tak, objętość wynikała jednak jedynie z ilości zgromadzonego i mającego być przekazanym w odpowiednie ręce dobytku, a także innych formalności, które wymagane są przez obraną formę.
Cervan wzdycha ciężko, odchyla się na krześle.
— Zamieniam się w słuch.

Od Calithy, CD. Nalanisa


Miśku!
Tęsknię za tobą strasznie. W ogóle za gildią tęsknię. Jest tu w chuj dużo ludzi, z których większość nie potrafi się bawić, ale staram się ich powoli wmanewrować w coś ciekawego. Nie mam z kim pić, nie mam z kim plotkować, nawet nie mam z kim sypiać. To bardzo nudny czas, ale trenuję tak dużo, że w życiu nie miałam takich grubych odcisków, ale czego się nie robi, żeby pielęgnować fach w dłoniach. Wokół same durnie, dupki i szuje, więc wpasowuję się tutaj idealnie, zupełnie jak w domu.  Wpadnij do mnie, jeżeli zbytnio się tam nudzisz, pokażę ci kilka fajnych miejscówek, gdzie te artystyczne świry jak ty wyprawiają w końcu imprezy na mój gust.
Echo i Marta? Ha! Postawiłam na to wystarczająco dużo koron, że po powrocie muszę wziąć moją kochanienkę pod ramiona, podać odrobinę bimbru i możemy wziąć ją na ploty. Niech nam opowiada o w s z y s t k i m. Echo tak rozebrany lata, że to dużo nie zostawia do wyobrażenia, ale to, co zostawia, no to, chłopie, myślę, że oboje mamy takie same myśli, gdy patrzymy na niego po treningu. Trzeba ją spytać, czy palce ma zręczne do wszystkiego, czy tylko do tych łuków swoich i strzałek. I w ogóle czy strzela celnie, bo to też jest dobre pytanie.
A listy Nikity? Hue, hue, miałam okazję parę listów gildyjskich podglądnąć, ale on pilnuje swoich jak pies ogrodnika. Szkoda, tyle dobra się w nich pewnie kryje... Ach, Nal, gdybym miała gorszy humor zgniotłabym ciebie jak robaka, nawet przez list. Ciesz się, że mam dzisiaj miłe towarzystwo, które wymęczyło mnie na tyle, że nie mam ochotę gryźć cię przez papeterię. Zresztą, zamiast tego będę mieć dla ciebie zaproszenie. Na imprezę twojego życia, gwarantuję, spodoba ci się, oczekuję, że zatańczysz ze mną przynajmniej cztery tańce! Zaadresuję je do lady Alaine i madame Marthe, nie martw się, tak udanych par nie będę rozdzielać. Pokój gościnny też wtedy wyznaczyć wam jeden?
Zapomniałam, jak pruderyjny bywa papier. Gorące szczegóły zostawię do naszego spotkania na żywo, bo mamy o czym pogadać. Przy okazji, nie zdradziłbyś mi może, skąd czerpiesz inspirację do swoich prac? Ostatnio jestem w dołku. Pizda taka. Pozdrów Marcię, napisz, że ją ściskam i to tak mocniutko. Ciebie też mogę uściskać, czuj moją hojność, misiu.

Cala

(list pobrudzony odciskami palców w różnych kolorach zaschniętej farby, kolejny raz napisany na odwrocie wyrwanej strony z jakiegoś podręcznika do obsługi miecza, pachnie przypadkowo rozlanym na niego olejem i piwem)

Od Jamesa, CD. Nalanisa

Drogi Panie Norris,
który nie chce być szanowny, więc muszę wymyślić inny, równie adekwatny przymiotnik. Jest Pan kolejną osobą, która zwraca mi uwagę na nadmierne używanie formalizmów. Nie wiem, czy to kwestia akademickiej przeszłości, czy po prostu zbyt bardzo w głowie ugruntowałem sobie obraz społeczeństwa określony o konkretne normy. Takie jak zwykły respekt dla drugiego człowieka i nadanie mu odpowiednich określeń, które sugerują, że jest porządnym obywatelem tego-lub-innego kraju. Proszę mi wobec tego wybaczyć, o ile mogę przełknąć (choć to bardzo gorzki smak, który muszę zapić świeżą lemoniadą) brak szanowania, tak proszę pozwolić mi zostać przy panie. Nie wymagam tego w drugą stronę, ale sam Pan rozumie, staremu człowiekowi, jak psu w podobnym wieku, trudno się nauczyć nowych sztuczek i odzwyczaić od starych. A wbrew pańskim zapewnieniom nie jestem już najmłodszy, choć całkowicie rozumiem pańskie wątpliwości w tej sprawie. Jak to mawia Cala, po jej ostatnich dziwacznych, mlecznych maseczkach z płatkami jakichś kwiatów moja cera jest w fenomenalnym stanie. Z wyłączeniem brody, ale nigdy nie uwierzę, że powinienem ją ściąć do zera, normalnie wypraszam sobie. Mam już czterdzieści pięć lat i każdy kolejny, niestety, odczuwam w krzyżu.
Nawiązując do Pańskiego pytania, w żadnym wypadku. Zdaję sobie sprawę, że ten nadmierny manieryzm jest głupi i nawet mi przyjemniej jest usłyszeć moje imię, tudzież nawet nazwisko, tak zwyczajnie, po ludzku, bez panowania, bez żadnych tytułów, brzmi to przecież lepiej. Kiedyś nauczę się gryźć w język i ograniczać strzępienie pióra, ale jeszcze trochę mi do tego daleko. 
Zapomniałem w sumie, że mam do czynienia z tak młodą osobą. W zasadzie nic dziwnego, całe życie (i światek artystyczny!) jeszcze stoi przed Panem, to dosyć łatwo wyjaśnia, dlaczego do tej pory nie mieliśmy ze sobą przyjemności. Raczej nie zajmuję się sztuką, ale spodziewałem się wcześniej chociaż przelotnie usłyszeć Pańskie nazwisko, tudzież pseudonim w trakcie jakiegoś przyjęcia czy luźniejszego spotkania towarzyskiego. Bądź co bądź, faktycznie dawno opuściłem strefę towarzyską tutejszej arystokracji, ale ostatnimi czasy zdarza mi się zaznajomić się ponownie z aktualnym stanem rzeczy. Nudne to, ale mimo tego żałuję, bo może udałoby mi się spotkać Pana szybciej. Gdzie zaczynał Pan swoją artystyczną przygodę? Pod czyim okiem się Pan szkolił? W zasadzie, to nawet nie wiem, skąd się Pan wywodzi, a ciekawi mnie, gdzie się uchował taki talent. Po dotychczasowych przedstawieniach Pańskiej sztuki nie mam najmniejszych wątpliwości, że potrzebuje Pan większego rozgłosu.
Ładne ma Pan imię i ciekawa gra słowna z tym Nalanisem. Jaką formę bardziej Pan preferuje? Bycie Alainem czy Nalanisem, dwoma ludźmi w jednej postaci, musi być naprawdę wyczerpujące. W teorii wydaje mi się Pan zbyt szczerą, zbyt naturalną personą, żeby odgrywać jakąś wyznaczoną rolę, ale z drugiej strony wiem, że niekiedy ciężko nam się odnaleźć w odmiennym środowisku. A to artystyczne, podejrzewam, że jak naukowe, pewnie również nie wybacza. Wobec tego mam, mam nadzieję, że pytanie, które nie wyda się nieuprzejme, ale ile się z Alaina w Nalanisie i na odwrót?
Nie wiem, czy prawidłowo zrozumiałem aluzję, ale mocno mi przykro z powodu butów. Zakładam, że to kolejny element niewystarczającego budżetu na rozwój osobisty. Żałuję, że pensja gildyjska jest tak leciwa w porównaniu do skali szumnej chwały przeciętnej osoby, która wstąpiła w jej szeregi. Niesamowicie również na tym ubolewam, ale pod kątem Pańskich przyszłych prac możemy omówić sprawę w odniesieniu do kolejnej, bardziej ułożonej kolekcji. Czy zabrał się już Pan może za kompletowanie jakichś określonych dzieł? Chciałbym poznać Pański potencjał i ewentualnie się może chociaż odrobinkę ku jego zwiększeniu przyczynić. Nie są to jednak sprawy, które należy omawiać listownie, nie mogę się więc doczekać przyszłego spotkania po moim powrocie. Nadchodzące tygodnie przedstawiają się pracowicie, liczę, że i u Pana okażą się one niezwykle owocne.
Pozdrowię! Calę listownie, niestety podejrzewam, że szybciej wróci do gildii niż ja. Przynajmniej tak sobie to wstępnie rozplanowaliśmy, ale z jej żywiołowością, to w zasadzie niczego nie wiadomo. Pozdrowienia twarzą w twarz przekazałem jednak Nibyłowskiemu, również pozdrawia Pana bardzo serdecznie i wspomina, że powinien uważać pan na czerwone szpilki i opary terpentyny. 
Widzi Pan, jest to jeden z bardziej poważanych doktorów na DUMie, mojej rodzinnej, ukochanej uczelni, chociaż od Thomasa dzieli nas dobre kilka lat różnicy w naszych okresach studiowania. To mimo wszystko wybitny, choć nieco wybrakowany w kwestii własnej dziedziny, sam przynajmniej tak twierdzi, uczony, specjalizujący się we wróżbiarstwie. Raczej preferuje karciane przepowiednie, tarota i tego rodzaju sposobności, ale jego trzecie wewnętrzne oko (zazwyczaj całkowicie zamknięte, żeby mógł odgrywać na ślepo swoją ciężką życiową dolę), od czasu do czasu przesyła mu dodatkowe ciekawostki. Nie wiem, na ile można tymże przepowiedniom ufać, ale podobno ma bardzo wysoką skuteczność, według ostatnich statystyk uczelnianych aż 91%, ale sam Nibyłowski powiedział mi ostatnio w tajemnicy przy kieliszku, że zaplątała się kropka o dwa miejsca nie w tę stronę, co trzeba. I przyznaje, zabawne ma nazwisko. Nie ma nic wspólnego ze sztuką, chyba że byłaby to sztuka wróżenia. Ewentualnie sprowadzania dobrych studentów na manowce (duży kleks i mało wyraźne dwa poprzednie słowa, jakby autor słów został szturchnięty w trakcie pisania…)
Elegantka, mam nadzieję, że dobrze się prowadzi? Owszem, u nas niezmiernie zimno, ale da się wytrzymać. Bywałem już tu dawniej, gdy temperatury zionęły lodem nawet same termometry, a magia zaklęć termicznych zamrażała resztki cieplnych oparów. Teraz już mi chyba nic nie jest i nie będzie straszne. Wino rozgrzewa wystarczająco, ale i bez niego nie jest źle. Staram się ostatnio ograniczyć alkohol, ale póki co mam dobrego kompana do picia, więc szkoda nie dotrzymywać mu towarzystwa.
Lubię stawiać sprawę jasno, to nienaturalnie pozwalać sobie się obruszać za rzeczy, które są tak prosto i klarownie wytłumaczalne. W alternatywie musielibyśmy siebie wzajemnie pod niektóre kwestie pogonić, pomarudzić, wyszłyby z tego niezaprzeczalnie nudne i małostkowe perypetie. Już to przerabiałem i uzyskałem złotą radę, że potrzebuję konkretnie wyrażać własne zdanie i oczekiwać w zamian dokładnie tego samego, bo szkoda marnować czas na rozwiązłość myśli. Jesteś inteligentnym człowiekiem, Alainie, jestem pewien, że dochodzisz do jednolitych wniosków.
Proszę zostawić wobec tego Calę w spokoju. Szkoda, żebyśmy musieli rozwiązać moją prośbę inaczej niż w sposób całkowicie pokojowy. Nawet jeżeli nie zna mnie pan z tej perspektywy, jest we mnie zbyt dużo pewności i stanowczości, żeby pochopnie angażować się w czcze pogróżki. Jeszcze zamiast wypychać lista, trzeba będzie wypychać pana, na co komu w ogóle takie wątpliwości?
Postaram się opowiedzieć najlepiej jak potrafię, ale też wiem, że może być to nazbyt nudny temat. Za własnych czasów studenckich studiowałem problematyczne kamienie szlachetne, w których zaklina się i ludzkie emocje, i fragmenty zaklęć magicznych i w zasadzie wiele innych rzeczy. Mogą służyć od generatorów energii, po amulety na szczęście czy nawet jako miniaturowe zaklęcia, możliwe do użycia przez osoby bez własnej sztuki kontroli okolicznej magii. Ładne, proste świecidełka, niestety noszą ze sobą zbyt wiele negatywnych efektów. Przykładowo babki znachorowe na wioskach zaklinając naszyjniki z malutkimi klejnocikami, zazwyczaj zaklinają tylko ich wierzchnią warstwę, bo wnętrze kryształów jest jednocześnie zbyt potężne, jak i zbyt niebezpieczne, żeby je kontrolować. Próbujemy znieść tę barierę, zastępując negatywne emocje (najczęściej, niestety, jest to głównie obłęd, szaleństwo czy mania) czymś pozytywnym lub je zneutralizować. 
Niesamowite okolice Obarii skrywają wiele sekretów, a tutejsze skały wulkaniczne już za czasów młodości ładnie wpasowywały się w szereg moich badań. Mimo wszystko dopiero teraz mam okazję faktycznie wykorzystać ich potencjał. Zwiedzamy okolice, zbieramy próbki, poddajemy je badaniom i próbujemy zmaterializować resztki magii w nich wetkniętej, sprawdzając ich potencjał magiczny. Udało nam się również wyprowadzić kontakt negocjacyjny z lustrzanami i uznaję to za mój osobisty sukces. Pierwszy raz udzielili mi wstępu, mimo faktu, że to moja siódma próba kontaktu i wyłącznie przez wzgląd na Nibyłka, który już wcześniej miał styczność z kimś z ichniego plemienia. Ich kultura jest niezwykła, problematyka życia powszednia, ale niesamowite umiejętności magiczne, jakimi się charakteryzują, to coś, za czym płaczę.
Gildia to wspaniałe miejsce i może kiedyś ponownie znajdę dla niego serce. Jestem pewien, że i dla Pana będzie to podobna sposobność. I cieszy mnie, że wykazał Pan chęć kontynuowania naszej korespondencji.
Nie wiem, czy jestem w stanie uwierzyć w poczynania naszych ulubionych gildyjczyków. Echo i Marta? Jest Pan całkowicie pewien? Może po prostu potrzebowali chwili dla siebie, niekoniecznie w kontekście iście romantycznych wyobrażeń pozostałej części publiki? Droczę się oczywiście, winą zakład postawiony z Calą, w przypadku Marty to ona postawiła pięćdziesiąt koron na Echa, ja niestety rzuciłem wpisowym na innego potencjalnego partnera i wolałbym wygrać ten zakład.
Och, kto opuścił szeregi gildii? Czyżbyśmy okazali się niewystarczający dla księcia? Albo może ktoś inny się nam wymknął? Już przestraszyliśmy Nikitę i jego wspaniałe kapelusze? Martwi mnie jednak stan zdrowia naszej ulubionej Żabencji, nie dajcie bogowie, w tym wieku ciężko o dobre samopoczucie, ale mam nadzieję, że stanie niedługo na wszystkie udka. Dziwię się, że pozwoliliście im się pobić tak bez ringu, bez żadnych zasad. Jeżeli już jakkolwiek musieli decydować się na starcie fizyczne, miło byłoby, gdyby odbyło się to w odpowiednich warunkach. Z zasadami, liczeniem punktów i tak dalej, i tak dalej. Kolejna rozgrywka dla strapionych, zmęczonych gildyjczyków nocami. I twarzy szkoda, pana O`Harrow cechuje na tyle ciekawa uroda, że każda szrama przyprawia mnie o mały zawał serca, taka szkoda. 
Cala powiedziała mi kiedyś, że nawet ona miejscami bałaby się do Cahira podejść w pewnych kwestiach, a wie Pan przecież doskonale, że Cala niczego się nie boi. Strzelałbym więc, że raczej jest to jednostkowy romans ze sznurem. Ewentualnie, żeby być bardziej eleganckim, to może w kieliszkiem i krawatem.
Związek naszego rycerza i jego uroczej damy jest dla mnie całkowicie absurdalny. Uroczy, małostkowy, przyjemny do oglądania jak wystawiona komedia dla małolatów w kiepskim teatrze, ale życzę im gorąco szczęścia. Mogliby się jednak w jego kierunku pospieszyć, zanim napotkają jakieś większe trudności. Samo dojście do tego etapu zajęło im tyle czasu, że gdyby cokolwiek poszłoby nie tak, dalej ruszaliby niechybnie tempem wyłącznie żółwim. A już teraz nie mają się zbytnio czym pochwalić. Chociaż, może takie prawa pierwszej, lekkiej miłostki?
W sprawie preferencji nie mogę się wypowiedzieć, takie sprawy nigdy nie są oczywistością i szkoda się w nie zagłębiać. Lepiej dla drugiej połowy świata, mimo wszystko, że Nikita jest gotowy jej nie zaniedbywać. Są pewni ludzie, których przecież sama obecność bliska potrafi przynieść przyjemność i szkoda, żeby jednej płci to odbierać na poczet czegoś tak kuriozalnego jak marginalne, społeczne konwenanse. 
Żałuję, że nie było mnie przy starciu z Akamaiem. Billy wysłał mi szczegółową, pełną zachwytów listowną laurkę, w której narysował swojego „przyrodniego brata”, jak ostatnio ośmiela się go nazwać, z dosłownie górami zamiast ramion. I cieszę się mocno, że znalazł Pan miejsca dla siebie w całej tej naszej zgrai niedorobionych popaprańców. Jak już przed kimkolwiek pokazywać, to musi być przynajmniej jedna osoba, dla której warto się pysznić. Nie wątpię w Wasze umiejętności aktorskie, zwłaszcza te Xaviera, na pewno wspaniale odegraliście swoje role.
Jestem Twoją relacją zachwycony, Alainie i liczę na więcej. Czy jako Szanowny Pan, czy nawet bez bycia Szanownym Panem. Dzisiejszy dzień był męczący, wyprawa w górę góry, prawie na sam szczyt i mało nie umarłem po drodze, próbując złapać wystarczająco dużo tchu. Pragnę, żebyś przypomniał mi na przyszłość, że nigdy mam nie podróżować z kimś o dwie dekady młodszym ode mnie. Jeszcze tego mi brakuję, żeby paść trupem z powodu przemęczenia się na szlaku górskim, straciłem całą swoją godność w trakcie tej wyprawy. Przegrywam tutaj praktycznie we wszystkim, w podróży, w jeździe konnej (chociaż jestem zadowolony, że w ogóle do niej wróciłem), w oczarowywaniu miejscowych (do dobrze, może w tym nie jestem gorszy od Nibyłowskiego), ale nawet w piciu czy jedzeniu odczuwam zazdrosne rozczarowanie własnymi możliwościami. Gdzie te czasy…
Przywiozę Ci natomiast prezent, znalazłem coś idealnego, na pewno Ci się spodoba.
Proszę pozdrowić wszystkich ode mnie, wygłaskać Pumpusia, Balbinkę i wszystkie gildyjskie koty.
Z przyjacielskimi (nie szanownymi!) pozdrowieniami,

sobota, 18 marca 2023

bardzo mocno spałem

Non mortem timemus, sed cogitationem mortis
Maurice T. Rimbaud • 31.01 • 21 lat • Misentea, Wyspy Fliss • Młody absolwent Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego specjalizujący się w uzdrawianiu i magii bitewnej • włóczykij • egzorcysta • bystre spojrzenie, a nieobecny seledyn oka • odór choroby i śmierci • nagłe ataki narkolepsji
Kołyszący się u kapelusza kryształ rozświetla przystojną twarz, seledynem odbija się w oczach, światło spływa niby krople wody po szczupłym nosie. Miarowy stukot błyszczących kamieni w saszetce u boku czarodzieja uziemia, uspokaja. Uświadamia go w tym, że nadal oddycha i dane mu było obudzić się z kolejnego za długiego, niespodziewanego snu. Charakterystyczny chłód, gdy szuka ich pod palcami, wita skórę jak dobrego przyjaciela.
Chwyta, wyciąga, podrzuca w dłoni. Niech one prowadzą. Rzuca jeden na ścieżkę, przed siebie, zielone światło rozwiewa ciemności niepokojącej żywe organizmy nocy.
Niech prowadzą go ku duszom, ku duchom, ku zjawom. Wprost ku Śmierci, na kolejne spotkanie twarzą w twarz, miecz w miecz, nim porwany zostanie przez kolejny sen pozbawiający wspomnień.
ILEŻ MOŻNA NA CIEBIE CZEKAĆ?, pyta sylweta, chwilę wcześniej przysiadłszy na przydrożnej, nagiej skałce. Chowa się za cieniem nocy, nie sposób pochwycić ją spojrzeniem. Czarodziej może się jej tam spodziewał, a może nie – nie jego zaskoczenie jednak jest tematem rozmowy, nie zdziwienie kwestią debaty; podchodzi ku niej i swym bystrym okiem próbuje wychwycić wylewającą się wprost w otaczającą ich przestrzeń ciemność.
— Przecież wiesz, że punktualność nigdy nie była moją mocną stroną — odpowiada chłopiec zgodnie z prawdą, uśmiecha się szeroko, pozdrawia ją gromkim śmiechem.
Ten odbija się echem po chłodnym lesie, płoszy ptaki, wzburza szelest krzaków.
A TY, CHŁOPCZE, DOSKONALE WIESZ, ŻE W TEJ PROFESJI TO CECHA KATEGORYCZNIE I NIEZAPRZECZALNIE WYKLUCZAJĄCA.
Czarodziej wzrusza ramionami, niedbałym machnięciem ręki zbywa ewentualną insynuację wiążącą się z tak niepokojącym stwierdzeniem wypowiedzianym przez tak niepokojącą personę, po czym kurtuazyjnie zdejmuje kapelusz i kłania się jej nisko.
— Wiem. — Kapelusz powraca na należyte mu miejsce na głowie. — Dobrze ciebie widzieć.
Sylweta prycha, a jednak w prychnięciu słychać ciepło, słychać troskę.
CIEBIE RÓWNIEŻ, CHŁOPCZE.
Światło kołyszącego się u kapelusza kryształu próbuje odbić się w seledynie rozbawionego oka. Nie udaje mu się to, zostając przez czerń źrenicy pożartym.


Choroba wyżera ciało z każdą sekundą, minutą, godziną, dniem. Pojawiająca się nagle i równie nagle znikająca podskórna, śmierdząca ropa wgryza się w tkanki, zagarnia je dla siebie, rozpychając mięśnie. Te w odpowiedzi tężeją. Utraciwszy swą elastyczność, zaprzestają pomagać w podtrzymywaniu lekkiego rapiera. Każdy krok kolejnej podróży jest coraz trudniejszym, prze jednak na przód, póki ma siły i chęci, póki ludzkie ciało niesie duszę w poszukiwaniu odpowiedzi. Unoszące się nad głową magiczne miecze wspomagają w walce.
Niech bronią go przed złem kryjącym się w cieniach, niech świetlistym ostrzem przeszywają powietrze i tną bez litości, gdy potrzeba. Niech bronią niewinnych, gdy ich właściciel poszukuje rozwiązania.
Otaczające go duszyczki z zainteresowaniem przyglądają się jego niezbyt widowiskowemu bojowi, gdy on sam po raz kolejny potyka się o własne stopy, próbując zamachnąć się rapierem. Jest zmęczony, zbyt zmęczony, by móc ciągnąć to choćby chwilę dłużej. Płuca walczą o kolejny, miłosierny oddech, powieki próbują nie przysłonić mętnego spojrzenia.
Trzy słowa. Brakuje trzech słów, które padną z jego ust, przeważą szalę zwycięstwa.
Kaszel chwyta za krtań, blokuje śpiewne głoski, które teraz, zamiast śpiewem, okazałyby się krzykiem szaleńca próbującego umknąć przed tym, co nieuniknione, a jednak tym, co nigdy go nie dosięgnie.
Już dawno położyło bowiem swe zimne chłodnie na chudych barkach, już dawno wciągnęło go pod taflę tu i teraz, tam i wtedy, gdzie i kiedy.
Czarodziej wykrzykuje trzy słowa, charczy, kaszle, dławi się, a miecze unoszą się, przygotowują do swojego ostatniego ataku.
Duszyczki wpadają w obłęd w szczęśliwym uwielbieniu, krzyczą, skaczą, wypełniają swym szwargotem cudzy umysł, gdy rapier nieskładnym cięciem przeszywa polik skaczącemu ku niemu wilka, gdy błękitny miecz w mig przeszywa kręgi szyjne, hamując jego przykry skowyt.
Ciepła krew spływa po brodzie chłopca, a on w tej konkretnej chwili nie wie, czy jucha należy do niego, czy do już martwego ciała.
Psia duszyczka spogląda na niego niewinnie, machając ogonem. Przytula się swym chłodem do czarodzieja, który nagle bezwładnie upada na ziemie, gwałtem zabranym będąc w niezapowiedziany sen na zimnym gruncie.


Nadal tańczy, gdy tego pragną, obdarowuje szerokim uśmiechem, gdy o to proszą. Cieszy się z dziećmi, pokazując, jak nici magii plączą się w przestrzeni pomiędzy palcami i jak drobne iskry skaczą po marszczących się nosach. Cieszy się z kobietami, prowadząc je nonszalancko w tańcu. Bawi ich wszystkich, bo wie, że tylko to po nim pozostanie, gdy ciało zabierze czas, gdy choroba wyżre każdą z tkanek. Dobre wspomnienie, skrzące się kamyczki i za duży kapelusz przysłaniający twarz.
— Czy mogę ciebie pocałować? — pyta się piękna pani, którą trzyma w swych ramionach.
Czarodziej cmoka, kręcąc głową, a następnie porywa ją w kolejny szaleńczy obrót. Kobieta obdarza go w zamian melodyjnym śmiechem.
Ma nadzieję, że zapamięta go do końca swych dni.
— Obawiam się, że skradanie pocałunków zupełnie niewinnych dam nie jest w zestawie moich obowiązków — stwierdza uprzejmie czarodziej. Pochyla się jednak nad nią, pozwala oddechowi omieść śliczną twarz.
Ma nadzieję, że zapamięta ją do końca swych dni.
— Nie jestem zupełnie niewinna.
— A ja nie mam powodów, by ci nie wierzyć. — Dłoń przesuwa po kobiecej talii, opuszkami poszukuje dowodu jej winy trochę wyżej, wokół żeber.
Rana, już dawno się nie jątrzy, już dawno przestała krwawić, jest czarną wyrwą w powoli rozpadającym się ciele, którego spoistość podtrzymywana jest jedynie za pomocą jego słabych dłoni również czekających na swój własny rozpad.
Kobieta prycha, próbuje zarzucić swe ręce na jego ramiona, siłą przyciągnąć go ku sobie, skraść swój ostatni pocałunek. Ten zachowa tylko dla siebie, dla własnych wspomnień mających za kilka sekund odejść w zapomnienie. Przelatuje jednak przez ciało czarodzieja, który nie ma odwagi nawet na nią zerknąć, gdy ona, powoli rozpadając się na strzępki, wpatruje się z wyrzutem w jego plecy. To spojrzenie pełne zdrady, pełne smutku i zawodu.
Ma nadzieję, że zapamięta je do końca swych dni.


I don't want to start any blasphemous rumors, but I think that God's got a sick sense of humor
I
II
III
𝖷

Od Nikolaia — Modry

Nierówny szew haczy i drażni jego palce, kiedy, tak jakby od niechcenia, obraca projekt w dłoniach. Poprawki odkładał w nieskończoność, to przecież tylko chwila, mocniejsze naciągnięcie materiału i wygładzenie go, robił to tyle razy, nawet jeśli w zupełnie innych okolicznościach.
A jednak nie potrafił się do tego zebrać i teraz musiał zmagać się z otchłanią, która zagościła w jego piersi.
Cylinder był ładny, kształtny i zabawnie wręcz drobny, jakby zrobiony na dziecko. Modry materiał, którym go obił, jaśniał fioletową łuną w słońcu. Gdyby tylko go skończył, obszył granatową wstążką, o którą specjalnie się ubiegał w kręgach, które obiecał porzucić. Byłoby to naprawdę wspaniałe nakrycie głowy. Gdyby nigdy nie przyjmował tego projektu. Albo gdyby nigdy nie zaproponował odnowienia kapelusza… Sam nie do końca pamiętał, kto wyszedł z inicjatywą, to było tak dawno.
Drżący, urwany oddech uciekł mu spomiędzy warg smakujących modrymi łzami Marty, które dopiero co scałowywał z jej policzków.
Gdyby tylko.

Od Tadeusza – Mors dicit, magister respondit



Z ogromnym żalem oraz smutkiem przyjęliśmy informację o śmierci

śp. dr hab., prof. ucz. sztuk magicznych Tadeusza Idiveusa Softmantle’a de domo Rochelli,

byłego rektora Magicznego Uniwersytetu Defrosiańskiego w latach 1672-1677, wybitnego specjalisty w dziedzinie nauk o ciele i bycie magicznym, członka Rady Magicznej Czarodziejów Uniwersyteckich, a także swego czasu kierownika Wydziału Nauk o Ciele i Bycie Magicznym.

Profesor był członkiem wielu komitetów redakcyjnych, organizacji i towarzystw naukowych. Za swoje zasługi dla nauki oraz społeczności czarodziejów był nieraz odznaczany oraz doceniany wieloma nagrodami. Żegnamy wybitnego naukowca, współczującego, aczkolwiek wymagającego nauczyciela, a przede wszystkim – przyjaciela.

Niech księżyc Asaima wyznacza mu drogę. Symboliczny pogrzeb odbędzie się podczas następnego nowiu.

Rodzinie oraz przyjaciołom Pana Profesora przekazujemy wyrazy głębokiego współczucia.

Rektor, Rada, pracownicy oraz studenci Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego