sobota, 25 marca 2023

Od Vilre cd. Maurice'a

Podobno mocniejsze alkohole są kwestią samozaparcia i chęci upicia, że z każdym łykiem łatwiej wchodzą, bo przecież człowiek się powoli podchmiela, przestaje go obchodzić smak czy jakość, ważne, że czuć procent i zbliżające się odpłynięcie w krainę zapomnienia. Problem jednak polegał na tym, że ten napój, nie wchodziło w ogóle, a każda kolejna próba przemożenia się (gdyż aż ciężko było uwierzyć w ten barbarzyński smak, musiało im się tylko tak wydawać, że tak źle jest, kolejny łyk będzie na pewno lepszy, na pewno, a zamieszałaś?) kończyła się na odkryciu nowego poziomu kwasowości i niestrawności. Jeśli wszyscy w karczmie pili dokładnie to samo co oni, to już za dzieciaka musieli sobie wypalać język tym paskudztwem, żeby móc je teraz siorbać bez grymasu wykrzywiającego twarz.
Ćma łypnęła okiem na Czarodzieja, zmierzyła postać wzrokiem. Próbowała nie doszukiwać się w nim sprawcy ich alkoholowej niedoli, poniekąd dała się wyciągnąć, zgodziła się na ten cały wieczorny wypad wiedziona wizją jakieś nalewki albo kufla piwa, a ostatecznie to nie jego wina, że wyszło, jak wyszło. Może troszkę miała mu za złe, ale tylko troszkę. Ciuteczkę.
Jakiś jednak plan wybawienia powstał w czarodziejskiej głowie, a i tak cokolwiek, co z tej piątkowo ocenianej transmutacji miało wyjść, nie mogło już być gorsze od tego, co im pod nos podstawiono. Pachnieć na pewno musiało lepiej.
Zamyśliła się wróżka nad słowami towarzysza, postukała palcem w stół.
— Chyba tylko bąbelki tu mogą pomóc — odezwała się w końcu, skupiła na chwilę uwagę na dobytym z kieszeni przez Czarodzieja flakoniku. — Szampan, taki dwuletni chociaż.
Zawirował zwisający z kapelusza kamyk, gdy młodzian skiną głową, wydął usta w geście uznania wyboru, by zaraz ułożyć je w zawadiacki uśmieszek. Odskoczyło wieczko flakonika, wychylił część zawartości, przystąpił do swojego wielkiego dzieła, ambitnej wizji. Uważnie obserwowała kufel i poczynania czarodzieja, lecz zaraz pomyślała, że może nie będzie mu się tak na dłonie patrzeć, może nie lubi tego, speszy się, czar spartoli i tyle z tego będzie. Powiodła więc spojrzeniem po zebranych w środku jegomościach, niby od niechcenia, żeby się upewnić, czy żaden na za długo się duecikiem nie zainteresował, co by ich o niewdzięczność za regionalne dobra nie oskarżyli, przyjechała gildia na święto i jeszcze wybrzydza i kombinuje.
Błysnęło bladym światłem w kąciku oka, zasyczało, zaintrygowało ciemke. Maurice klasną ochoczo w dłonie.
— No, coś na pewno się stało — stwierdził, podsunął na środek swój kufel. Oboje się nachylili, zajrzeli, w ciszy kontemplowali unoszące się ku powierzchni bąbelki, przyrównując wygląd obecnego stanu rzeczy do poprzedniego. Teraz, zamiast śmierdzieć, nie pachniało wcale, co w jakiś sposób już spełniło ćmowe oczekiwania, kolor też jakiś lepszy był, mniej mętny. Była nadzieja, wątła, ale nadzieja.
— Kto próbuje? — zapytał Maurice.
— Pomysłodawca winien zebrać owoce swojej pracy.
— A prawem klienta jest dostać produkt w wersji nienaruszonej.
Vilre zmarszczyła brwi. Jakoś mimo wszystko chciała uniknąć zaszczytu przetestowania wynalazku.
— Papier, kamień, nożyce?
— Pewnie — Czarodziej wyciągnął dłonie przed siebie.

[ co może pójść nie tak ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz