Sprawa jest, lekko to ujmując…
Czarodziej jąka się, gubi się w swoich
słowach, kręci niespokojnie na krześle. Nerwowo pociera skroń opuszkami
palców, gdy Mistrz Gildii z zimną uwagą studiuje każdy jego ruch. Nie ufa
mu, obaj o tym wiedzą i jest to całkowicie i zupełnie niepodważalnie
zrozumiałe. — Bardzo skomplikowana.
Leżący przed nimi testament to tekst skonstruowany w sposób bardzo
konkretny, krótki – o ile pozwolić może na to ogromna ilość zgromadzonych
przez czarodzieja rzeczy – i pragmatyczny – brakuje w nim barwnych epitetów,
nie ma pokrętnych metafor; Tadeusz Idiveus Softmantle swój majątek bowiem
znał na pamięć, bez problemu każdą jedną monetą rozdysponował, każdy jeden
przedmiot w odpowiednie ręce przekazał i nie potrzebował do tego
rozpisywania się na kilkadziesiąt stron. Kilkanaście już tak, objętość
wynikała jednak jedynie z ilości zgromadzonego i mającego być przekazanym w
odpowiednie ręce dobytku, a także innych formalności, które wymagane są
przez obraną formę.
Cervan wzdycha ciężko, odchyla się na krześle.
— Zamieniam się w słuch.
Czarodziej wbija seledyn oka w podłogę. Wierci w niej dziury piętami, nie
do końca wiedząc, co począć ze swoim nieporadnym ciałem, gdy gildyjczycy
powoli, stopniowo zbierają się w sali wspólnej. Kilka twarzy go
rozpoznaje, posyła w jego kierunku przyjacielski uśmiech; Maurice nawet
ich nie dostrzega, w emocjach spojrzenie zachodzi mu mgłą i skupia się na
swoim jedynym celu – odczytaniu na głos testamentu Tadeusza Idiveusa
Softmantle’a, wyraźnym i głośnym wyartykułowaniem każdej zapisanej na
papierze litery, każdego skomplikowanego słowa rozpisanego za pomocą
niezbyt czytelnej, profesorskiej kursywy, która charakterystyczną tak była
dla rektora.
Ktoś zerka spod byka na stojącego w centrum pomieszczenia chłopaka,
dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa. Maurice lekko zbywa niepokój,
nieudolnie próbując przekonać siebie samego, że nikt źle mu przecież tutaj
nie życzy.
Nagle mała dłoń klepie go po jego własnej. Ściska stanowczo, ale
delikatnie.
— Bardzo mi przykro. — Na Czarodzieja spoglądają wielkie, dwukolorowe
oczy. Jedno niebieskie, drugie zielone. — Ale proszę za nic w świecie nie
zbliżać się do kurek.
Nie mija chwila, Maurice nie może nawet przygotować swojej odpowiedzi;
chłopiec prędko ulatnia się z pomieszczenia, tak, jakby nigdy go tu nie
było. Czarodziej bierze w końcu głębszy, niespokojny oddech, zielonym
okiem spogląda po sali. Nie wie, czy zebrali się w niej wszyscy, ale, nie
do końca o to dbając i interpretując ciszę jako oznakę oczekiwania,
zaczyna czytać.
Ktoś dumnie wkracza do pomieszczenia, gdy Maurice jest w połowie
dziewiątej strony. Czarodziej nie podnosi wzroku znad tekstu, czyta dalej,
ignorując pyszny krok niosący się po sali.
Ignoruje także nagły brzdęk naczyń, głośne przekleństwo i dźwięk
tłuczonego szkła, które zagłuszają jego słowa.
— Och, bogowie, przepraszam!
Czarodziej czyta dalej.
W pomieszczeniu zapada grobowa cisza. Czarodziej nie wie, co zrobić z
dłońmi nadal ściskającymi mocno dopiero co odczytany testament, opuszcza
je więc nieśmiało i, wyczekując jakiejkolwiek reakcji od wszystkich,
którzy zebrali się w sali wspólnej, opuszcza także i wzrok.
— Cuchniesz.
Niski głos zbliżony jest do groźnego warknięcia psa szczerzącego zęby. Bez
problemu zagęszcza już i tak gęstą, ciężką atmosferę. Powoduje, że przez
kark przemyka nieprzyjemny dreszcz. Maurice podnosi wzrok, poszukując
zielonym spojrzeniem osoby, która jako pierwsza odważyła się zabrać głos.
— Cuchniesz śmiercią.
Warknięcie jest głębsze, groźniejsze. To sygnał ostrzegawczy przed wbiciem
się kłów w szyję.
Właściciel głosu siedzi przy ścianie, sam, kołysze się niedbale na
krześle, siedząc na nim na odwrót. Z rękoma przerzuconymi przez oparcie
krzesła przygląda się uważnie będącemu w centrum uwagi Czarodziejowi i
choćby na chwilę nie spuszcza z niego wzroku.
Jest drapieżnikiem. Warczącym, szczerzącym kły i gotowym do ataku.
Czarodziej przełyka głośno ślinę i to jedyne, co zdąży zrobić, nim
mężczyzna doskoczy ku niemu, nim chwyci za kołnierz i dociśnie go do
najbliższej ściany, żądając odpowiedzi. Spiczasty kapelusz spada z głowy.
Czarodziej ponownie przełyka głośno ślinę, z przerażeniem wpatruje się w
poszukujące wytłumaczenia oczy. Pusty seledyn i połykająca każde światło,
każdy błysk czerń kontra wąskie źrenice, żółte spojrzenie bestii.
Czarodziej nie może przełknąć głośno śliny, bo cudza ręka, cudza łapa i
cudze pazury zaciskają się powoli na jego krtani, blokują dostęp do
powietrza.
— Kim ty w ogóle, kurwa jesteś? — pyta mężczyzna, mocniej przyciska
biedaka do ściany.
Cichy, niespokojny szmer przechodzi przez salę. Kilka niedbałych
prychnięć, więcej w szeptach jest jednak niewyartykułowanej w sposób
konkretny aprobaty dla słów mężczyzny, niźli niezgody.
Czarodziej próbuje położyć swe dłonie na twarzy napastnika, próbuje go
odepchnąć, próbuje wcisnąć palce w oczodół, próbuje zrobić cokolwiek, od
odpowiedniego gestu po ciche wyszeptanie kilku, mających, jak w tej
krótkiej chwili się wydaje, uratować mu życie, a przynajmniej pozwolić
odzyskać sprawczość. Nic z tego, dłoń ostrzegawczo zaciska się jeszcze
mocniej, grozi zmiażdżeniem tchawicy.
Słychać szurnięcie krzesła, powolny, spokojny krok. Maurice łapie kontakt
wzrokowy ze znajomym już sobie Nikitą – z którym zresztą bardzo dobrze się
piło swego czasu – i gdyby tylko, gdyby tylko miał na to siłę i
możliwości, uśmiechnąłby się nieporadnie, gdyby nie brakowało mu dechu w
piersi, powiedziałby, że sobie poradzi, że
nie ma czym się martwić, że
znajdował się w zupełnie gorszych sytuacjach.
— Wystarczy.
Jedno słowo nie wystarcza.
— Kaneshya. — Nikita kładzie dłoń na barku napastnika.
Dłoń na tchawicy odpuszcza, Czarodziej bierze łapczywy, pełen trwogi
oddech, obawiając się, że nie do końca wie, kiedy będzie mu dane wziąć
kolejny. Nie oznacza to jednak, że pazury z szyi znikają, podtrzymują
chłopaka w miejscu, tak, jakby miał się z nich przy okazji wymsknąć. Ręka
znika, Nikita cofa się o dwa kroki. Nie wraca jednak na swoje miejsce.
— Przychodzisz znikąd, cuchniesz i odczytujesz nam pieprzony testament
Softmantle’a, który zupełnym przypadkiem zachorował, gdy pojawiłeś się ty.
Czy poznamy twoją godność, cel przybycia i czy mistrz został zawiadomiony
o twoim przybyciu i wyraził na nie zgodę? Czy jesteś osobą zdolną do
odczytywania tego rodzaju dokumentacji, a jeżeli się za nią uważasz, to
czy jesteś to w stanie udowodnić? Czy można wiedzieć, jakiego typu relacja
łączyła ciebie z rektorem Tadeuszem Softmantl…
Maurice nie zdążył nawet mrugnąć. Ignatius wstaje, unosi ręce i dosyć
energiczną gestykulacją, a jednak zbyt cichym głosem, by szczerzący kły
pies go usłuchał, stara się załagodzić sytuację.
— Panowie, nie jesteśm… — Sekretarzowi w połowie słowa przerywa kolejne
szurnięcie krzesła.
— Kurwa.
Tym razem szybszy, silniejszy krok. Ktoś łapie Kaneshyę za koszulę,
odciąga go od Czarodzieja. Uginają się pod nim nogi, kolanami uderza o
parkiet. Zamyka na chwilę oczy, starając się odzyskać trzeźwość umysłu.
— Tylko, kurwa, spróbuj.
— Natharin, odpierdol się od niego.
— Brena, tylko, kurwa, spróbuj.
Napięcie rośnie, kolejne osoby podnoszą się z krzeseł, słychać kolejne
kroki, do dołączenia się do wymiany zdań szykuje się także Chryzant.
Czarodziej nadal próbuje złapać oddech w płuca, kaszle, podnosi nieobecny
wzrok na coraz szybciej rozwijającą się sytuację.
Panowie zaciskają pięści, panowie podnoszą głos, w panach gotuje się krew
i panowie zaraz rzucą się sobie do gardeł niczym wściekłe psy.
— SPOKÓJ!
Jeden wrzask zatrzymuje w mig rozwój całego zdarzenia, wszyscy zamierają,
wszyscy wstrzymują oddechy. Czarodziej wraz z nimi. Ponownie słychać stęk
krzeseł – tym razem gildyjczycy na nich zasiadają; oddechy pozostają w
przerażeniu wstrzymane. Chłopak zauważa, że boi się nawet mrugnąć, że
wzburzone rzęsami powietrze rozniesie po pomieszczeniu o jeden dźwięk za
dużo.
Marta stoi na środku sali, modrymi oczami zahacza o każdego, kto podejmie
próbę otworzenia ust. Stoi pomiędzy dwoma nafukanymi na siebie mężczyznami
i patrzy im prosto w oczy, patrzy na jednego, na drugiego, rękawy jej
koszuli są podciągnięte ku łokciom, a rude włosy wściekle wyłażą spod
kolorowej chusty. Stoi i czeka, tylko czeka, aż któryś z nich spróbuje
znowu, podniesie rękę, zaciśnie pięść.
Wystarczy choćby spięcie mięśnia.
— Jeżeli nie usiądziecie w tej chwili, to przysięgam, przysięgam, że wam
wszystkim po prostu wpierdolę.
Chryzant z wrażenia siada na podłodze. Nikita, nawet się chcąc się nad
słowami Marty zastanawiać, wraca do stołu, przy którym siedzi Xavier; bard
próbuje właśnie opanować kaszel, zakrztusił się bowiem powoli sączonym
przez siebie winem. Cahir robi wielkie oczy, cofa się o kilka kroków i
grzecznie zasiada na wcześniej zajmowanym przez siebie krześle, które w
emocjach przewrócił. Kaneshya unosi ręce w obronnym geście.
Marta mruży modre oczy.
Kaneshya wraca na miejsce. Siedzący w kącie Echo głośno wypuszcza
powietrze z płuc, będąc w niemałym szoku wcale niemałym wybuchem
dziewczęcia. Nalanis, którego wejście zwróciło na niego już i tak za dużo
uwagi, kuli się w sobie, uciekając przed lustrującymi każdego modrymi
oczami. Przez Nikolaia przechodzi aż teatralny w swej intensywności
dreszcz, podskakuje na swoim miejscu. Aherin uśmiecha się zdecydowanie za
szeroko; Apolonia gromi go spojrzeniem topazowych ocząt, mina bardzo
szybko mu rzednie. Inne osoby zebrane w sali zamierają, zaprzestają swych
szeptów, swych szmerów. Jedyną osobą, niewzruszoną nagłym rykiem Marty,
pozostaje Balthazar. I on jednak trzepie ogonem, z zainteresowaniem
obserwując rozwój całej sytuacji.
Czarodziej przypomina sobie, że musi wziąć oddech w płuca. Z kolan jednak
przenosi się ku pozycji wygodniejszej, siedzącej. Wyciąga nogi przed
siebie, spogląda na rude dziewczę, które splotło ręce na klatce
piersiowej, cmoknęło. Ramiona Marty opadają, ona sama chowa się we
własnych, zmęczonych objęciach.
— A teraz, Maurice — zwraca się ku niemu, spokojnie i z zaufaniem; bo
przecież jej pomagał, przecież był przy niej, gdy walczyła z umierającym
ciałem, gdy dawała z siebie wszystko, co tylko mogła. Każdą chwilę, każdy
moment i wszystkie pokładane w niej siły. — A teraz opowiesz nam wszystko,
od a do zet, wszystko, czego potrzebujemy do zrozumienia całej tej
sytuacji. A panie i panowie — niedbałym spojrzeniem lustruje całe zebrane
w sali wspólnej towarzystwo — grzecznie ciebie wysłuchają, bez
niepotrzebnych komentarzy, bez docinek, bez rzucania się do cudzych
gardeł, bo nie chcę, kurwa, i na pewno nie chcą tego ani Ravi, ani Adonis,
zużywać na was kolejnych bandaży. — Wzrok Marty nie przypadkiem zatrzymuje
się na Echu, nie przypadkiem zahacza o Cahira. — Pytania na końcu.
Zrozumiałe?
Cisza panująca na sali jest zupełnie wystarczającą aprobatą, by Czarodziej
odchrząknął cicho, poprawił kołnierz zmechaconej przez cudze dłonie
koszuli. Nie mija chwila, a podchodzi do niego poznany jesienią Akamai,
który posyła mu ciepły, przyjacielski uśmiech i jest prawdopodobnie jedyną
ostoją spokoju oraz pacyfizmu w całej tej przestrzeni. Wyciąga w kierunku
leżącego na podłodze chłopaka swoją dłoń.
— Ja… — głos chłopaka łamie się jeszcze przez krótką chwilę, w końcu
zbiera się w sobie. Z pomocą Akamaia podnosi się z parkietu, sięgając po
kapelusz, który przy okazji niespodziewanego ataku zrzucono z jego głowy.
Otrzepuje ów i usadawia na należytym mu miejscu. — Nazywam się Maurice
Thanatos Rimbaud. Jestem absolwentem Defrosiańskiego Uniwersytetu
Magicznego, a świętej pamięci profesor Softmantle był moich nauczycielem,
mentorem i wsparciem naukowym. Recenzował także moje prace, za co jestem
mu niezwykle wdzięczny. I był moim promotorem. I…
— Do brzegu.
Maurice odchrząka, nerwowo przestępuje z nogi na nogę, pociera dłonią o
nadgarstek ręki, w której cały czas mocno ściska testament. Papier
pogniótł się, nie utracił jednak swej wartości prawnej.
— Ach, tak, tak. Do brzegu. Tak, rozmawiałem już z Mistrzem Teroise.
Przedstawiłem mu swój cel przybycia do Gildii oraz odpowiedziałem na
wszystkie zadane przez niego pytania. Na tę chwilę w tych kwestiach nic
więcej zdradzić wam nie mogę, ale, jak sami widzicie, stoję tu przed wami.
Wyraził on zgodę na przedstawienie wam spisanego testamentu w całości.
Wydał również polecenie, za moja propozycją i, oczywiście, oferując
odpowiednie wsparcie, bym zajął się jego wyegzekwowaniem. Pomimo dosyć
jasnych wytycznych, testament ten może zostać i, jak podejrzewam, na pewno
zostanie podważony przez władze Uniwersytetu, a także samej Rady. Głównie
ze względów, wiadomo, jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądz…
— Maurice.
— Tak, tak, już kontynuuję. Pozwolicie tylko, że wesprę się tekstem. —
Maurice unosi na wysokość oczu już wcześniej przeczytany testament, tym
razem próbując go streścić w krótkich, żołnierskich słowach. — Z rozdaniem
własności czysto materialnej profesora nie będzie żadnego problemu.
Ulubiony kubek oraz zestaw szachów trafia do Balthazara z poleceniem, by
użyczał on ich Asie, gdy tylko o to poprosi oraz służył radą w kwestiach
rozwoju tej umiejętności. Laska zbierająca energię magiczną trafia do
Cervana Teroise, amulet o właściwościach iluzorycznych wygrany podczas
turnieju szachowego przekazany ma zostać Isidoro D’Arienzo do jego użytku
wedle woli. Sakiewkę bez dna oraz rekomendację i polecenie spisane na
papierze dostaje James Hopecraft. Cytując, do użytku dowolnego, póki
służyć ma to dobrej sprawie. Własność prywatna pozostawiona w gabinecie
medyków jest do rozdysponowania wedle ich oceny. Do Marty trafia cała
biżuteria, w tym pierścionek zaręczynowy Eleonory Softmantle, a także
błękitna wstążka ukryta w szafce tuż obok łóżka. Każde jedno nakrycie
głowy z ogromnej, stuletniej kolekcji, fraki oraz ubrania w najlepszym
stanie należą teraz do Nikolaia. Ophelos Chrysanthos z domu Mev…
Przepraszam, nie wiem, jak to rozczytać, Ophelos Chrysanthos dostaje w
spadku złoty zegarek. Cały zbiór książek oddany zostaje gildyjnej
bibliotece na użytek każdego, kto chętny jest z niego skorzystać. Małe
zwierciadełko wygrane podczas dożynek oraz reszta dobytku trafia do
Maurice’a Thanatosa Rimbauda, czyli mnie. Jeżeli wymienione w testamencie
osoby rezygnują ze swojej części spadku, mogą one wskazać dowolną osobę,
której przekażą wymienione przedmioty. I, adnotacja ode mnie, jeżeli
zależy wam na jakimś konkretnym z niewymienionych przedmiotów ze względów
osobistych, prawdopodobnie mogę go wam przekazać. Po rozmowie, oczywiście.
— Czarodziej bierze głębszy oddech, zorientowawszy się, że przez większość
swej wypowiedzi wstrzymał go w nerwach w płucach. Opuszcza testament
sprzed oczu, spogląda na zebraną w sali grupę. — Zgodnie z tym, co
wcześniej usłyszeliście, oszczędności profesora Softmantle’a zostały
podzielone na dwie części. Połowa ma zostać przeznaczona na rozwój Gildii
Kissan Viikset, a druga, w odpowiednio podanych proporcjach, zostanie
przekazana Uniwersytetowi oraz Radzie. Całe konto jest jednak pod opieką
banku podlegającego pod władze Uniwersyteckie. Nie pytajcie, skąd to wiem
i jakim cudem Uniwersytet ma taką władzę, bo to nieistotne. Nikt
pieniędzy, jak wiemy, tak łatwo nie oddaje. Stąd moje rozterki. I
problemy. I… — Czarodziej masuje czoło, mruży oczy. — Ból głowy.
Marta kiwa głową, zmęczonym wzrokiem przelatuje po sali.
— Pytania?
Podnosi się harmider, wrzawa, a Czarodziej nie zauważa nawet, kiedy
znienacka atakuje go sen, pozbawiając władzy w kończynach. Huk bezwładnie
opadającego na podłogę ciała ginie, przytłumionym będąc hałasem.
Maurice jęczy, próbując rozmasować obite ramię.
— Muszę się napić — stwierdza szorstko, próbując podnieść się z kanapy.
Chce podejść do barku i tam znaleźć rozwiązanie wszystkich swoich
aktualnych rozterek.
Gdy Marciuszkowe dłonie mu na to nie pozwalają, gdy położone na wątłych
barkach przytrzymują go w pozycji siedzącej, chłopak prycha, marszczy
brwi. Komentarz jednak powstrzymuje i zamiast tego sięga do kieszeni,
wyjmuje fiolkę wypełnioną laudanum. Czym prędzej kieruje jej szyjkę do
swoich warg, goździki, cynamon i posmak szafranu rozpływają się w ustach.
Nie jest to czysty wyciąg z opium, ale w tej sytuacji po prostu musi mu
wystarczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz