sobota, 18 marca 2023

Od Tadeusza – Mors dicit, magister respondit



Z ogromnym żalem oraz smutkiem przyjęliśmy informację o śmierci

śp. dr hab., prof. ucz. sztuk magicznych Tadeusza Idiveusa Softmantle’a de domo Rochelli,

byłego rektora Magicznego Uniwersytetu Defrosiańskiego w latach 1672-1677, wybitnego specjalisty w dziedzinie nauk o ciele i bycie magicznym, członka Rady Magicznej Czarodziejów Uniwersyteckich, a także swego czasu kierownika Wydziału Nauk o Ciele i Bycie Magicznym.

Profesor był członkiem wielu komitetów redakcyjnych, organizacji i towarzystw naukowych. Za swoje zasługi dla nauki oraz społeczności czarodziejów był nieraz odznaczany oraz doceniany wieloma nagrodami. Żegnamy wybitnego naukowca, współczującego, aczkolwiek wymagającego nauczyciela, a przede wszystkim – przyjaciela.

Niech księżyc Asaima wyznacza mu drogę. Symboliczny pogrzeb odbędzie się podczas następnego nowiu.

Rodzinie oraz przyjaciołom Pana Profesora przekazujemy wyrazy głębokiego współczucia.

Rektor, Rada, pracownicy oraz studenci Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego


JESTEŚ ZADOWOLONY?
Tadeusz łypnął na sylwetę migotką i gdyby mógł, gdyby tylko płazia budowa by mu na to pozwalała – pokręciłby głową.
— Z czego? — Sięgnął drżącą, znienawidzoną przez siebie łapą po kubek parującej herbaty, która stała przy jego łóżku.
Sylweta wzruszyła, według wyobrażeń Tadeusza, ramionami, niedbałe cmoknięcie zadudniło po pokoju.
ZE WSZYSTKIEGO.
— Nie. Nie jestem — westchnął czarodziej. — Ale być zadowolonym ze wszystkiego…
TAK. TO NIEMOŻLIWE.

Tadeusz Rochelli urodził się piątego maja. Piękne to było popołudnie pachnące bzem rosnącym za oknem sypialni jego drobnej matki, dla której dzień narodzin pierworodnego przepełniony był bólem oraz krzykiem, czy to na bogu ducha winną, bo przecież doświadczoną, akuszerkę, czy na swojego cudownego, ale jakże przerażonego małżonka. Ten ze strachu przed ewentualną klątwą rzuconą w afekcie przez skrzywioną w bólach czarownicę, której te spomiędzy warg wymykały się z łatwością, chował się za drzwiami, tylko zza nich wykrzykując pełne pociechy oraz wsparcia hymny do swej ukochanej małżonki.
Tadeusz Rochelli ślicznym był synkiem o złotych włosach swego ojca, o lazurowym spojrzeniu swej matki. Ukochanym i jedynym dzieckiem o wyjątkowo uwrażliwionych na magię niciach, które pływały za nim w powietrzu, gdy, rozrabiając, jak na małego chłopca przystało, biegał po szerokich korytarzach dworku. Błyskały płynnym bogactwem, gdy czary próbowały wydostać się z ciałka, nie mogąc się w tak drobnej istotce pomieścić.
Tadeusz Rochelli stworzony był do wielkich działań i wielkich celów, a rodzice jego nigdy nie mieli mu nigdy w kwestiach tych zawadzać.

KOCHALI CIĘ?
— To chyba ja powinienem był pytać o to ciebie — prychnęła żaba, obruszyła się niezwykle na tak bezczelne pytanie, na które, jak jej się wydawało, nigdy nie miała już możności poznać odpowiedzi.
Jej rodzina od lat pogrzebana była kilka metrów pod chłodną ziemią, w Defros. Zapomniane płyty grobów zdążyły popękać, ustępując naciskowi lat oraz dzikich pnączy, którym udało się rozepchać mający trwać wieki kamień.
Czarodziej napompował i poliki, na co ostatnimi czasami nie miał zbyt wielu sił. W końcu, po krótkiej chwili oczekiwania na odpowiedź, która nigdy nie nadeszła, opadł w swym wzburzeniu. Schował się w wielkiej, miękkiej poduszce, może i wstydząc się tego, co zaraz powie.
Tadeusz nigdy się nie wstydził.
— Chciałbym. Chciałbym bardzo — szepnął, szczere głoski utknęły w krtani, kalecząc delikatną tkankę.
Ciepły śmiech Śmierci nie był dźwiękiem, który Tadeusz spodziewał się kiedykolwiek usłyszeć.
KOCHALI. CAŁYM SWOIM SERCEM.
— A teraz?
Nie odpowiedziała.

— Panie Rimbaud, nie mogę przepuścić na kolejny rok studenta, który trzy razy zaspał na egzamin. I to dokładnie na ten sam, jeden egzamin. — Tadeusz schował twarz w dłoniach, oparłszy łokcie o swoje ogromne biurko. — Co ja niby powiem profesorowi Rosewoodowi? Student nie potrafi punktualnie stawić się na miejscu zaliczenia? 
Porozrzucane papiery, dokumenty, studenckie prace i artykuły, które czym prędzej należało zrecenzować panoszyły się po blacie w całkowitym nieładzie, powoli doprowadzały czarodzieja do szewskiej pasji. O studencie, który chwila moment, jak się rektorowi wydawało, miał paść przed nim na kolana w błagalnym geście, nawet nie wspominając.
— Jego magnificencja na pewno moż…
— Maurice, na miłości, niech księżyc Asaima ci zawsze przyświeca, ale obawiam się, że ogarnęło cię, przynajmniej mam taką szczerą nadzieję, chwilowe zamroczenie. — Chłodny lazur wymknął się spomiędzy palców przysłaniających twarz rektora, zerknął niedowierzająco na biedaka, który nie poddawał się w swoich próbach postawienia na swoim, a także prześlizgnięcia się bezboleśnie przez problem wynikły jedynie z jego własnej głupoty i niedbałości. 
Maurice Rimbaud utalentowanym był studentem, świetnym w każdym z uczęszczanych przez niego przedmiotów, zaliczającym każdy egzamin na ocenę minimum bardzo dobrą, rokującym wręcz doskonale. Problemem pozostawało jednak jego przeokropne roztargnienie, które dawało się we znaki przy każdej możliwej do tego okazji. 
— I oszczędź sobie magnificencję. Doskonale wiesz, że tego nie lubię. Nie, gdy próbujesz mi się podlizać.
— Ale…
— Żadnych ale.
— No i co ja teraz zrobię? — jęknął Maurice. — Wie Profesor, że ja muszę to zaliczyć. I zaliczę. To oczywiste. 
Niedbale wyciągnął rękę po krzesło, szurnął nim okropnie i przebrzydle, ciężko usiadł na przeciwko swojego mentora, zarzucając w niby oburzeniu, niby całkowitym poddaniu się ręce na klatkę piersiową. Tadeusz westchnął ciężko, pokręcił głową. Opuszkami pomasował zmarszczkę, która ze stresu wstąpiła pomiędzy jego brwi.
— Dobrze, niech ci będzie. Porozmawiam z Rosewoodem.
Tadeusz machnął niedbale ręką, czym prędzej zbywając rozterkę studenta. Możliwe, że nie chciał mieć go dłużej na swojej głowie. Możliwe, że chciał już po prostu wrócić do domu, schować się w ramionach Eleonory, wyszeptać słodkie słowa w nagi kark czarownicy, z czułością zerknąć ku małej Lotcie, która pociągnąć miała go za poły błękitnego fraka, by jej tatko czym prędzej zwrócił na nią uwagę, a może i na nieszczęśliwie pochwyconego owada, schowanego pomiędzy paluszkami malutkiej, pulchniutkiej rączki.
Pan Rimbaud podskoczył na krześle z ekscytacją, klasnął w ręce – och, zawsze był tak głośny, tak nieporadny, śmiał się za głośno, gadał za dużo, gubił się w swej ekscytacji; przypominał Tadeuszowi pewnego młodego studenta, którym on sam jeszcze był dobre dwadzieścia lat temu.
— Coś jeszcze?
— Nie, nie, to już wszystko. Pięknie jego magnificencji dziękuję. — Maurice pokręcił głową, tym razem podsuwając krzesło pod biurko, zrobił to zupełnie bezszelestnie. Skłonił się usłużnie w podzięce. — Ach! Gratuluję ślubu. — Chłopak uśmiechnął się szeroko, jego wzrok podążył ku złotej obrączce na Tadeuszowym palcu. — Wielu myślało, że pan rektor już nigdy się nie oświadczy, że za długo są państwo razem, by jeszcze dało się nas wszystkich jakkolwiek zaskoczyć... A tu proszę! Zaręczyny i ślub.
Profesor potarł opuszkiem o pierścionek. W końcu odpowiedział uśmiechem na uśmiech, na polikach wykwitł niemały rumieniec. Doskonale wiedział, że wszyscy świadomi byli, jak długo z panią Softmantle, już Softmantle, czekali na odpowiedni moment.
Kto wie, czy nie za długo, jak Eleonora nieraz jeszcze miała mu wypomnieć.
— Dziękuję — odpowiedział ciepło. — I, Maurice, na Asaima, popraw się w kwestiach etykiety uniwersyteckiej. Wiesz przecież, że...
— Wiem, oj, wiem! Ale do pana profesora, to tak po prostu łatwiej. I pan profesor się nigdy przecież za to nie obraża, nie?
Tadeusz prychnął.

Chował się za wysokimi murami swej pysznej szorstkości, cechy przypisanej starym czarodziejom, o których świat już dawno powinien był zapomnieć, a którzy uczepili się swego bytu jak rzep psiego ogona, nie chcąc rozstać się z tym, co stało na drodze ich pogoni za ostatecznym spełnieniem.
Śmierć parsknęła głośnym śmiechem, gdy wytknął sobie samemu oraz wszystkim swoim starym znajomym tę zawodową przywarę.
MOŻLIWE, oświadczyła wtedy, paluchem podrapała się po, według wyobrażeń Tadeusza, swojej brodzie. NIE ZAPRZECZAM. NIGDY NIE BYLIŚCIE MOIMI FAWORYTAMI. A TY BYŁEŚ Z NICH WSZYSTKICH, coś przeskoczyło, coś błysnęło, NAJGORSZY.
— Zdaję sobie z tego sprawę. — Tadeusz uśmiechnął się uśmiechem, który porzucił nie mniej niż sto lat temu. — I jestem, będąc szczerym, z tego całkowicie dumny.
DOBRZE. NIE KAŻDY W KOŃCU MOŻE SIĘ TYM POSZCZYCIĆ.
— A pan Rimbaud?
PAN RIMBAUD OCENIANY JEST W ZUPEŁNIE INNYCH, NIEZNANYCH ANI TOBIE, ANI ŻADNEMU INNEMU CZARODZIEJOWI CZY ISTOCIE MYŚLĄCEJ, KATEGORIACH. MYŚLĘ, TADEUSZU, ŻE TO ROZUMIESZ.
— Ach. — Tadeusz wyjrzał przez okno. — Tak. Rozumiem.
Śnieg już dawno stopniał. Do wiosny było jednak wystarczająco daleko.
— Kto by pomyślał. — Uśmiechnął się pod nosem.
KTO BY POMYŚLAŁ.

Wiatr szarpał za poły grubego płaszcza, który staruszek ledwo, oj ledwo ciągnął na swych plecach, szorując materiałem po rozmokłym gruncie. Siwe, przerzedzone włosy latały w powiewach polnego wichru i choć tak bardzo pragnęły przysłonić twarz czarodzieja, tak za mało ich było, by jakkolwiek miało się to powieść. W zmęczonych, pomarszczonych dłoniach Tadeusz ledwo ściskał bibelot wygrany podczas dożynek. Nim wyszli, oświadczył, że jest osobistością niezwykle melancholijną.
Podążali do przodu, ku pustej przestrzeni pobliskich pól. Zażądał, by jeszcze ostatni raz spojrzeć prosto w niebo.
CZY CHCIAŁBYŚ COŚ JESZCZE WIEDZIEĆ, TADEUSZU?
Czarodziej zawahał się, niepewnie zerknął ku towarzyszącej mu Śmierci. Przez całe swe życie podążał ku wiedzy, pożerał ją i napełniał się nią, swój umysł traktując jako naczynie bez dna. Chciał wiedzieć więcej, pragnął poznać każdą tajemnicę świata, nawet tę, która miała być na wieki schowana przed ciekawskim spojrzeniem.
Teraz mógł się dowiedzieć. Teraz mógł zapytać i uzyskać każdą odpowiedź. Nie miał przecież nic do stracenia. Źródło wiedzy stało tuż obok, swą chłodną dłoń trzymając na jego wątłym ramieniu. Ucieczki nie było i nigdy miało nie być, ostatnia nadzieja tliła się jednak w jeszcze sprawnym umyśle.
— Ja… — Głos ugrzązł w krtani, poszukując odpowiedniego sformułowania. — Czy kiedykolwiek by mi się udało?
TADEUSZU, NIKT NIE UCIEKNIE PRZED ŚMIERCIĄ.
Czarodziej skinął głową. W końcu parsknął głośnym, wesołym śmiechem. Oczy zalśniły szaleńczą i jakże żywą iskrą, ucieszyły się po raz pierwszy od wielu, wielu lat.
— Dobrze. Dobrze. Niech więc się stanie.
JESTEŚ PEWIEN?
— Stęskniłem się za starymi przyjaciółmi i miłymi mi twarzami. Wszystko, co miałem zrobić, zrobiłem, co miałem osiągnąć, osiągnąłem. Stawy mnie już bolą i dłużej po prostu nie ustoję, nie zajdę też dalej — prychnął staruszek, wspomnieniem intensywnego lazuru zgromił stojącą obok niego sylwetę. — Zrób to w końcu, na światło Asaima! Ileż mogę na to czekać?
PAŃSKIE ŻĄDANIE JEST MOIM ROZKAZEM.
Śmierć zamachnęła się kosą.
Ciszę rozgonił brzdęk taniego zwierciadełka uderzającego o ziemię oraz nagły zryw zimnego wiatru, który porwał proch.

Śmierć obserwuje ich z daleka. Wie o tym tylko Czarodziej, chwilę wcześniej podążający za nią, gdy zapłakanych dwoje ze spojrzeniem wbitym w swe własne stopy towarzyszyło mu w wędrówce.
Wszyscy we troje pochylają się nad nadbitym, ale nie rozbitym, lusterkiem. Marta podpiera się dłońmi pod biodra, Chryzant marszczy brwi i drapie się po brodzie, opuszkiem łapie jeszcze ostatnie łzy spływające po jego twarzy. Tylko Maurice kuca, wyciąga dłoń ku rączce bibelotu wygranego przez Tadeusza podczas dożynek. Zwykły traf losu, dziwne przywiązanie do kolekcjonowania przedmiotów z jakimkolwiek magicznym potencjałem oraz umiłowanie do ożywiania bytów martwych spowodowały, że zwierciadełko leży tam, gdzie kiedyś stał Tadeusz.
Z tafli lustra spoglądają na nich lazurowe, przeszywające oczy młodzieńca o złotych włosach. Marta podskakuje, pochyla się nad pochylającym się czarodziejem, łapie go za ramiona. On, zaskoczonym będąc gestem dziewczyny, również podskakuje. Chryzant jeszcze bardziej marszczy brwi, odwraca w końcu wzrok, najwidoczniej nie mogąc, a może po prostu nie potrafiąc tego wszystkiego znieść. Jego serce drży w rozpaczy za kimś, kogo stworzył w swoim umyśle i kogo wizerunek w nim usilnie podtrzymywał, odnajdując w wykreowanej postaci ojcowskie, surowe ciepło.
— To…
Maurice nie ma serca, by złamać je Marcie, bo przecież widział, przecież obserwował, gdy każdego dnia zaglądała do śmierdzącego śmiercią pokoju, hamowała gorączki, obracała umierające ciało i spełniała każde żądanie. Waha się więc, ale w końcu wzdycha ciężko, wykonuje swój obowiązek.
Śmierć cicho obserwuje.
Czarodziej zerka przez swe ramię w modre oczy dziewczyny, które jeszcze wierzą i jeszcze mają nadzieję. Ma ciepłe, kojące spojrzenie, pełne przyjacielskiego wsparcia i czystej miłości do każdego człowieka. Wszystko na próżno.
— Nie. To nie on — wyrok zapada, a wzrok zwierciadlanego eksrektora Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego bezmyślnie wpatruje się w pustkę, przelatuje przez pochylającym się nad nim troje gildyjczyków, zdaje się zupełnie ich nie dostrzegać. — To… — chłopiec poszukuje odpowiedniego słowa, głos mu drży, stara się hamować zbierające się w kącikach oczu łzy. 
Jeszcze nie płakał. Jeszcze płakać nie może. 
— To wspomnienie. Pusty powidok.
_______
i koniec. bardzo dziękuję wszystkim czytającym historię tadeusza. z każdym należy się kiedyś pożegnać po raz ostatni, i guess.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz