niedziela, 19 marca 2023

Od Maurice'a – Testamentum

Sprawa jest, lekko to ujmując…  
Czarodziej jąka się, gubi się w swoich słowach, kręci niespokojnie na krześle. Nerwowo pociera skroń opuszkami palców, gdy Mistrz Gildii z zimną uwagą studiuje każdy jego ruch. Nie ufa mu, obaj o tym wiedzą i jest to całkowicie i zupełnie niepodważalnie zrozumiałe. — Bardzo skomplikowana.
Leżący przed nimi testament to tekst skonstruowany w sposób bardzo konkretny, krótki – o ile pozwolić może na to ogromna ilość zgromadzonych przez czarodzieja rzeczy – i pragmatyczny – brakuje w nim barwnych epitetów, nie ma pokrętnych metafor; Tadeusz Idiveus Softmantle swój majątek bowiem znał na pamięć, bez problemu każdą jedną monetą rozdysponował, każdy jeden przedmiot w odpowiednie ręce przekazał i nie potrzebował do tego rozpisywania się na kilkadziesiąt stron. Kilkanaście już tak, objętość wynikała jednak jedynie z ilości zgromadzonego i mającego być przekazanym w odpowiednie ręce dobytku, a także innych formalności, które wymagane są przez obraną formę.
Cervan wzdycha ciężko, odchyla się na krześle.
— Zamieniam się w słuch.

Czarodziej wbija seledyn oka w podłogę. Wierci w niej dziury piętami, nie do końca wiedząc, co począć ze swoim nieporadnym ciałem, gdy gildyjczycy powoli, stopniowo zbierają się w sali wspólnej. Kilka twarzy go rozpoznaje, posyła w jego kierunku przyjacielski uśmiech; Maurice nawet ich nie dostrzega, w emocjach spojrzenie zachodzi mu mgłą i skupia się na swoim jedynym celu – odczytaniu na głos testamentu Tadeusza Idiveusa Softmantle’a, wyraźnym i głośnym wyartykułowaniem każdej zapisanej na papierze litery, każdego skomplikowanego słowa rozpisanego za pomocą niezbyt czytelnej, profesorskiej kursywy, która charakterystyczną tak była dla rektora.
Ktoś zerka spod byka na stojącego w centrum pomieszczenia chłopaka, dreszcz przebiega wzdłuż kręgosłupa. Maurice lekko zbywa niepokój, nieudolnie próbując przekonać siebie samego, że nikt źle mu przecież tutaj nie życzy.
Nagle mała dłoń klepie go po jego własnej. Ściska stanowczo, ale delikatnie.
— Bardzo mi przykro. — Na Czarodzieja spoglądają wielkie, dwukolorowe oczy. Jedno niebieskie, drugie zielone. — Ale proszę za nic w świecie nie zbliżać się do kurek.
Nie mija chwila, Maurice nie może nawet przygotować swojej odpowiedzi; chłopiec prędko ulatnia się z pomieszczenia, tak, jakby nigdy go tu nie było. Czarodziej bierze w końcu głębszy, niespokojny oddech, zielonym okiem spogląda po sali. Nie wie, czy zebrali się w niej wszyscy, ale, nie do końca o to dbając i interpretując ciszę jako oznakę oczekiwania, zaczyna czytać.

Ktoś dumnie wkracza do pomieszczenia, gdy Maurice jest w połowie dziewiątej strony. Czarodziej nie podnosi wzroku znad tekstu, czyta dalej, ignorując pyszny krok niosący się po sali.
Ignoruje także nagły brzdęk naczyń, głośne przekleństwo i dźwięk tłuczonego szkła, które zagłuszają jego słowa.
— Och, bogowie, przepraszam!
Czarodziej czyta dalej.

W pomieszczeniu zapada grobowa cisza. Czarodziej nie wie, co zrobić z dłońmi nadal ściskającymi mocno dopiero co odczytany testament, opuszcza je więc nieśmiało i, wyczekując jakiejkolwiek reakcji od wszystkich, którzy zebrali się w sali wspólnej, opuszcza także i wzrok.
— Cuchniesz.
Niski głos zbliżony jest do groźnego warknięcia psa szczerzącego zęby. Bez problemu zagęszcza już i tak gęstą, ciężką atmosferę. Powoduje, że przez kark przemyka nieprzyjemny dreszcz. Maurice podnosi wzrok, poszukując zielonym spojrzeniem osoby, która jako pierwsza odważyła się zabrać głos.
— Cuchniesz śmiercią.
Warknięcie jest głębsze, groźniejsze. To sygnał ostrzegawczy przed wbiciem się kłów w szyję.
Właściciel głosu siedzi przy ścianie, sam, kołysze się niedbale na krześle, siedząc na nim na odwrót. Z rękoma przerzuconymi przez oparcie krzesła przygląda się uważnie będącemu w centrum uwagi Czarodziejowi i choćby na chwilę nie spuszcza z niego wzroku.
Jest drapieżnikiem. Warczącym, szczerzącym kły i gotowym do ataku.
Czarodziej przełyka głośno ślinę i to jedyne, co zdąży zrobić, nim mężczyzna doskoczy ku niemu, nim chwyci za kołnierz i dociśnie go do najbliższej ściany, żądając odpowiedzi. Spiczasty kapelusz spada z głowy.
Czarodziej ponownie przełyka głośno ślinę, z przerażeniem wpatruje się w poszukujące wytłumaczenia oczy. Pusty seledyn i połykająca każde światło, każdy błysk czerń kontra wąskie źrenice, żółte spojrzenie bestii.
Czarodziej nie może przełknąć głośno śliny, bo cudza ręka, cudza łapa i cudze pazury zaciskają się powoli na jego krtani, blokują dostęp do powietrza.
— Kim ty w ogóle, kurwa jesteś? — pyta mężczyzna, mocniej przyciska biedaka do ściany.
Cichy, niespokojny szmer przechodzi przez salę. Kilka niedbałych prychnięć, więcej w szeptach jest jednak niewyartykułowanej w sposób konkretny aprobaty dla słów mężczyzny, niźli niezgody.
Czarodziej próbuje położyć swe dłonie na twarzy napastnika, próbuje go odepchnąć, próbuje wcisnąć palce w oczodół, próbuje zrobić cokolwiek, od odpowiedniego gestu po ciche wyszeptanie kilku, mających, jak w tej krótkiej chwili się wydaje, uratować mu życie, a przynajmniej pozwolić odzyskać sprawczość. Nic z tego, dłoń ostrzegawczo zaciska się jeszcze mocniej, grozi zmiażdżeniem tchawicy.
Słychać szurnięcie krzesła, powolny, spokojny krok. Maurice łapie kontakt wzrokowy ze znajomym już sobie Nikitą – z którym zresztą bardzo dobrze się piło swego czasu – i gdyby tylko, gdyby tylko miał na to siłę i możliwości, uśmiechnąłby się nieporadnie, gdyby nie brakowało mu dechu w piersi, powiedziałby, że sobie poradzi, że nie ma czym się martwić, że znajdował się w zupełnie gorszych sytuacjach.
— Wystarczy.
Jedno słowo nie wystarcza.
— Kaneshya. — Nikita kładzie dłoń na barku napastnika.
Dłoń na tchawicy odpuszcza, Czarodziej bierze łapczywy, pełen trwogi oddech, obawiając się, że nie do końca wie, kiedy będzie mu dane wziąć kolejny. Nie oznacza to jednak, że pazury z szyi znikają, podtrzymują chłopaka w miejscu, tak, jakby miał się z nich przy okazji wymsknąć. Ręka znika, Nikita cofa się o dwa kroki. Nie wraca jednak na swoje miejsce.
— Przychodzisz znikąd, cuchniesz i odczytujesz nam pieprzony testament Softmantle’a, który zupełnym przypadkiem zachorował, gdy pojawiłeś się ty. Czy poznamy twoją godność, cel przybycia i czy mistrz został zawiadomiony o twoim przybyciu i wyraził na nie zgodę? Czy jesteś osobą zdolną do odczytywania tego rodzaju dokumentacji, a jeżeli się za nią uważasz, to czy jesteś to w stanie udowodnić? Czy można wiedzieć, jakiego typu relacja łączyła ciebie z rektorem Tadeuszem Softmantl…
Maurice nie zdążył nawet mrugnąć. Ignatius wstaje, unosi ręce i dosyć energiczną gestykulacją, a jednak zbyt cichym głosem, by szczerzący kły pies go usłuchał, stara się załagodzić sytuację.
— Panowie, nie jesteśm… — Sekretarzowi w połowie słowa przerywa kolejne szurnięcie krzesła.
— Kurwa.
Tym razem szybszy, silniejszy krok. Ktoś łapie Kaneshyę za koszulę, odciąga go od Czarodzieja. Uginają się pod nim nogi, kolanami uderza o parkiet. Zamyka na chwilę oczy, starając się odzyskać trzeźwość umysłu.
— Tylko, kurwa, spróbuj.
— Natharin, odpierdol się od niego.
— Brena, tylko, kurwa, spróbuj.
Napięcie rośnie, kolejne osoby podnoszą się z krzeseł, słychać kolejne kroki, do dołączenia się do wymiany zdań szykuje się także Chryzant. Czarodziej nadal próbuje złapać oddech w płuca, kaszle, podnosi nieobecny wzrok na coraz szybciej rozwijającą się sytuację.
Panowie zaciskają pięści, panowie podnoszą głos, w panach gotuje się krew i panowie zaraz rzucą się sobie do gardeł niczym wściekłe psy.
— SPOKÓJ!
Jeden wrzask zatrzymuje w mig rozwój całego zdarzenia, wszyscy zamierają, wszyscy wstrzymują oddechy. Czarodziej wraz z nimi. Ponownie słychać stęk krzeseł – tym razem gildyjczycy na nich zasiadają; oddechy pozostają w przerażeniu wstrzymane. Chłopak zauważa, że boi się nawet mrugnąć, że wzburzone rzęsami powietrze rozniesie po pomieszczeniu o jeden dźwięk za dużo.
Marta stoi na środku sali, modrymi oczami zahacza o każdego, kto podejmie próbę otworzenia ust. Stoi pomiędzy dwoma nafukanymi na siebie mężczyznami i patrzy im prosto w oczy, patrzy na jednego, na drugiego, rękawy jej koszuli są podciągnięte ku łokciom, a rude włosy wściekle wyłażą spod kolorowej chusty. Stoi i czeka, tylko czeka, aż któryś z nich spróbuje znowu, podniesie rękę, zaciśnie pięść.
Wystarczy choćby spięcie mięśnia.
— Jeżeli nie usiądziecie w tej chwili, to przysięgam, przysięgam, że wam wszystkim po prostu wpierdolę.
Chryzant z wrażenia siada na podłodze. Nikita, nawet się chcąc się nad słowami Marty zastanawiać, wraca do stołu, przy którym siedzi Xavier; bard próbuje właśnie opanować kaszel, zakrztusił się bowiem powoli sączonym przez siebie winem. Cahir robi wielkie oczy, cofa się o kilka kroków i grzecznie zasiada na wcześniej zajmowanym przez siebie krześle, które w emocjach przewrócił. Kaneshya unosi ręce w obronnym geście.
Marta mruży modre oczy.
Kaneshya wraca na miejsce. Siedzący w kącie Echo głośno wypuszcza powietrze z płuc, będąc w niemałym szoku wcale niemałym wybuchem dziewczęcia. Nalanis, którego wejście zwróciło na niego już i tak za dużo uwagi, kuli się w sobie, uciekając przed lustrującymi każdego modrymi oczami. Przez Nikolaia przechodzi aż teatralny w swej intensywności dreszcz, podskakuje na swoim miejscu. Aherin uśmiecha się zdecydowanie za szeroko; Apolonia gromi go spojrzeniem topazowych ocząt, mina bardzo szybko mu rzednie. Inne osoby zebrane w sali zamierają, zaprzestają swych szeptów, swych szmerów. Jedyną osobą, niewzruszoną nagłym rykiem Marty, pozostaje Balthazar. I on jednak trzepie ogonem, z zainteresowaniem obserwując rozwój całej sytuacji.
Czarodziej przypomina sobie, że musi wziąć oddech w płuca. Z kolan jednak przenosi się ku pozycji wygodniejszej, siedzącej. Wyciąga nogi przed siebie, spogląda na rude dziewczę, które splotło ręce na klatce piersiowej, cmoknęło. Ramiona Marty opadają, ona sama chowa się we własnych, zmęczonych objęciach.
— A teraz, Maurice — zwraca się ku niemu, spokojnie i z zaufaniem; bo przecież jej pomagał, przecież był przy niej, gdy walczyła z umierającym ciałem, gdy dawała z siebie wszystko, co tylko mogła. Każdą chwilę, każdy moment i wszystkie pokładane w niej siły. — A teraz opowiesz nam wszystko, od a do zet, wszystko, czego potrzebujemy do zrozumienia całej tej sytuacji. A panie i panowie — niedbałym spojrzeniem lustruje całe zebrane w sali wspólnej towarzystwo — grzecznie ciebie wysłuchają, bez niepotrzebnych komentarzy, bez docinek, bez rzucania się do cudzych gardeł, bo nie chcę, kurwa, i na pewno nie chcą tego ani Ravi, ani Adonis, zużywać na was kolejnych bandaży. — Wzrok Marty nie przypadkiem zatrzymuje się na Echu, nie przypadkiem zahacza o Cahira. — Pytania na końcu. Zrozumiałe?
Cisza panująca na sali jest zupełnie wystarczającą aprobatą, by Czarodziej odchrząknął cicho, poprawił kołnierz zmechaconej przez cudze dłonie koszuli. Nie mija chwila, a podchodzi do niego poznany jesienią Akamai, który posyła mu ciepły, przyjacielski uśmiech i jest prawdopodobnie jedyną ostoją spokoju oraz pacyfizmu w całej tej przestrzeni. Wyciąga w kierunku leżącego na podłodze chłopaka swoją dłoń.
— Ja… — głos chłopaka łamie się jeszcze przez krótką chwilę, w końcu zbiera się w sobie. Z pomocą Akamaia podnosi się z parkietu, sięgając po kapelusz, który przy okazji niespodziewanego ataku zrzucono z jego głowy. Otrzepuje ów i usadawia na należytym mu miejscu. — Nazywam się Maurice Thanatos Rimbaud. Jestem absolwentem Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego, a świętej pamięci profesor Softmantle był moich nauczycielem, mentorem i wsparciem naukowym. Recenzował także moje prace, za co jestem mu niezwykle wdzięczny. I był moim promotorem. I…
— Do brzegu.
Maurice odchrząka, nerwowo przestępuje z nogi na nogę, pociera dłonią o nadgarstek ręki, w której cały czas mocno ściska testament. Papier pogniótł się, nie utracił jednak swej wartości prawnej.
— Ach, tak, tak. Do brzegu. Tak, rozmawiałem już z Mistrzem Teroise. Przedstawiłem mu swój cel przybycia do Gildii oraz odpowiedziałem na wszystkie zadane przez niego pytania. Na tę chwilę w tych kwestiach nic więcej zdradzić wam nie mogę, ale, jak sami widzicie, stoję tu przed wami. Wyraził on zgodę na przedstawienie wam spisanego testamentu w całości. Wydał również polecenie, za moja propozycją i, oczywiście, oferując odpowiednie wsparcie, bym zajął się jego wyegzekwowaniem. Pomimo dosyć jasnych wytycznych, testament ten może zostać i, jak podejrzewam, na pewno zostanie podważony przez władze Uniwersytetu, a także samej Rady. Głównie ze względów, wiadomo, jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądz…
— Maurice.
— Tak, tak, już kontynuuję. Pozwolicie tylko, że wesprę się tekstem. — Maurice unosi na wysokość oczu już wcześniej przeczytany testament, tym razem próbując go streścić w krótkich, żołnierskich słowach. — Z rozdaniem własności czysto materialnej profesora nie będzie żadnego problemu. Ulubiony kubek oraz zestaw szachów trafia do Balthazara z poleceniem, by użyczał on ich Asie, gdy tylko o to poprosi oraz służył radą w kwestiach rozwoju tej umiejętności. Laska zbierająca energię magiczną trafia do Cervana Teroise, amulet o właściwościach iluzorycznych wygrany podczas turnieju szachowego przekazany ma zostać Isidoro D’Arienzo do jego użytku wedle woli. Sakiewkę bez dna oraz rekomendację i polecenie spisane na papierze dostaje James Hopecraft. Cytując, do użytku dowolnego, póki służyć ma to dobrej sprawie. Własność prywatna pozostawiona w gabinecie medyków jest do rozdysponowania wedle ich oceny. Do Marty trafia cała biżuteria, w tym pierścionek zaręczynowy Eleonory Softmantle, a także błękitna wstążka ukryta w szafce tuż obok łóżka. Każde jedno nakrycie głowy z ogromnej, stuletniej kolekcji, fraki oraz ubrania w najlepszym stanie należą teraz do Nikolaia. Ophelos Chrysanthos z domu Mev… Przepraszam, nie wiem, jak to rozczytać, Ophelos Chrysanthos dostaje w spadku złoty zegarek. Cały zbiór książek oddany zostaje gildyjnej bibliotece na użytek każdego, kto chętny jest z niego skorzystać. Małe zwierciadełko wygrane podczas dożynek oraz reszta dobytku trafia do Maurice’a Thanatosa Rimbauda, czyli mnie. Jeżeli wymienione w testamencie osoby rezygnują ze swojej części spadku, mogą one wskazać dowolną osobę, której przekażą wymienione przedmioty. I, adnotacja ode mnie, jeżeli zależy wam na jakimś konkretnym z niewymienionych przedmiotów ze względów osobistych, prawdopodobnie mogę go wam przekazać. Po rozmowie, oczywiście. — Czarodziej bierze głębszy oddech, zorientowawszy się, że przez większość swej wypowiedzi wstrzymał go w nerwach w płucach. Opuszcza testament sprzed oczu, spogląda na zebraną w sali grupę. — Zgodnie z tym, co wcześniej usłyszeliście, oszczędności profesora Softmantle’a zostały podzielone na dwie części. Połowa ma zostać przeznaczona na rozwój Gildii Kissan Viikset, a druga, w odpowiednio podanych proporcjach, zostanie przekazana Uniwersytetowi oraz Radzie. Całe konto jest jednak pod opieką banku podlegającego pod władze Uniwersyteckie. Nie pytajcie, skąd to wiem i jakim cudem Uniwersytet ma taką władzę, bo to nieistotne. Nikt pieniędzy, jak wiemy, tak łatwo nie oddaje. Stąd moje rozterki. I problemy. I… — Czarodziej masuje czoło, mruży oczy. — Ból głowy.
Marta kiwa głową, zmęczonym wzrokiem przelatuje po sali.
— Pytania?
Podnosi się harmider, wrzawa, a Czarodziej nie zauważa nawet, kiedy znienacka atakuje go sen, pozbawiając władzy w kończynach. Huk bezwładnie opadającego na podłogę ciała ginie, przytłumionym będąc hałasem.

Maurice jęczy, próbując rozmasować obite ramię.
— Muszę się napić — stwierdza szorstko, próbując podnieść się z kanapy. Chce podejść do barku i tam znaleźć rozwiązanie wszystkich swoich aktualnych rozterek.
Gdy Marciuszkowe dłonie mu na to nie pozwalają, gdy położone na wątłych barkach przytrzymują go w pozycji siedzącej, chłopak prycha, marszczy brwi. Komentarz jednak powstrzymuje i zamiast tego sięga do kieszeni, wyjmuje fiolkę wypełnioną laudanum. Czym prędzej kieruje jej szyjkę do swoich warg, goździki, cynamon i posmak szafranu rozpływają się w ustach.
Nie jest to czysty wyciąg z opium, ale w tej sytuacji po prostu musi mu wystarczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz