sobota, 31 lipca 2021

Od Lei cd. Sophie - Misja

Miałam ochotę uciec.
Poważnie. Obrócić się na pięcie, złapać Sophie za rękę i pobiec daleko, choćby i do domu burmistrza, a najlepiej do gildii. Niepokój dosłownie oblepiał moje ciało, miałam wrażenie, że ktoś założył na moje ramiona ołowiany płaszcz, a na twarz założył maskę, żeby zupełnie odciąć mnie od świata. Ufałam swoim zmysłom całkowicie, zwłaszcza oczom, bo tylko tak mogłam się bronić. Jeśli nie widzę celu, nie mogę wymierzyć i celnie wypuścić strzały. Wiedziałam, że w pomieszczeniu łuk i tak zda się na niewiele, szczerze też wątpiłam, by kobieta chciała zrobić nam krzywdę, ale każda komórka mojego ciała i tak ostrzegała, alarmowała, że zagrożenie jest blisko, że coś się dzieje. Po wyjściu ołowiany płaszcz nie opadnie, zrobi się tylko cięższy, a łuk niekoniecznie mnie ocali, nie pomoże Sophie.
Próbowałam rozejrzeć się po całej izbie, ale blask rzucany przez łojową świecę ledwo wystarczał, bym mogła dojrzeć siedzącą obok towarzyszkę. Plamy światła tańczyły na jej jasnych włosach, lawirując między kosmykami w miarę, jak dziewczyna oddychała. W rogach chaty majaczyły się nieostre kontury mebli, które ledwo byłam w stanie zidentyfikować - stół, regały uginające się pod ciężarem słojów, trzeszczące złowrogo na cienkich podporach, sufit tak gęsto obwieszony pękami ziół, że ledwo byłam w stanie dostrzec zbutwiałe deski. Na wiedźmę ledwo śmiałam podnieść wzrok, onieśmielona wcześniejszą wymianą zdań. Jeśli już tyle wiedziała, co będzie, jeśli spojrzę jej w oczy? Część mnie zdawała sobie sprawę, jak absurdalne to podejście, ale ta zmęczona i wystraszona podsuwała lepkie myśli, które - raz zagnieżdżone - trzymały się uparcie i nie chciały zejść. Czy zobaczy w moich oczach moją przeszłość, rodzinny dom? Co robiłam aż do dzisiaj, kim jestem i co myślę, czego się boję? Ukochanych ludzi? Włoski na moim ciele stawały dęba i miałam wrażenie, że muszę przywyknąć do takiego ułożenia, przynajmniej dopóki nie opuścimy Ravenglen.
Oddychaj, Lea. Powoli i ostrożnie, nabierz powietrza, teraz wypuść, a razem z nim niepokój, to w niczym nie pomoże. Nie przyszłaś tu walczyć, tylko zdobyć informacje. To tylko twoje uprzedzenia, wyobraźnia karmiona bajkami. To nieuprzejme wobec tej pani, choćby nie wiem, jak osobliwej. Nic na jej temat nie wiesz i nie powinnaś jej oceniać. Może woli zmrok? Zajmuje się zielarstwem, więc to normalne, że wisi u niej tyle ziół, że panuje tu taki specyficzny zapach. Nie znasz wszystkich gatunków, więc to normalne, że rozpoznajesz raptem kilka woni, za dużo ich się tu nakłada, nie panikuj. Herbata jest dobra, weź łyk. Nie jesteś dzieciakiem, Sophie nie będzie sama prowadziła rozmowy. Ale też nie mów bezmyślnie, najpierw przemyśl sobie, co chcesz powiedzieć.
Nie panikuj.
Ale żadne słowa nie chciały przyjść, nie mogłam obwinić choćby problemu z ubraniem słów w odpowiednie tony i formy, bo nie miałam choćby zarysu czegoś, co chciałabym powiedzieć. Rozmowa Sophie z kobietą, choć krótka, przypominała taniec, żonglowanie tajemniczymi zdaniami. Wiedźma zaszarżowała, ale Sophie dotrzymała kroku i była w stanie odpowiedzieć w podobnym duchu. Ja stukałam palcem w chropowatą powierzchnię kubka, aż w końcu zdołałam wychwycić konkretne stwierdzenie - a właściwie imię. Imię, które usłyszałyśmy niedawno pod archiwum i które pojawiło się w kronice rodu.
— Nick... — podchwyciłam, czepiając się rozpaczliwie tego jednego, krótkiego słowa. Nie było potrzeby pytać, czy chodzi o tego z rodu Verdam'ów. — Czy wie pani, gdzie on jest?
— Nicolas — zaczęła, a w jej oczach błysnęło jakby coś nowego, czego wcześniej nie było. Co przywodziło mi na myśl matczyny wzrok, kiedy zatroskana mówi o dziecku. Kiedy mama martwiła się, czy Marcel nic sobie nie zrobił w czasie wyprawy, bo nie dostała dalej listu. — To szczególne imię: to ten, który zwycięża dla ludu. Verdam'owie nie bratali się z chłopami, zwyciężali lud, ale ten dzieciak był inny.
Jej głos przeszedł w niższe tony, był spokojniejszy, mniej tajemniczy. Upiłam z kubka łyk parującego napoju, a jego gorąco rozlało się przyjemnie po moim ciele, nie zdołało jednak w całości wypłukać niepokoju.
— Lepiej byłoby dla niego, gdybym nie wiedziała, gdzie jest — podjęła, a jej sękate ręce zacisnęły się na drewnianym oparciu — niektóre więzi lepiej zerwać, bo tylko tak można się ocalić. Po nitce zawsze można dojść do kłębka.
— Czy ktoś nastaje na życie chłopca? — Sophie ściągnęła brwi, pochyliła się.
— Chodzi o mieszkańców wioski? — dopytałam, usiłując sobie wyobrazić, czy naprawdę ktoś mógł chcieć śmierci dziecka.
— Nie kochali Verdam'ów, nie kochali Nicka, ale nie. Są na tym świecie inne siły. Starsze i mroczniejsze od ludzi.
Wiedźma zamilkła, bacznie się w nas wpatrując. W końcu wstała - z niejakim wysiłkiem, choć z jej ust nie wydobyło się nawet echo jęku - i zasłoniła szczelniej okna, poprawiła wiszącą na drzwiach wiązkę ziół, których nie rozpoznawałam. Następnie sięgnęła po pudełko na stole, z którego wyjęła dwa naszyjniki. Na grubej żyłce wisiał specyficzny kształt przypominający topornie wyrzeźbiony w drewnie zwierzęcy łeb: wilk?
— Każde pragnienie ma swoją cenę — rzuciła enigmatycznie. — I czasem zapłacić muszą niewinni. Verdam'owie sięgnęli po więcej niż powinni. A wy chcecie sięgnąć po wiedzę i kto wie, jakie będą tego konsekwencje.
— Nieświadomy człowiek nie zawsze jest bardziej bezpieczny.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy staruszka nie chce od nas zapłaty za udzielenie informacji, zaprzeczała temu jednak druga część jej ostatniego zdania. Miałam raczej wrażenie, że chce nas przed czymś ostrzec, przed przekroczeniem granicy, zza której nie będzie odwrotu. I równie silnie czułam, że i tak za późno na wycofanie się. Jeśli chłopcu coś groziło, to znaczy, że żył, był kolejną możliwą do uratowania osobą.
— Nick dostał taki sam, nim stąd ruszył. Też tu siedział i bał się jeszcze bardziej od was, ale wiedział, że tak trzeba. Przychodził tu po te właśnie amulety, bo tylko one były go w stanie ochronić.
Nie miałam pojęcia, jak to możliwe, ale powietrze w izbie jeszcze bardziej zgęstniało, płomień świecy zatańczył na zbłąkanym powiewie wiatru i zmalał jeszcze bardziej, pogrążając nas w niemal zupełnej ciemności.
— Ochronić... ochronić przed czym? — zapytałam, rezygnując już zupełnie z zaimka "ktoś". Przecież przed ludźmi nie chroniło się amuletami. Można było uciec, ale nikogo nie powstrzyma kawałek drewna zawieszony na szyi, chyba że ktoś byłby wyjątkowo zabobonny.
Bolesny węzeł zacisnął się w moim żołądku. Przypomniałam sobie rozmowy z Sophie, kiedy dopiero zmierzałyśmy w stronę Ravenglen i rozważałyśmy możliwe rozwiązania całej sprawy. Siły nadludzkie potraktowałyśmy wtedy dość żartobliwie, nastawiałyśmy się przede wszystkim na odsłonięcie jakiegoś spisku. Na coś strasznego, ale możliwego do wytłumaczenia w sposób zupełnie logiczny. Ale następne słowa wiedźmy potwierdziły wszystkie obawy. Najgorszy możliwy scenariusz:
— Przed demonem.

< Sophie? >

Od Sophie do Odetty - Misja

Sophie westchnęła, przeciągnęła się, aż strzeliło jej w kręgosłupie. Obejrzała się do tyłu, przytrzymując dłonią kozła, by nie zlecieć. Co prawda wóz jechał spokojnie traktem, jednak Sophie znała samą siebie i swą niezwykłą zdolność do tracenia równowagi w najmniej sprzyjających okolicznościach (swoją drogą - czy jakiekolwiek okoliczności były sprzyjające, by stracić równowagę i zlecieć z wozu?), toteż zapobiegliwie zaciskała dłonie na twardym drewnie - jedną na siedzisku, drugą zaś na oparciu.
Antares jechał stępa za wozem, ogarniając uważnym wzrokiem sam wóz i jego otoczenie. Favellus parskał co jakiś czas, poczytując sobie konieczność jechania w ariergardzie jako osobisty afront, a rycerz klepał go po szyi i mówił coś, jednak jego głos był zbyt cichy, by dotarł do alchemiczki. Sophie była pełna obaw, gdy Cervan przydzielił Antaresa do pomocy w rozwiązaniu omawianego problemu - mężczyzna był niewiele większy od niej i zapewne lżejszy, a Sophie nie należała do przesadnie wyrośniętych. Jednak profesjonalne podejście i uzbrojenie rycerza sprawiało, że trochę mniej się denerwowała. Ale tak tylko trochę.
— Zastanawiałam się nad tym, co Cervan mówił — podjęła, odwracając się do siedzącej obok na koźle Odetty. Druga kobieta oderwała wzrok od przesuwającego się leniwie krajobrazu, odwróciła się na chwilę do Sophie.
Ledwie wczoraj Cervan wezwał całą trójkę do swego gabinetu i przedstawił czekające na nich zadanie.
Otóż według listu, który mistrz otrzymał jakiś czas temu, w okolicach Fosse znajdowała się opuszczona willa. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że kto dostał się do wnętrza budynku, często nigdy go już nie opuszczał. Ci nieliczni, którym się to udało, mówili, jakoby minęły dla nich ledwie dni lub wręcz i godziny, gdy tymczasem poszukiwano ich i przez lata. Władze Fosse kategorycznie zabroniły komukolwiek zbliżać się do feralnego budynku, a jeśli ktokolwiek złamał ów zakaz, można było śmiało założyć, że sam był sobie winien. Krucha równowaga została jednak rozbita w okamgnieniu, gdy w trzewiach willi zaginęła grupka dzieci. Nie wiadomo, czy zapędziły się w trakcie zabawy, czy też może była to kwestia głupiego zakładu. Dzieci nie wróciły, a ich rodzice wytoczyli najcięższe działa, by wymóc na władzach miasta zdecydowaną reakcję.
— Nad czym konkretnie? — zapytała Odetta.
— Nad tym baronem Malcolmem. Wiesz, taki lokalny szlachcic nie musi się jakoś bardzo liczyć ze zdaniem ludu, ale w tej sytuacji stawka jest chyba trochę za wysoka. To znaczy - jest za wysoka dla ludzi, nie odpuszczą mu. On tego albo nie widzi, albo... — Sophie urwała, uniosła brwi patrząc znacząco na Odettę.
— Albo dla niego stawka jest równie wysoka — dokończyła tkaczka. — Też o tym myślałam - mógł się nie godzić na wyburzenie willi wcześniej, kiedy był zakaz wstępu do niej. Może miał do tego miejsca sentyment, a może bał się, co się stanie, jeśli się to zrobi. Ale teraz?
— Sprawy poszły za daleko...
— I będzie tylko gorzej, jak już przyjedziemy — Sophie westchnęła.
Od momentu, kiedy władze Fosse wysłały list, minęło kilka tygodni. Kolejne tygodnie miną, nim ich drużyna dotrze w końcu na miejsce. Alchemiczka zmarszczyła brwi martwiąc się, co tam zastaną...
— Wyobraź sobie, co by było, jakbyśmy przybyli, a tam by się okazało, że dzieci znalezione, willa zburzona i jechaliśmy na darmo — mruknęła, uśmiechając się bez przekonania.
Obie wiedziały, że problemy nie rozwiązują się same, a takie zakończenie można było śmiało włożyć między bajki.

czwartek, 29 lipca 2021

Od Hotaru do Odetty

Gdy było się w drodze, ciężko było wybierać.
Karczmy, do której trafiły Odetta i Hotaru, na pewno nie dało się określić podłym słowem w rodzaju mordowni lub meliny, nie był to jednak gościnny, przyjazny przybytek. Główny budynek wzniesiono dawno temu, zaś ustawicznie przepływająca przez niego rzeka podróżnych wyżłobiła na nim głębokie zmarszczki upływającego czasu. Te dwa prowadzące do wejścia stopnie gięły się w środku, wytarte niezliczonymi parami butów. Blaty miały w sobie charakterystyczną chropowatość, gdy słoje letniego i zimowego drewna nierównomiernie wytarły się od codziennego przecierania mokrą ścierką. Padające z otwartych na oścież okien światło leniwie błądziło wśród zmatowiałego szkła, odbijało się od szczerb w kamionkowych dzbankach.
Choć lata świetności karczma miała już dawno za sobą, Hotaru uśmiechnęła się wchodząc i od progu czując ten charakterystyczny, mydlany zapach świeżo startej podłogi, przebijający się ponad zapachem bulionu warzywnego i pieczonego mięsa. Budynek był stary, ale obchodzono się z nim dobrze.
Odetta i Hotaru zajęły miejsca przy jednym z mniejszych stolików, na uboczu. Zaraz pojawił się przy nich jakiś młody chłopak - zapewne syn lub wnuk stojącego za ladą właściciela karczmy - zaproponował podpiwek, zupę jarzynową i do wyboru gulasz albo pieczoną rybę. Hotaru zdecydowała się na to drugie, a chłopak zaraz zawinął się do kuchni.
Było gorąco, a nadciągający wieczór miał dopiero przynieść nieco ochłodzenia. Obie kobiety siedziały przy stoliku w milczeniu, żar słonecznego blasku wypalił z nich całą siłę i energię na rozmowę. Co prawda podróżowały wygodnie, bo wozem (za co niezbyt dobrze jeżdżąca konno Hotaru była doprawdy wdzięczna), jednak długie godziny w dusznym, letnim powietrzu zrobił swoje. Kobieta w zamyśleniu potoczyła wzrokiem po innych gościach w karczmie.
Wyglądali podobnie - głodni, ale głównie zmęczeni, szukający wytchnienia w trakcie swej podróży. Biedniejsi, z bezkształtnymi tobołkami rzuconymi pod nogi, z wytartymi kijami podróżnymi opartymi o brzeg siedziska. Nieco bogatsi, z ledwo odtroczonymi od siodeł jukami i zakurzonymi butami. Gdzieś w kącie przycupnęła grupa pielgrzymów w burych tunikach. Nikt nie wyglądał na skłonnego do jakichkolwiek utarczek, nawet słownych, co Hotaru powitała z niejaką ulgą.
Chłopak wrócił z kuchni, na stoliku Odetta i Hotaru pojawiły się dwa kubki i ciężki dzbanek. Pokryty drobnymi kropelkami wody, obiecywał przyjemną ochłodę - Odetta zaraz rozlała jego zawartość do dwóch kubków. Hotaru sięgnęła po swój może odrobinę zbyt szybko, może też nie powinna była go opróżniać w trzech haustach. Ale potrzeba przegonienia zalegającego w ciele nadmiaru ciepła okazała się zbyt duża, kobieta nie mogła się powstrzymać. Westchnęła z ulgą, czując w piersi przyjemny chłód. Zerknęła na Odettę - lekki uśmiech wypłynął na jej twarz, w oczach zaigrały ogniki. Im obu potrzeba było chwili wytchnienia.
Chłopak ponownie wychynął z kuchni, w dłoniach niósł dwie miski z zupą, obrał już kurs na stolik Odetty i Hotaru. W przejściu wyminął nową grupę wchodzącą do karczmy. Mężczyźni zajęli miejsce ledwie stolik dalej, przez moment panował lekki rozgardiasz, szurały krzesła i upchane pod blatem bagaże. Podróżni też byli zdrożeni, najstarszy z nich odgarniał przyklapnięte na zapoconym czole włosy.
— Wracając do tamtej kwestii — podjął przerwaną rozmowę blondyn. — Kojarzy mi się, że w tamtych okolicach była chyba jakaś kopalnia. Ale zamknęli ją. Wcale nie dlatego, że ruda się skończyła - było za dużo wypadków, ponoć nawet jakieś ofiary.
— Rodziny górników się burzyły? — wtrącił ten rudy.
— To też. Sami górnicy odmówili pracy, mówili że kopalnia jest przeklęta — Blondyn machnął dłonią z lekkim lekceważeniem. Po odzieniu i tonie jego wypowiedzi Hotaru poznała, że to najpewniej szlachcic lub może młody kupiec.
— Na twoim miejscu baczyłbym na słowa — odezwał się ten najstarszy, marszcząc brwi, a blondyn zerknął na niego, zmitygował się. Kimkolwiek był ciemnowłosy mężczyzna, zdawał się mieć posłuch w grupie i cieszyć jej szacunkiem. — Bez względu na to, co tam się faktycznie wydarzyło, ludzie giną na drodze. I nie jest to sprawka bandytów!
— Pan Barrington ma rację — odezwał się znów ten rudy. — Giną tylko ludzie. Jest tak, jakby rozpłynęli się w powietrzu, zostawiają wszystkie swoje rzeczy. Żadna złodziejska szajka nie zrobiłaby czegoś takiego. I co najgorsze - to dzieje się tylko w nocy… — ściszył głos.
Hotaru skupiała się głównie na swojej zupie, jednak podobnie jak Odetta, nadstawiała nieco uszu by dosłyszeć, co też mówią mężczyźni przy stoliku obok. Po kolejnych wypowiedziach rudego oraz ciemnowłosego pana Barringtona, podenerwowanie zaczęło udzielać się również i blondynowi. Przestał lekceważąco kołysać się na krześle, w jego głosie zagościła niepewność. Z urywanych wypowiedzi Hotaru złowiła tylko tyle, że feralny fragment wypadał idealnie na ich trasie - nie dało się go ominąć nie nadkładając zbyt wiele drogi. Kobieta zacisnęła lekko usta, nachyliła się do Odetty.
— Co o tym sądzisz? — spytała cicho tak, by siedzący obok mężczyźni jej nie usłyszeli. Na szczęście byli pogrążeni w rozmowie, zaraz też przyszedł do nich ten sam chłopak, który obsługiwał Hotaru i Odettę, postawił na stole kamionkowy dzbanek i kubki.
— Trochę przesadzają — mruknęła jej towarzyszka, marszcząc nieco nos. — Słyszałam straszniejsze historie i na pewno aż tak nie panikowałam. Ale cokolwiek tam się dzieje, byłoby dobrze dowiedzieć się czegoś więcej...

środa, 28 lipca 2021

Od Hotaru do Inanny

Hotaru westchnęła, patrząc na leżące na stole złote monety. Mało. Nie starczy.
Podniosła wzrok na Inannę. Bardka leżała na jednym z dwojga łóżek w pokoju, bez przekonania błądziła dłonią po strunach swego instrumentu. Melodia płynęła bez konkretnego kierunku. Kobieta szukała, spacerując po tonacjach, co jakiś czas wplatając w grę znane sobie fragmenty, bawiąc się dźwiękiem akordów. Była w tym niczym wędrowiec, który od czasu do czasu przystaje wśród znajomych miejsc, jednak zaraz chęć podróży pcha go dalej, ku niezbadanym lądom. W pewnym momencie Inanna poprawiła się na łóżku, uniosła brwi i skinęła głową jakby do siebie, aprobując wydobywające się spod palców dźwięki. Melodia popłynęła szybciej, niby statek który dostał wiatru w żagle.
— Dobre — mruknęła pod nosem.
Hotaru splotła dłonie i czekała. Nie chciała przerywać, wiedziała dobrze, jak to jest gdy ktoś wytrąci artystę z rytmu. Niespodziewanie melodia potknęła się, zachwiała.
— Hmm… — odezwała się Inanna, zagrała ten sam fragment kilka razy, za każdym razem nieco inaczej, jednak jej brwi pozostały ściągnięte, niezadowolone. Westchnęła, sfrustrowana.
— Mamy problem — Hotaru wsunęła się gładko między frazy. — Kończą się fundusze. Nie starczy nam na powrót.
Idalia okulała.
Akurat, gdy wracały już z Inanną ze zleconej przez Cervana misji, klacz której dosiadała Hotaru zaczęła kuleć. Kobieta była przerażona, w panice oglądała kopyto i nogę, jednak jej niewprawny wzrok nie był w stanie niczego stwierdzić. Przekonana, że to jej nieumiejętność w kwestii obchodzenia się ze zwierzęciem do tego doprowadziła, była gotowa paść na twarz przed Cervanem i przyjąć jakąkolwiek karę, jaką dla niej wymyśli. Mentalnie żegnała się już z przynależnością do gildii, na szczęście jednak u jej boku była Inanna. Pogodne spojrzenie i śmiech bardki zaraz rozgoniły zbierające się nad Hotaru ciemne chmury, wskazały lepszą drogę.
Kobiety zatrzymały się w większym mieście, tam Inanna rozpytała o weterynarza i już wieczorem chuderlawy mężczyzna w okularach w drucianej oprawce przyglądał się z uwagą Idalii. Pogmerał przy kopycie i zawyrokował, że stan klaczy nie jest poważny, że parę dni odpoczynku wystarczy, że nie trzeba się przejmować. Zażądał za to większości koron, które Cervan przyznał kobietom na podróż, jednak w tamtej chwili wydawało się to dobrą ceną za pomoc i informacje.
— Pogoda jest taka, że możemy przecież spać pod gołym niebem — odparła jej Inanna, odkładając ud i siadając na łóżku. — Nawet lepiej - chłodniej i widać gwiazdy. Ja wiem, że łóżko najwygodniejsze, ale tak spać pod gołym niebem… — Kobieta uśmiechnęła się.
— Nie starczy nam na jedzenie.
Uśmiech bardki zniknął w okamgnieniu.
— A, no to faktycznie problem.
Inanna wstała, podeszła do stolika i zerknęła na monety.
— Cztery obiady i po pieniądzach…
Hotaru spuściła wzrok.
— To moja wina. Gdybym tylko lepiej się zajmowała…
Inanna klepnęła ją w bark.
— Jakby człowiek wiedział, że się przewróci, to by sobie usiadł, wiadomo — powiedziała rzeczowo. — Nie ma co się smucić, trzeba myśleć, jak zaradzić. My sobie zawsze ze wszystkim poradzimy, prawda? Jak nie my, to kto?
Inanna przysiadła na stole, zabębniła palcami po blacie. Olśnienie przyszło niemal od razu.
— Ja gram, ty tańczysz. — Klasnęła w dłonie. — W każdej karczmie nas wezmą! Nawet, za pokój i jedzenie, więcej nam przecież nie trzeba. Ludzie posłuchają trochę muzyki i popatrzą na taniec, a my nie będziemy się nudzić. Dobry plan?
Hotaru pokiwała głową, napięcie ustąpiło z jej twarzy. W końcu pojawił się na niej uśmiech, szczery i pełen ulgi.
— Najlepszy.

wtorek, 27 lipca 2021

Od Lei cd. Hotaru

Gdyby codziennie organizować takie festyny, miałabym zdecydowanie mniejsze problemy ze wstawaniem - już na samą myśl o rzuceniu się w wir przygotowań czułam radosne podniecenie, które zdawało się wręcz wypychać moje ciało do działania, do głowy co chwila wpadały mi kolejne pomysły, jak tu by urozmaicić zawody. A gdyby tak znaleźć rzekę, wziąć kilka pniaków, strzały obwiązać kolorowymi tasiemkami i kazać uczestnikom biec wysokim brzegiem, by strzelać do ruchomych celów, niesionych żwawym nurtem? W okolicy z pewnością była rzeka, pamiętałam nawet, jak z Hotaru ją mijałyśmy, ale właściwszym określeniem byłby raczej strumyk, jakkolwiek urokliwy, to raczej niewielki. No i musiałam pamiętać o bardzo ograniczonym czasie, nie wiedziałam też, ilu właściwie znajdzie się chętnych, należało więc postawić na stare, sprawdzone rozwiązania: tarcz strzelniczych nigdy za wiele, trzeba było tylko je zrobić.
— Ale to bezpieczne aby? — upewniła się jedna z kobiet, skręcając warkocze ze słomy, które zaraz miałyśmy zacząć zwijać w kręgi. Wcześniej zdążyłam już namoczyć odpowiednią ilość i po kilkudziesięciu minutach zaczęłam pokazywać dwóm koleżankom pani Harriet, jaki efekt chcę osiągnąć. — Po mojemu to tak trochę kuszenie złego, zjeść sobie można, potańcować... bo to trudno o strzałę zbłąkaną, jak kto chce, chodzi wszędzie, nie patrzy, do złego wiele nie trzeba...
— Pechowemu to i cegła na łeb spanie w drewnianym kościele — skwitowała druga, energicznie utrwalając kolejną część splotu grubą nicią. — Niech się młode bawią, a co szkodzi.
— Tory będą odpowiednio oddalone — obiecałam. — Miejsca jest dużo, nikomu się krzywda nie stanie.
— Panienka młodziutka, to wesoła i beztroska, ale uważać trzeba, bo to ostre jest, po co się bawić czymś do zabijania... te groty to by może chociaż jakoś stępić, zaokrąglić...
Poczułam, jak po kręgosłupie przebiega mi dreszcz na samą myśl o stępieniu grotów, choć zaokrąglanie nie było znowu taka rzadka praktyka, zwłaszcza dla strzał, którymi posługiwały się dzieci.
— Wszystko będzie pod kontrolą — obiecałam po raz kolejny i zaczęłam rozglądać się za możliwością ucięcia rozmowy. Z prawej dziarskim krokiem nadciągał Chris, brat Austina, który zaoferował, że pójdzie do niego i zgarnie potrzebny sprzęt. Teraz pożegnałam się z kobietami i podbiegłam w jego stronę, a on z kolei obdarował mnie bezzębnym uśmiechem, kilkoma łukami i kołczanem wypełnionym drewnianymi strzałami.
Według jego słów, łuki miały mieć stosunkowo niewielką siłę naciągu, od trzynastu do dwudziestu kilogramów. Lepiej byłoby może mieć w zanadrzu też jakiś obliczony na dziesięć kilo, ale przecież wszyscy tu mieli raczej dość wyrobione mięśnie, świadectwo ciężkiej, codziennej pracy na polach i w domach. Dawno już nie miałam do czynienia z łukiem prostym, korzystałam raczej z refleksyjnego, więc w duchu obiecałam sobie, że wypróbuję je zaraz po zamontowaniu tarcz strzelniczych, trzeba je było przecież przetestować przed zawodami. Teraz zadowoliłam się tylko pobieżnym sprawdzeniem ich stanu, ale nic nie zwróciło mojej uwagi mimo świadomości, że nie mogła być to broń, którą Austin posługiwał się na co dzień, a raczej taka do ćwiczeń dla młodszych.
— Brat to wszystko zawsze robi pierwsza klasa — zaśmiał się teraz Chris, zauważając mój uśmiech. — Parę lat to nawet u szlachcica jednego pracował, to i robił takie, i na polowania z panami jeździł. Przykro mu strasznie, że go zabawa ominie, chciał na chwilę chociaż przyjść, ale zdrowie już nie to. No i jakby go żonka tu przyuważyła, to kaplica, to pozdrowić tylko przykazał...
— Niech odpoczywa — zaśmiałam się — najbardziej się martwiłam o te łuki, bo sama używam innego typu i z rana się bałam, że będę musiała coś strugać na szybko.
— A nie, to w szopie więcej tego jeszcze, bo nasz ojciec to cieśla i fachu każdego uczył, to ja żem w warsztacie został, a Austin sobie parę sztuczek przyswoił i poszedł na swoje. A właśnie! — wyjął spod pachy skrzynkę, której zawartość zabrzęczała wesoło — bo ja też narzędzia przyniosłem, jak stojaki zbić trzeba. Chłopaki już poszli po drewno?
— Chyba nawet zdążyli wrócić — zwróciłam głowę w stronę małej grupki, która niedawno weszła na plac.
— No jak dwie panienki zajechały, to się hałastra nagle tempem chwali — uderzył dłonią w tęgie, naznaczone bliznami udo i ruszył w ich stronę, wykrzykując wesołe obelgi pod adresem grupki, która odpowiedziała tym samym.
Drewno było już gotowe do obróbki, pozostało właściwie tylko zbić je razem i ustawić, więc tylko przekazałam, na czym mi najbardziej zależy, jak stabilność i odpowiednia wysokość. Słońce przemierzało powoli horyzont i zaczynało przygrzewać karki, nieba nie przecinała ani jedna chmurka, a wiatr przyjemnie szumiał i oplatał chłodniejszymi podmuchami spocone ręce, które walczyły z czasem. 
Co parę minut rzucałam okiem na to, jak postępują pozostałe prace. Hotaru uwijała się za dwóch, dzieląc czas między przygotowywanie dekoracji i jedzenia, którego smakowity zapach unosił się w powietrzu, pobudzając apetyt, który przecież rósł i tak w miarę postępu prac. Kanapki przyniesione przez dziewczynę smakowały nieomal jak niebiańska uczta, zniknęły w kilka chwil. Krótko później stukot młotków zagłuszył wszystko inne, ale wreszcie na stojakach umieszczone zostały słomiane tarcze; dumne, złociste okręgi, miniaturowe słońca, które lada chwila miały zacząć upodabniać się do jeży.
— A tu jeszcze farbki — przypomniała sobie jedna z pań, która wiązała słomę — nie wiem, czy wystarczy, ale wzięłam. Biegnę pomóc Lilci, jakby czego trzeba było, to proszę wołać.
— Dziękuję — uśmiechnęłam się.
Zabrałam się za rozsmarowywanie poszczególnych barw na słomie, wcześniej wyznaczając poszczególne kręgi kawałkiem węgla. Słoma nie była zbyt wdzięcznym płótnem - ostre, wysuszone źdźbła lubiły się wymykać, drażniąc opuszki i tak już poranione wcześniejszą pracą z drewnem i młotkiem, ale chciałam zrobić to sama, by mieć pewność, że wszystko będzie w miarę identyczne. Przyciskałam więc niesforne wiechcie, przesuwałam nitkę z zaznaczonymi kolorami, poprawiałam, smarowałam i znów poprawiałam, aż w końcu odsunęłam się, by podziwiać swoje dzieło: kolory nie były nałożone równo, ale łatwo dało się zauważyć, do jakiego konkretnie obszaru należy dany kawałek, więc z punktacją na zawodach nie powinno być większego problemu. Na samym środku każdej z tarcz pysznił się wielki, czarny znak X, które swego czasu było obrazem prześladującym mnie nawet w snach, kiedy całymi dniami strzelałam do takiej tarczy, którą zrobiłam razem z wujkiem - no, właściwie to którą on zrobił, moja pomoc wtedy polegała głównie na przynoszeniu narzędzi i zadawaniu tysiąca pytań na sekundę.
Jeszcze raz sprawdziłam podłoże i upewniłam się, że tory skierowane są na północ. Łuki i strzały grzecznie czekały obok, drewno jakby cicho wibrowało pod moimi palcami, niecierpliwe i gotowe do użytku. Dziwnym uczuciem było korzystanie z tego rodzaju, w dodatku o tak małej sile naciągu - znów poczułam tęsknotę, łzy zaszczypały lekko moje powieki, ale przetarłam oczy niecierpliwym ruchem ręki i zaczęłam po kolei celować. Odległość dwudziestu metrów dla dzieci powinna być odpowiednia, dla nich i tak nastawiałam się głównie na pokazanie, o co w strzelaniu chodzi, niekoniecznie o same zawody. Kolejne dwie tarcze ustawione już były w odległości trzydziestu metrów od dobrze oznaczonej linii, podobnie wykreślony był cały tor i pokaźny okrąg, który miał zapobiec niechcianym sytuacjom, jak spotkanie ze zbłąkaną strzałą. Łuki nie były przystosowane do polowania, nawet gdyby ktoś - odpukać w niemalowane, na samą myśl poczułam skurcz w brzuchu - miał faktycznie zostać trafiony, nic poważnego nie powinno się stać, ale wciąż była to jednak broń. Niemniej, byłam dobrej myśli: ludzie tu byli raczej trzeźwo myślący, a ja wybrałam obszar wysunięty niemal na zupełny skraj placu, oddalony możliwie najbardziej od stołu z trunkami. Ostrożności nigdy za wiele.
Usiadłam w końcu na chwilę na miękkiej trawie, ostatnie krople rosy szkliły się na soczyście zielonych źdźbłach. Owijałam odruchowo jedno z takich dookoła palca, gdy dostrzegłam przechodzącą Hotaru. Pomachałam ręką w stronę dziewczyny.
— Dla takich dni mogę chodzić na misje i co chwila — zaśmiałam się. — Jak idą prace? Chcesz może spróbować postrzelać?

< Hotaru? ^^ >

sobota, 24 lipca 2021

Od Hotaru - 梅に鶯

Hotaru wierzchem dłoni otarła przepocone czoło, odgarnęła lepiące się do skóry ciemne kosmyki. Mleczny opar wypełniał pomieszczenie, wisząca w powietrzu wilgoć sprawiała, że każdy oddech stawał się ciężki i mokry. Cienkie, białe odzienie, zawilgło od wszechobecnej pary i teraz nieprzyjemnie przylegało, krępując ruchy służącej. Hotaru wzięła porcelanową miseczkę ze starannie roztartym kleikiem ryżowym, umoczyła w niej szeroki pędzel i przyklękła przy swojej pani.

Królewna od 7 boleści


| Osiemnaście | 28 Lutego 1770 | Ethija | Tkaczka




Prawdziwe imię: królewna Phoebe Yvonne Batchup, trzecia córka króla Olivera I, władcy Ethiji.
Podaje się za: Odettę Faye, dwórkę na zamku królewskim.  


✥ Nie płaczcie królewno ✥
✥ Nie unoście głosu ✥
✥ Nie garbcie się ✥
✥ Patrzcie z góry ✥
✥ Udawajcie. Kłamstwo to wasza jedyna obrona ✥
✥ Każdego psa da się zastąpić innym ✥
✥ Kobieta rządzi nad swoim mężem. Musicie nauczyć się dowodzić, 
by nie wiedział, że to on służy wam ✥
✥ Jesteś władzą. Jesteś państwem ✥





 Nie tak dawno temu, nie tak daleko stąd, na świat przyszła mała królewna. Drobną główkę przyozdabiał rudy kręciołek, a nad krótkim noskiem lśniły nader duże, szare, dziecięce oczy. 
Pierwszej doby na Ziemi witał ją księżyc, a pożegnało słońce. Zapłakała, na chłód w jakim przyjdzie jej żyć. Król zawsze marzył o synu. Wymarzony potomek nie pojawił się jednak ani po pierwszej, ani po drugiej ciąży jego małżonki. Trzecia pociecha MUSIAŁA być chłopcem. Tak przepowiadali wszyscy. Tak twierdziła matka, tak mówił ojciec, wuj, babcia. Tak przesądzali lekarze i wieszcze. W wieczór, kiedy przyszła na świat, wszyscy poczuli się okłamani. Złamano nadzieję na męskiego potomka. Jednak równocześnie ukradziono nadzieję noworodka. Królewna zamknięta w wielkiej zamkowej klatce. 


✥  ✥  ✥  ✥  ✥  ✥

𝐴𝑠 𝑎𝑏𝑜𝑣𝑒

— Król Oliver I, władca Ethiji, wraz ze swoją córką, Phoebe Yvonne Batchup! — paź zapowiedział kolejnych gości tak, że jego głos rozniósł się po wielkiej, balowej sali. Później zwrócił się do wyczytanej przed chwilą dwójki i z szacunkiem odezwał się już ciszej — Życzę udanej zabawy.

 


Lasy Królewskie, Ethija 1784r.


Poruszali się w pochodzie. Panny i panowie prowadzili między sobą ożywione rozmowy. Królewna oddaliła się od swoich dam i śledziła dumnym spojrzeniem psa, który biegał od drzewa do drzewa. Zwierzę co kilka chwil odwracało się, by sprawdzić czy zbytnio się nie oddaliło. Dziewczynę cieszyła radość stworzenia. Choć zostało wyszkolone by polować z łowczymi, było jej własne. W zamkowych pokojach otaczała psa czułością, do jakiej nie była zdolna wobec żadnej istoty człowieczej. Był jedynym stworzeniem, które kochała szczerze, a nie z respektu. 
Z zadumania wyrwał ją przeraźliwy skowyt bólu dobiegający z gęstwiny. Kątem oka dostrzegła jak mężczyzna rusza w tamtą stronę mając u boku przygotowaną kuszę. Królewna ruszyła za nim, otulona w niespokojne myśli. Niemal natychmiast poznała czarną derkę Bastiana, gdy wychylił się zza następnego pnia. Stanęła w miejscu, widząc ułomny, kulawy chód psa. Ogon zatrząsł mu się w radości. Wystawił język widząc swoją panią i szybkim krokiem próbował dotrzeć do tych ciepłych dłoni, które zawsze były dla niego troskliwe. Ludzie mówili, że go rozpieszczała. Psuła mu zmysły. 
Przed sobą usłyszała zwalniany spust. Pisnęła, gdy ogar padł u jej stóp. Strzała tkwiła głęboko w czaszce, a z pyska wystawał bezwładny jęzor. 
— Nie..!
Chwyciła się przy piersi i odwróciła wzrok, czując jak ogarnia ją niemoc i odrętwienie. Ostatni posiłek podszedł do gardła. Brzozowy pień okazał się podporą, gdy do nosa dotarła metaliczna woń posoki.
— Król zapewni wam nowego pupilka. Z kulawego psa nic dobrego nie będzie.


Zamkowe Stajnie, Ethija 1781r.


Rudowłosa gładziła pieczołowicie duży, koński łeb. Kara klaczka była niedawnym podarkiem od króla, dla Phoebe Yvonne na jej jedenaste urodziny. Od tamtej pory odwiedzała stajnie każdego dnia, by spotkać swojego pupilka. 
Dziewczynka ostrożnie wysunęła głowę poza boks, kiedy usłyszała czyjeś głosy:
— Jak kochać, to całym sobą! Rozumiesz młody? — stary zamaszyście klepnął młodzieńca w wątły bark — Nie wstydź się mówić co czujesz. 
Nastolatka w ukryciu słuchała dalszej części rozmowy. Spodobało jej się to, co powiedział dziadek. 
— Kochać całym sobą i nie wstydzić się mówić o tym co czuję... 
Zapragnęła właśnie tym kierować się w życiu. Wbrew trudności, jaką były jej obowiązki wobec kraju. Zamarzyła szczerej miłości, o której będzie mogła kiedyś komuś opowiedzieć. 


Przemyt, 1788r. 


— Zacna królewna nie umie kłamać? — zaśmiałem się złośliwie, obserwując plecy kobiety.
— Mówię tylko, że wasz plan nie nadawał się do niczego. Przejście do komnat byłoby wtedy tak proste! Przepuściliście taką okazję na bogactwo. — Przekąs w jej głosie tylko bardziej mnie irytował. Tym bardziej kiedy zdałem sobie sprawę, że droga do pokoi istotnie byłaby prawie czysta gdy wszyscy świętowali.
— Nie powiedziałbym, że nam się nie udało. W końcu mamy księżniczkę.
— Tak, nie tą. 
Wciąż wartą całe krocie, pomyślałem sobie. Może nawet daliby więcej niż za tamtą. Ponownie przyjrzałem się dziewczynie. Basmo wciąż dobrze trzymało kolor, choć przez brązową barwę, na włosach zaczęły się przebijać rudawe refleksy. 
Wyciągnąłem się na ziemi. Zabawne, jak mogła pochodzić z takiego otoczenia i być nieumiejętną w intrygach. Niemożliwe. To musi być kłamstwo idealne. Westchnąłem cicho, zastanawiając się co stało się z moimi kompanami. Ich nieobecność trwała zbyt długo.


Komnaty Zamkowe, Ethija, 1785r.

— Znów uderzyła sługę? — rudogłowa rozpoznała głos siostry. Wiedziała, że nie wypada, jednak potrzeba była zbyt wielka. Ostrożnie zbliżyła się do uchylonych drzwi. Isabelle odpowiedziała na pytanie Prue krótkim skinieniem. Panna rozpoznała na ich twarzach zniesmaczenie. — Nigdy się nie nauczy... Zabrakło w jej życiu matki.
— Zbyt mocno wierzy w siłę i za słabo w ludzi. 
Dziewczę ściągnęło brwi i odsunęło się od lakierowanego drewna. W klatce piersiowej zrobiło się zbyt mało miejsca. Jakby nagle płuca wypełniły jej ciemne chmury, gotowe cisnąć z gardzieli ogniem. Objęła się za ramię, czując jednoczesną wątpliwość, która dotarła umysłu. 
— Nie brakuje mi matki. — Stwierdziła twardo. Jak miało brakować w jej życiu kogoś, kogo nie znała? — Król rządzi jak chce, karci jak chce, ale nam nie wolno? Widziałam jak bił innych za nieposłuszeństwo. Nie będziemy niżej od niego. Jesteśmy tej samej krwi. Jesteśmy tacy sami. — Przekonała siebie. Płuca rozciągnęły się w głębokim oddechu. Ruszyła przed siebie dumnym, wyprostowanym krokiem. 


Sad Jabłoniowy, Ethija, 1779r.

— Ha! — pucata ręka pchnęła w przód. 
Zemszały pień wydał zduszony odgłos, kiedy zderzyła się z nim oczyszczona gałąź, niegdyś należąca do tego samego drzewa. Przez dłoń aż do ramienia przeciągnęło się przyjemne drżenie. Dziewczynkę przepełniała ekscytacja. Jak każdego razu gdy z powodzeniem udało jej się ukryć przed opiekunami i próbowała ćwiczyć się w fechtunku. Tyle razy widziała pojedynkujących się mężczyzn. Chciała ich naśladować. Chciała być lepsza. 
Ponowiła uderzenie, zawzięcie nacierając na niczemu winny pień. Z lewej, z prawej, ciosem z dołu, z ukosa. 
— Wreszcie was znalazłam! — przerażony pisk wydobył się z dziecięcego gardła gdy ktoś uniósł szarooką nad ziemię za materiał na plecach sukni. Patyk mający naśladować miecze rycerzy upadł na glebę. — Co wy sobie wyobrażacie!? Królewno zabroniono wam walki! Kiedy w końcu zrozumiesz? Damom nie przystoi zachowywać się jak mężczyźni. 
— Puszczaj mnie! Puść mnie! Nie chcę się uczyć! — łobuzica wierzgnęła machając dłońmi w powietrzu i próbując się uwolnić. — Nie możecie mi zabronić! Zostaniemy piratką! 
Ruda nigdy nie mogła zrozumieć: co jest takiego wyjątkowego pomiędzy byciem mężczyzną a kobietą. Czy ci wszyscy naprawdę dobrze się tak czuli? Zwykłe bzdety. Jest tylko człowiekiem. Osobą ludzką. Wszyscy czegoś zabraniają i czegoś innego wymagają powołując się na słowo, które w jej głowie nie miało żadnego znaczenia. 
— Piratką?! — dziewczynkę w moment twardym gestem postawiono na ziemię. Starsza pani gwałtownie odwróciła ją w swoją stronę. Choć obawa ścisnęła gardło Phoebe Yvonne,  zdobyła się na butne spojrzenie. — Piraci to przestępcy i kończą na stryczku dobrze to wiesz. 
— Mary Ann nie zginęła! Jest kobietą i walczyła. — rudowłosa uparcie wpatrywała się w nauczycielkę etykiety. Założyła ręce pod piersią. — I ja będę jak ona. Nawet lochy jej nie zatrzymały. 
Spojrzenie starszej nagle ściemniało. 
— Od kogo to wiesz? Mówże w tej chwili! 
Phoebe Yvonne wzięła gwałtowny oddech i spuściła wzrok. On prosił, żeby nikomu go nie zdradziła. Ale sytuacja przecież się zmieniła. Co innego miała zrobić? Potarła się jedną nogą o drugą i spojrzała znów na kobietę. Tak bardzo nie chciała o nim powiedzieć... Czuła jak twarz oblewa jej gorąc, a w brzuchu i piersi jakby ktoś podpalił pod kotłem. 
— Mów teraz. 
Zacisnęła piąstki na spódnicy.
— Hektor... Ogrodnik. 
W odpowiedzi starsza unosiła brodę po czym pociągnęła dziewczę za sobą, by przeprowadzić lekcję. Dopiero następnego dnia królewna zrozumiała. Z rana postawiono ją wśród ludu, gdzie patrzyła na postawiony pośrodku rynku stryczek. Widziała prowadzonego Hektora. Mężczyznę, którego uznawała swoim przyjacielem. A potem sparaliżowana strachem obserwowała jak ciało nieszczęśnika zawisa na pętli. Ktoś nachylił się nad jej uchem. 
— Gdybyś umiała kłamać, gdybyś potrafiła manipulować, ten człowiek wciąż by żył. Bez kłamstwa nie przetrwasz na jakimkolwiek dworze. To jedyna obrona jaką tu mamy. Wyciągnij z tego lekcję. 


Phale, Ethija, 1787r.

Od kiedy król i królewna Isabelle wyjechali do Disvy, zamek zdawał się opustoszały. Phoebe Yvonne objęła zmęczonym wzrokiem strażnika stojącego u wrót. Gdzieś w rogu krążyła służka, próbująca nadążyć z wymianą kwiatów na nowe, nim słońce zawiśnie na nieboskłonie. Mruknęła pod nosem i zdusiła ziewnięcie. Najpierw nie mogła zasnąć, a teraz to.
Gwałtownym krokiem weszła do sali. Był to niezbyt duży pokój, oświetlony wpadającym przez rozsunięte zasłony nikłym światłem wciąż jeszcze bardzo wczesnej pory. Stojący w rogu mężczyźni natychmiast się wyprostowali. Sprawa była jasna jak słońce. Zirytowanym spojrzeniem patrzyła na zakutego mężczyznę w kwiecie wieku. Musi kraść, też wymówka! Teraz będzie musiał żyć ze zmiażdżoną ręką i świadomością, że takie właśnie są konsekwencje. Nie mogła pojąć bezczelności skazańca. Nikt nie musi kraść. Ani odbierać innym jego własności. Później właśnie ci stratni cierpią. Jak ktoś ma sprzedać zwierzynę jeśli została zagrabiona? Nie. Nie będzie z jej strony łaski dla tych, którzy przyczyniają się do upadku innych. Pierwszy wyrok wydany przez młódkę został przypieczętowany.


Gildia Kissan Viikset, Nalaesia, 1788r. 

Alabastrowe paluszki zaciskały się na srebrnej biżuterii z niesamowitą siłą. Jakby dziewczę jednocześnie chciało wchłonąć i zachować wszystkie wspomnienia dotyczące dworskiego życia, co cisnąć je w próżnię z wyrzutem. Tyle czasu marzyła by uciec za chroniący ją mur, zniknąć przed spojrzeniem straży, a kiedy pragnienie w końcu się ziściło poczuła się mała w świecie. Przerażone, samotne, ledwo wyrosłe dziecko. Bała się postawić choćby krok w tej nieznanej dziczy. Pierwszy raz pozostawała całkiem sama w pokoju. Pierwszy raz czuła taką bezradność i ekscytację. Pokonała drogę jakiej nigdy nie była gotowa przejść. Znalazła azyl u Cervana, w przybytku, któremu dał początek. Jedynym reliktem bogatego pochodzenia pozostał trzymany w dłoni srebrny kolczyk, z wybrakowanymi kamieniami. Przesunęła palcem po dwóch, które się ostały. Pozostałymi wynagrodziła życzliwych ludzi, którzy zapewnili jej strawę i pomogli w drodze do Tirie. Jednak głównie miała nadzieję opłacić nimi milczenie tych ludzi. Nie chciała, by banda, która ją porwała, dowiedziała się gdzie teraz jest. 


— Tuszę, że pobyt był udany. — Paź skinął z uznaniem głową do trójki jegomości, w pośpiechu opuszczających salę, gdzie wciąż trwała zabawa.


𝑆𝑜 𝑏𝑒𝑙𝑜𝑤

✥  ✥  ✥  ✥  ✥  ✥


— A pan skąd je zna? — spytał chłopiec siedzący pośród gromady dzieci.
Przez pobrużdżone lico przebiegł rozbawiony uśmiech. Oczekiwał tego pytania.
— To historia na inny dzień. Jutro się stąd wydostaniemy. Śpijcie cicho. — Przeszedł między dziatkami ścielącymi się na równinie i przytłumił tlące się w ognisku drwa.





W końcu mogę oficjalnie przedstawić moją niezdarę. Wizerunek jest fragmentem obrazu "La Belle Dame Sans Merci" pędza Thomas'a Francisa Dicksee. Chętnie przyjmiemy z Phoebe nowe wątki, ale każde użycie tej postaci proszę uzgadniać przez discorda 

środa, 21 lipca 2021

Od Cahira cd. Madeleine

Cahir nie poruszył się, nie odpowiedział od razu. Przyglądał się dziewczynie uważnie, mierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. Słysząc jej słowa, w pierwszej chwili pomyślał, że się przesłyszał. W drugiej, że to żart. W trzeciej uznał, że to jakaś jej nowa gierka. Madeleine, która się zacina i jąka? Madeleine, która mu dziękuje? Nie chciało mu się w to wierzyć.
— Co powiedziałaś? 
— To, co słyszałeś — fuknęła dziewczyna, najwyraźniej odzyskując rezon.
— Możesz powtórzyć?
— Chyba żartujesz. — Zadarła hardo głowę, jednym ruchem odrzucając w tył pasmo włosów, które opadło jej na oko. Popatrzyła na Cahira, wzięła się pod boki. — No co? Co się tak gapisz? Coś nie tak?
— W porządku — odpowiedział spokojnym tonem, choć nieco nieufnie, z pewnym skonfundowaniem, nadal zastanawiając się, czy cała ta scena to nie podstęp. — Nie ma za co.
Madeleine zrobiła pół kroku w tył, spojrzała za siebie. Wzrokiem człowieka, który spieszy się i szykuje do odejścia.
— No, więc skoro mamy to załatwione...
Cahir nie miał zamiaru jej zatrzymywać.
— Oczywiście.
— Masz może ochotę iść z nami? — zapytał niespodziewanie jeden z towarzyszy dziewczyny, wysoki, porządnie ubrany białowłosy młodzieniec. Stał za jej plecami, spoglądał na Cahira znad jej ramienia.
Drugi chłopak, ciemnowłosy, skinął głową na znak aprobaty.
— Mamy zaraz próbę, mógłbyś zobaczyć, jak...
Madeleine zgromiła go spojrzeniem.
— Obawiam się, że to niemożliwe — powiedziała, wpadając mu w słowo. — Cahir to bardzo zajęty człowiek, zapewne sprowadzają go do miasta ważne interesy. Lepiej pozwólmy mu odejść, z pewnością ma wiele spraw na głowie.
Cahir wykrzywił wargi w grymasie, który, jego zdaniem, pozorować miał zbolały uśmiech.
— Mam wiele spraw na głowie — zgodził się.
Białowłosy westchnął.
— Szkoda.
— To może innym razem — dodał czarnowłosy chłopak o żółtych oczach kota. Do tej pory stał nieco z boku, zachowując milczenie. 
— Taaaak — przeciągnęła zgłoski Madeleine, z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądając się własnym paznokciom, w dalszym ciągu nie zadając sobie trudu, by sobie ich przedstawić. — Wielka szkoda, oczywiście. Bardzo nam wszystkim żal, bla-bla-bla. Kiedyś jeszcze na pewno nadarzy się okazja. To co, idziemy?
Brunet przytaknął jej.
— Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać — powiedział Cahirowi.
— Do zobaczenia — pożegnał się Cahir uprzejmie, choć trochę zbyt szybko.
Białowłosy pomachał mu.
— Cześć!
Cahir zawahał się, przez moment chciał udawać, że nie zauważył. Ostatecznie zatrzymał się, odmachał. W końcu chłopak nic mu nie zrobił.
Odszedłszy trochę z rękami wbitymi w kieszenie, obejrzał się przez ramię, objął wzrokiem cztery wciąż majaczące w oddali sylwetki. Pokręcił głową. Co-to-do-cholery-było.

sobota, 17 lipca 2021

Od Antaresa cd. Lei

"Powiem ci, chłopie, nie wiedziałem, że doczekam czasów, gdy okaże się, że jedyną osobą mającą łeb na karku jest jakiś walnięty znachor z dziury zabitej dechami," powiedział ten drugi tonem człowieka, który pozjadał wszystkie rozumy. "Powinniśmy się mieć jednak na baczności - przeczucie mówi mi, że ta stara dziadyga ma swoje za uszami, a jak dobrze wiesz, moje przeczucie jeszcze nigdy mnie nie zawiodło!"
Antares bez problemu był w stanie wymienić parę momentów, gdy owo przeczucie zawiodło tego drugiego, postanowił jednak nie ciągnąć tematu i nie podejmować wątku. Te momenty, gdy mag naprawdę współpracował należały do rzadkości i zdarzały się tylko w sytuacji krytycznej, gdy od jego pomocy zależało przeżycie ich obojga. Poza takimi momentami ten drugi nie miał powodu, by w jakikolwiek sposób konstruktywnie używać swego intelektu, teraz jednak się to zmieniło.
Powód ku temu jechał na grzbiecie Heliosa i z uwagą rozglądał się po mieście, wypatrując szyldu oznaczającego praktykę znachora. Rycerz mimowolnie uciekł wzrokiem ku włosom Lei myśląc o tym, że mógłby przyzwyczaić się do takiego stanu rzeczy. Do drugiej osobowości, która grała w tej samej drużynie.
Lea odwróciła się, jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Antaresa.
— Coś się stało? — Dziewczyna przechyliła głowę pytająco.
— Nie, nic — Antares odwrócił się, zaczął wypatrywać tego nieszczęsnego szyldu z większą intensywnością. — Burmistrz wspominał, że trudno trafić, ale nie wiedziałem, że będziemy tyle kluczyć.
— Masz rację, to za długo już trwa. Spytam kogoś.
Jak postanowiła, tak zrobiła - już po chwili Lea dziękowała jakiemuś starszemu mężczyźnie za wskazówki i zaraz skierowała Heliosa we właściwym kierunku. Razem z Anaresem i Favellusem skręcili w obdrapaną bramę, minęli krzywe drzewo na skwerze, stojącą obok zepsutą pompę, i tym razem trafili bez problemu.
Ponownie, to Antares zastukał do drzwi. Po chwili otworzył mu jakiś młody mężczyzna o jasnych włosach i charakterystycznych, zielonych oczach. Był drobny, szczupłej budowy - rycerz szybko ocenił, że musi to być pomocnik znachora.
— Chcieliśmy zobaczyć się ze znachorem Evanderem. Oto Lea Harwell, ja nazywam się Antares. Przybyliśmy przysłani przez Mistrza Cervana z Gildii Kissan Viikset, by rozwiązać problem grasującej w lasach bestii. Burmistrz Stafford przekazał nam, że znachor może podzielić się z nami cennymi wskazówkami.
Młodzieniec pokiwał głową.
— We własnej osobie — powiedział, wywołując na twarzy Lei i Antaresa lekką konsternację. — Zapraszam do środka.
Ów "walnięty znachor" z "dziury zabitej dechami" okazał się nie być "starym dziadygą", co oczywiście było nie w smak temu drugiemu. Mag z jakiejś przyczyny był bardziej poirytowany, niż zazwyczaj, Antares postanowił jednak rozmówić się z nim dopiero wieczorem.
Evander zaprowadził Leę i Antaresa na zaplecze, gdzie znachor miał coś na kształt swojego biura. Centralną część pomieszczenia zajmowało biurko, z boku zaś stała zamknięta szafa mieszcząca najpewniej dokumenty lub może jakieś składniki do przygotowywania przeróżnych lekarstw. Antares omiótł wzrokiem pomieszczenie, uderzył go niebywały porządek, jaki panował wewnątrz. Wszystko było równo ułożone, a ten niewielki stosik dokumentów w rogu biurka leżał równolegle do jego krawędzi. Mężczyzna układał go z linijką w ręku?
— Proszę spocząć — znachor wskazał dłonią krzesła stojące na przeciwko biurka i sam zasiadł zaraz po drugiej stronie. — Cieszy mnie, że przybyli państwo by rozprawić się z tym ohydnym potworem. Zbyt długo zagraża już miastu i jego mieszkańcom, zbyt wielu niewinnych poniosło już śmierć z jego ręki...
"Ręki?"
— ...dlatego jeśli mógłbym jakkolwiek pomóc — wykonał nieokreślony gest dłonią w kierunku szafek. — Czy byłaby to wiedza, czy też może lekarstwa, maści i opatrunki, proszę tylko powiedzieć, czego potrzeba, a dołożę wszelkich starań, by to zapewnić! On musi umrzeć, i to jak najszybciej!
— Bardzo dziękujemy za pana ofertę... — podjęła Lea.
— Naprawdę, musi umrzeć! Nie ma innej drogi, im szybciej ten potwór poniesie śmierć, tym lepiej będzie dla wszystkich!
— Tak, oczywiście... — wtrącił Antares.
— Nie rozumieją państwo — Znachor zmarszczył brwi, oparł dłonie na blacie. — Pan Stafford na pewno poinformował państwa, że nie są państwo pierwszą grupą, która próbuje swych sił z tym potworem, mam rację?
— Owszem, pan Stafford...
— Właśnie. Oni jednak zlekceważyli zagrożenie - wzięli to piekielne monstrum za przerośniętego niedźwiedzia! Tymczasem ta podła kreatura jest nie tylko nieludzko silna i zwinna, ale i okrutna i przebiegła! Były ofiary! — Evander zacisnął dłonie w pięści. — Zaś ci, którzy jakimś cudem przeżyli spotkanie oko w oko z tym diabłem, wrócili okaleczeni. Nie jestem cudotwórcą, nie potrafię przyszyć kończyny lub wrócić komuś słuchu!
Antares uniósł dłoń, jego twarz miała napięty wyraz.
— Proszę nam opowiedzieć, jak owa bestia wyglądała i, jeśli pana pacjenci byli w stanie cokolwiek przekazać, jak wyglądała potyczka z nią.
— Pan nie rozumie...
— Rozumiem — Rycerz podkreślił, nie zamierzał dać mężczyźnie prowadzić rozmowy i uderzać w emocjonalne tony. — Dlatego właśnie proszę o informacje. Fakty. To, co pomoże nam w wykonaniu zadania.
Znachor zbyt intensywnie budował napięcie, Antares nie chciał pozwolić, by Lea czuła się niepewnie. Rycerz nie miał nawet czasu zastanowić się, dlaczego ten drugi przestał nagle komentować całe zajście - w normalnych okolicznościach Antares musiałby sobie jeszcze dodatkowo radzić z jego potokiem wyzwisk pod adresem znachora, teraz jednak w jego głowie panowała bardzo podejrzana cisza.
Evander popatrzył na rycerza, uniósł dłoń i ucisnął kąciki oczu.
— Proszę mi wybaczyć. Zbyt długo to wszystko już trwa — westchnął zbolałym tonem.
Zaczął opowiadać o bestii, jednak większość jego informacji pokrywała się z tym, co Lea i Antares zdążyli się do tej pory dowiedzieć. Faktycznie, było i o grubej sierści, niemożliwej sile i szybkości, było i o kolcach na grzbiecie, twardych łuskach oraz przerażającym głosie. Na końcu znachor dodał jednak jeszcze jeden element, który przykuł uwagę Antaresa.
— ...otóż bestia, choć atakuje bardzo chaotycznie, zazwyczaj nie robi tego od razu. To znaczy, nie rzuca się na myśliwych od razu. Próbuje uśpić ich czujność i gdy podejdą bliżej, wtedy atakuje z niewyobrażalną furią — podkreślił ostatnie słowa. — Mówiłem, to inteligentny potwór, walka z nim nie będzie łatwa. Ale może to jest właśnie sposób, może da się użyć tego przeciw niej samej!
Antares pokiwał głową, w jego umyśle kiełkował już jakiś plan. Zerknął na Leę - możliwe, że myśleli o tym samym.
Rozmowa ze znachorem trwała jeszcze parę minut, a na odchodnym mężczyzna wcisnął im jeszcze na drogę torbę pełną ziół i maści.
— Błagam, niech państwo nie lekceważą tego demona! Są państwo naszą ostatnią nadzieją!
Lea i Antares opuścili znachora, w milczeniu skierowali swoje kroki w kierunku jakiejś karczmy. Słońce zniżało się ku zachodowi, najlepiej byłoby im skupić się teraz na odpoczynku i wyruszyć na łowy o świcie.
"Wiesz, chłopie, co mnie zastanawia z tym blond-pajacem?" wypalił nagle mag. "Mówi, że nie jest cudotwórcą. To dlaczego w całym tym jego kurniku tak wali czarną magią?"

Od Sophie cd. Lei - Misja

Gdy sytuacja tego wymagała, umysł Sophie potrafił chłonąć informacje jak gąbka i starannie zapisywać je wszystkie, nie przekręcając żadnych szczegółów. "Alchemik musi być uważny, Sophie, nie wolno przeoczyć żadnego detalu. Czasem to właśnie w detalach widać to, co najważniejsze," mawiał profesor von Hohenheim, zaś Sophie, będąc jego wierną studentką, brała każde jego słowo do serca.
Bardzo zastanawiało ją nagłe, skokowe wręcz poprawienie się sytuacji Verdamów te parę lat po tym, jak plaga złamała siłę ich rodu. Sophie nie dostrzegła tam żadnego konkretnego wydarzenia, które mogłoby aż tak odwrócić zły los - żaden z członków rodu nie skoligacił się z rodziną królewską, a zdarzenia tego kalibru potrzeba było, by odwrócić katastrofę plagi. W mrokach tej historii czaiło się coś, co wymykało się prostym obserwacjom. Alchemiczka wróciła myślami do rozmowy, którą przypadkiem odbyła z Isidoro gdy los sprawił, że usiedli razem na stołówce. Młodszy z braci astrologów opowiedział jej o dziwnym ewenemencie astrologicznym, gdy światło gwiazd dobiegające teleskopu zakrzywiało się dziwnie, tak samo jak światło to zakrzywiały widoczne planety, jednak cokolwiek owo światło zakrzywiało, nie dało się uchwycić ludzkim okiem.
— Są różne hipotezy — mówił wtedy Isidoro, krojąc swojego kotleta w symetryczne równoległoboki, Sophie zaś była zbyt zaabsorbowana poprawnym użyciem słowa "hipoteza" zamiast "teoria", by zwrócić na to jakąś większą uwagę. — Można jednak podsumować je jednym słowem. — Mężczyzna podniósł nagle wzrok, spojrzał Sophie w oczy z taka mocą, że ta niemal wypuściła widelec z ręki. — Magia.
Alchemiczka nie wiedziała, dlaczego właśnie teraz jej się to przypomniało, co próbował przekazać jej własny umysł. Starała się jednak nie formułować żadnych wniosków, skoro danych wciąż było tak niewiele i nie składały się zbyt dobrze w jedną całość. "Podstawowym błędem jest podawanie teorii, zanim uzyska się dane. Niepostrzeżenie zaczyna się dostosowywać fakty, by zgadzały się z teoriami, zamiast próbować stworzyć teorię, która byłaby zgodna z faktami,"* mawiał profesor i jak zwykle - Sophie brała sobie do serca jego słowa.
Wieczór zbliżał się wielkimi krokami, podróż i wydarzenia tego dnia też odcisnęły się piętnem na obu kobietach, jednak rozmowa z przypadkowo napotkaną staruszką wydobyła z Sophie nowe pokłady energii. A więc Nick, wypady do starej wiedźmy i bratanie się z ludźmi niższego stanu. Czy po prostu ów Nick był zbyt młody, by zrozumieć, że nie powinien tego robić, czy też może wyznawał odmienne poglądy, niż większość Verdamów? Nowe informacje rodziły nowe pytania, Sophie czuła, jak jej umysł, mimo zmęczenia, domaga się kolejnych odpowiedzi.
— Trzeba kuć żelazo, póki gorące — powiedziała z mocą alchemiczka, będąc już całkowicie na fali postępującego śledztwa. — Spróbujmy udać się do tej wiedźmy jeszcze dzisiaj. Mam przeczucie, że dowiemy się tam czegoś naprawdę interesującego.
Lea westchnęła, przywołała na twarz słaby, nieco zmęczony uśmiech. Sophie dostrzegła, że może nieco się zagalopowała i zbyt dużo wymagała, ale postanowiła się nie cofać.
— Jutro pośpimy trochę dłużej — obiecała, zastanawiając się, na ile rzeczywistość pozwoli jej dotrzymać owej obietnicy. — Jest jedna rzecz, która nie daje mi tu spokoju.
— Chyba myślimy o tym samym — odparła Lea. Obie kobiety skierowały swe kroki w kierunku lasu - tam, gdzie według staruszki miała znajdować się chatka owej wiedźmy.
Sophie pokiwała głową.
— Można łatwo wyjaśnić, dlaczego człowiek z gminu chciałby udać się do takiej osoby - ludzi często nie stać na leki, nie stać też na lekarza. Wiedźma mogła by pomóc w tym czy tamtym. Wiedźma to też wiedząca, na pewno ma wiedzę, której nie da się tak łatwo zdobyć — Sophie myślała na głos, wracała też pamięcią do własnego dzieciństwa. Ojciec, ten biologiczny, nie miał żadnej wiedzy, nie miał też jej skąd zdobyć. Jeśli nie posiadało się pieniędzy, pewne drzwi pozostawały zamknięte na zawsze. — Jednak mamy do czynienia ze szlachcicem - jego rodzina miała na pewno wystarczająco dużo wpływów i majątku, by wynająć dla niego dowolnego nauczyciela, staruszka wspominała też, że oczywiście mieli własnego lekarza. Po cóż więc wiedźma...?
— Potrzebował wiedzy, o którą nie mógł po prostu spytać. Albo "leków", których nie mógł po prostu kupić — dorzuciła Lea, alchemiczka znów pokiwała głową.
— Im więcej się dowiadujemy, tym bardziej pogmatwana robi się ta sprawa...


Słonce stało coraz niżej nad horyzontem, a cienie drzew kładły się złowróżbnie wśród traw, gdy obie kobiety dotarły do chatki na skraju lasu. Pociemniałe ze starości bale straszyły utkanym między nimi mchem, a dawno nie wymieniana strzecha opadała na końcach upodabniając całą chatę do jakiegoś kulącego się w mroku stworzenia. Słaby, pomarańczowy blask tańczył w bliźniaczych oknach chaty, zerkał z rezerwą na zbliżające się osoby.
Sophie podniosła rękę, ale nim zdążyła zastukać do drzwi, te uchyliły się z głuchym skrzypnięciem. W wąskim przesmyku światła pojawiła się pomarszczona twarz i pojedyncze, zielone oko.
— Dobry wieczór, jesteśmy... — zaczęła alchemiczka.
— Wiem, kim jesteście — odparła im wiedźma.
— Przyszłyśmy... — kontynuowała Lea.
— Wiem, po co przyszłyście. — Oko błysnęło, drzwi otworzyły się szerzej. — Wejdźcie.
Wnętrze chaty spowijał półmrok, którego nie była w stanie rozgonić ta pojedyncza, łojowa świeca. W zagraconych kątach czaiły się nienazwane przedmioty, Sophie schyliła się starając nie zawadzić głową o zwieszające się z sufitu pęki ziół i piór. Nos alchemiczki, tak przyzwyczajony do wyłapywania przedziwnych zapachów wydzielanych przez egzotyczne substancje, nie był w stanie rozszyfrować składu mieszanki unoszącej się w powietrzu.
Wiedźma wskazała dwa rachityczne krzesła przy stole, sama zaś zajęła miejsce na trzecim. W pogiętym imbryku zaparzyła się już niewiadomego pochodzenia herbata, którą staruszka rozlała do równie steranych życiem kubków. Przygotowała się. Naprawdę wiedziała, po co kobiety przyszły. Sophie czuła napięcie w głębi serca, ze wszystkich sił starała się jednak, by nie było tego po niej widać. Robienie dobrej miny do złej gry miała opanowane do perfekcji, a animuszu dodawała jej obecność Lei u jej boku. Nawet, jeśli nie byłaby w stanie być silna dla samej siebie, musiała być silna dla drugiej dziewczyny. Nie zostawiać jej z tym wszystkim samej, nie dać jej poznać, że emocje zaczynają brać nad nią górę. Rozum, nie serce. Tego alchemiczka się trzymała.
— Niektóre sprawy lepiej zostawić ich naturalnemu biegowi — zaczęła enigmatycznie wiedźma, podsuwając kubki obu kobietom. Sophie z wahaniem sięgnęła po swój, zerknęła w czarną głębię ziołowej cieczy.
— Mówi się, że brak działania to też działanie — odpowiedziała jej w podobnym duchu Sophie. — Jednak nie można siedzieć z założonymi rękami, gdy innym dzieje się krzywda.
Przez chwilę panowała cisza.
— To samo mówił i Nick, gdy do mnie przychodził. Nie wyszedł na tym dobrze. I wy też nie wyjdziecie na tym dobrze.
W oddali, z głębi lasu, odezwało się wycie wilka.


* cytat: "Skandal w Bohemii", Arthur Conan Doyle

Od Hotaru cd. Talluli

Hotaru nie przebywała w tych rejonach długo i z zaciekawieniem przechylała głowę widząc ten jeden wspólny nurt dla tutejszej sztuki, który to nurt zdawał się iść w poprzek temu, co było cenione w jej stronach. Tutejsza sztuka nie miała w sobie wiele z naturalności. Kwiaty układano, to prawda, ale w symetryczne, dopasowane kolorystycznie wiązanki, składające się niemal wyłącznie z rozkwitłych pędów. Liście i gałązki były tam jedynie dodatkiem, a jeśli jedna z roślin otulała swe łodygi kolcami, starannie je wszystkie przycinano. Hotaru pamiętała, że w pierwszym odruchu wydawało jej się to bardzo dziwne, niemal brutalne, tak sztucznie kształtować to, co dała przyroda. Po pewnym czasie doszła jednak do wniosku, że niewłaściwym jest takie wartościowanie. Sztuki nic nie powinno ograniczać, każdy sposób wyrazu był dobry, każda ścieżka - właściwa. Czy dzieło oddawało chaos natury i stworzenia, czy też kosmiczny porządek firmamentu, nie rzeczą jednej osoby było decydować co wolno, a co nie.
Ikebana... — podjęła po chwili Hotaru, zerkając na drugą kobietę zza firanki długich rzęs. — Nie wiem, czy znalazła by tu wielu zwolenników.
Spojrzała na wyciągniętą nagle rękę, sama zacisnęła mocniej swe splecione dłonie. Tak, wiedziała, że to powitanie. Nie, wciąż nie mogła przywyknąć, że dotyk dłoni darowano tu ledwie poznanej osobie. Wielu rzeczy zdołała się oduczyć, jak chociażby kłaniania się innym - wiedziała już, że o wiele lepiej po prostu skinąć głową, zaś ukłony rezerwowano jedynie dla o wiele wyżej urodzonych. Jednak wciąż nie umiała przemóc w sobie tej bariery, która nie pozwalała dotknąć drugiego człowieka bez wyraźnego ku temu powodu.
— Hotaru — odpowiedziała krótko, skinąwszy głową tak, jak nakazywał tutaj obyczaj. — Bardzo mi miło.
Na moment podniosła oczy na drugą kobietę, zaraz jednak jej wzrok znów uciekł gdzieś w bok. Jak mogła zatuszować swój nietakt? Tallulah musiała być szlachcianką, miała obycie, maniery i nazwisko. I w ojczyźnie Hotaru obyczaj nakazywał, by wyżej urodzeni zaznaczali ród, z którego pochodzili, zaś ci, których bogowie stworzyli do pracy i służby, przedstawiali się jedynie krótkimi imieniem.
Nie było jej dane zastanawiać się nad tym zbyt długo, nie było też dane zareagować. Kolejne słowa Talluli sprawiły, że Hotaru uniosła brwi, przechyliła w zdziwieniu głowę. Tak, w tej krainie, a w samej Gildii już w szczególności, ludzie mniej wagi przykładali do tej naturalnej różnicy wynikającej z urodzenia - Hotaru sama widziała, jak jakiś (bez wątpienia) szlachcic rozmawiał ze stajennym niczym równy z równym.
Nie bój się.
Słowa ojczystego języka wybrzmiały na granicy jej świadomości, Hotaru instynktownie powiodła dłonią do swego obi, gdzie zawinięty między fałdami materiału spał jej wierny wachlarz. Rzadko cokolwiek mówił, nigdy nic nie odpowiadał, za całą komunikację wystarczał mu dotyk serca i emocje, które dzielił z Hotaru w trakcie tańca. Może też dlatego, gdy postanowił się odezwać, jego słowa sięgały duszy niosąc z sobą większą moc.
— Jeśli pozwolisz... Możemy razem zająć się śniadaniem. Chętnie przygotuję herbatę - to też jest sztuka z mych rodzinnych stron.
Hotaru znów podniosła wzrok, tym razem jednak jej spojrzenie nie uciekło od razu gdzieś w podłogę. Tym razem spotkało się na dłuższy moment ze spojrzeniem błękitnych tęczówek. Nieśmiały uśmiech zaigrał w kąciku ust Hotaru, jego lustrzane odbicie pojawiło się na twarzy Talluli.
— W takim razie chodźmy.
Kobiety udały się do kuchni. Hotaru po drodze zawinęła rękawy, odsłaniając ręce aż do łokci, podwiązała kawałki materiału tak, by nie przeszkadzały jej przy pracy. Zajęła się rozpalaniem w wygaszonym na noc piecu, zaś Tallulah sprawnie wyłowiła z jednego z pustych dzbanków niewielki, żeliwny klucz, który otwierał drzwi spiżarni. Proste zabezpieczenie zapewne broniło nocnym markom dostępu do zapasów jedzenia i trunków. Ciekawe, jak często pani Irina musiała zmieniać miejsce ukrycia klucza?
Na kuchennym stole pojawiła się zaraz miska twarogu, Tallulah sprawnie pokroiła chleb, a następnie znów zniknęła w trzewiach spiżarni - Hotaru słyszała tylko, jak kobieta przestawia jakieś rzeczy na półkach, ewidentnie czegoś tam szukając.
— Może mogę jakoś pomóc? — Hotaru podeszła, wsunęła głowę do spiżarni.
— Nie, już znalazłam — Tallulah pojawiła się w przejściu, niosąc ciężki, szklany słój. — Szukałam gryczanego.
Postawiła słoik na stole i zaraz podeszła do szafek - odsunęła szufladę, szukając jakichś lepszych sztućców. Hotaru zaś, nie chcąc stać próżno i czekać, aż woda na herbatę się zagotuje, postanowiła otworzyć słoik i zająć się miodem.
Dłoń sięgnęła klamry, palce dotknęły lekko zaśniedziałego metalu, opuszek nadział się wprost na wygięty drut.
— Och! — wyrwało się Hotaru, kobieta zaraz cofnęła rękę patrząc na zraniony palec. Na jego końcu błyskawicznie rozkwitała czerwień.

Od Xaviera – Chartreuse

Wzniosłości rozdziwiały dumne ślepia, choć raz pozwoliwszy na ustąpienie z oblicz sztywności i przybrania wesołości. Klaszcząc w dłonie, gonili rozbawionym wzrokiem za młodzieńcem, który wyciągnął z piersi ostatnią nutę, przeskoczył palcami po strunach i ciężkim akcentem zakończył kląskać opowieść radosną. Prezentował się przy tym poczciwie beztrosko, wręcz dobrodusznie prosto w porównaniu do towarzystwa, które zabawiał, będąc w stanie nawet przy nadmiarze gentilezzy do końca bezwstydnie odstawiać własną rolę. Bez większych wstydliwości dźwięczał wisiorami na warkoczu i zamiatał woalem posadzkę, ruchem lekkim, wręcz tanecznym wodząc od stolika do stolika, aby po skończonym spektaklu bezwstydnie domagać się od gości wynagrodzenia. Błyszczał uśmiechem dumnym, wręcz wyniosłym, z odpowiednio miarkowaną serdecznością do ciężkości monet; kłaniał się równie nisko, ale dziękował nieco skromnie, bez większych wylewności i czasu zmarnowanego na spoglądanie na zgrzebne oblicza. Prawie że manierą kapłańską zbierał wszystko do momentu, aż nie skończyła się pańska wylewność – wówczas ukłonił się po raz ostatni; zadźwięczał zbytkownością sukien, zastukał obcasem i zniknął za buszem czerwieniących się daktyli.

Od Hotaru cd. Lei

Przez cały wieczór uśmiech nie schodził z twarzy Hotaru. Nie był to jednak ten zwyczajowy, delikatny uśmiech, którego nauczyła się w swej ojczyźnie, i który nawykła przyczepiać do swej twarzy niczym ozdobę do włosów. Nie, tym razem uśmiech Hotaru sięgał jej oczu, igrał w nich wesołymi iskierkami. Pani Harriet, Tom i Jerry, Lea - wszyscy tchnęli tym specyficznym rodzajem ciepła, niosącym magię, rozgrzewającym serce. Hotaru sięgnęła w dół, dotknęła wachlarza zawiniętego między fałdy obi. Wachlarz zdawał się oddychać, pulsować, jakby wibrować w harmonii ze śmiechem dwójki chłopców i ich matki.
Kobieta czuła ten przyjemny spokój w duszy. Oto wykonały wraz z Leą powierzone im zadanie, doprowadziły wszystkie sprawy do końca, teraz zaś los uśmiechał się do nich, dając im ulotne wspomnienie. Wspólna zabawa w wiosce, którą mijały przypadkiem, której zapewne nigdy więcej już nie odwiedzą. Jednak właśnie owa ulotność, kruchość i niepowtarzalność tego spotkania czyniła je w oczach Hotaru tym ważniejszym i cenniejszym.
Pani Harriet próbowała zagonić do pomocy przy sprzątaniu naczyń tylko swoich synów, jednak Lea i Hotaru były nieugięte - w kuchni zaraz zrobiło się tłoczno, gdy chłopcy znosili brudne naczynia, Hotaru zmywała talerze, pani Harriet odkładała niedojedzone resztki chleba na jutro, a Lea ścierała szmatką stół.
— Żebyście zawsze byli tacy robotni, a nie tylko wtedy, jak mamy gości! — Śmiała się gospodyni, kręcąc głową nad dwójką swoich pociech.
Lato było w pełni, słońce niechętnie opuszczało nieboskłon. Jednak i ono w końcu się męczyło, ustępowało przed srebrzystym sierpem księżyca - jego łagodne promienie wpadały przez niewielkie okno chaty, oświetlały dwie kobiety szykujące się do snu.
— Uczyłaś już kiedyś kogoś tańczyć? — zapytała Lea, poprawiając puchatą poduszkę i wiercąc się nieco pod równie puchatą pierzyną.
— Jeszcze nie, jutro będę miała swój debiut — odpowiedziała jej Hotaru, splatając ciemne włosy w luźny warkocz.
— Na pewno świetnie sobie poradzisz!
Hotaru ułożyła się na łóżku, przez chwilę też próbowała znaleźć wygodną pozycję i nie utonąć w pościeli. Zapadała się w niej, niczym w puchatej, pachnącej świeżością chmurce.
— Postaram się.
— Masz już pomysł, jakiego tańca nauczysz dzieci?
Hotaru wysunęła nos znad kołdry, jej ciemne oczy rozbłysły w mroku.
— Mam. Zobaczysz jutro — powiedziała nieco tajemniczo.


Słońce nie zdążyło się nawet do końca rozbudzić - jego promienie ledwo wychynęły zza linii drzew, jednak Lea i Hotaru już dawno były na nogach, podobnie jak i większość dorosłych w wiosce. Przygotowania do przyjęcia trwały pełną parą.
Kobiety szybko się rozdzieliły. Hotaru dzieliła czas między przygotowywanie dekoracji i pomoc w szykowaniu jedzenia, zaś Lea dostała do pomocy kilka osób i miała zająć się zawodami łuczniczymi. W tych nielicznych przerwach, lub gdy akurat jej praca wymagała, by przejść się w okolicy, Hotaru spoglądała z zaciekawieniem na zbite z drewnianych żerdzi podpory, na których Lea montowała słomiane tarcze strzelnicze. Dwie kobiety z wioski brały złociste wiechcie, splatały z nich długie, ciasne warkocze, a warkocze te następnie zwijały niczym muszlę ślimaka i ściskały, przewlekając pasma linki lub materiału między splotami tak, by nic nie rozsypało się w trakcie zawodów.
— Widzę, że już kończycie — powiedziała Hotaru, podchodząc bliżej, niosąc całą torbę kanapek. — Przyniosłam trochę jedzenia - na pewno wszyscy są już głodni.
Wszyscy byli głodni. Na chwilę odłożono splatanie siana, piły i młotki oparto o niedokończone konstrukcje, w spracowanych dłoniach znalazły się wyczekiwane kanapki. Wszyscy usiedli - przez pewien czas zapanowała cisza przerywana tylko odgłosem przełykania.
Do południa zostało jeszcze parę godzin. Wciąż było wcześnie, praca postępowała w błyskawicznym tempie. Ludzie uwijali się, starając się korzystać z porannego chłodu - nikomu nie uśmiechała się praca w letnim spieku, nikt nie chciał się wysilać, gdy ledwie było czym oddychać.
— A jak tam z jedzeniem? — zapytał jeden z mężczyzn, nie fatygując się by chociaż skończyć gryźć.
— Wiata i stoły już stoją — odpowiedziała mu Hotaru, strzepując z palców okruszki. — Teraz większość jest zajęta wytaczaniem beczek z piwem, a pani Harriet pilnuje, żeby nikt nie podkradał wyłożonych ciastek.
Na czas przyjęcia postanowiono na szybko sklecić drewnianą wiatę, pod którą rozstawiono stoły, krzesła, ławy i wszystko inne, co tylko ludzie mieli w domach. Wiatę obito starymi prześcieradłami - cienki materiał łagodnie tańczył na wietrze, ale dobrze chronił od słońca i sprawiał, że mimo temperatury siedzenie na wolnym powietrzu było po prostu przyjemne. Pomysłem pani Harriet było, by beczki z piwem i jedzenie stały w pewnej odległości od siedzisk.
— Jak ktoś za dużo zje i wypije, to się nie doczłapie po więcej — mówiła ze śmiechem. — I już! Koniec z pijakami i obżartuchami!
— Wiejskie problemy wymagają wiejskich rozwiązań — zawtórował jej Jerry.
Zaraz w pobliżu wiaty wydzielono plac, gdzie co młodsi i bardziej żwawi mieszkańcy wioski mieli mieć okazję nieco potańczyć. Pani Smith, żona szacownego solenizanta, koniecznie nastawała na taki placyk i przykazała, by dokładnie ubić na nim ziemię mówiąc, że żadna swatka nie zadziała lepiej, niż wspólne wywijanie piruetów.
— Dzieci dużo pomagają — podjęła po chwili Hotaru. — Pani Rebeka ma do nich rękę, bardzo się jej słuchają. Nazbierały już mnóstwo kwiatków i zrobiły takie małe bukiety. Przywiązaliśmy je razem do podpór wiaty i wokół placu do tańca. Wszystko naprawdę coraz lepiej wygląda!
Kanapki błyskawicznie zniknęły, po jedzeniu zostały już tylko wspomnienia i okruszki. Czas rozpoczęcia przyjęcia zbliżał się wielkimi krokami, a atmosfera wypełniona była radosnym oczekiwaniem. W końcu Hotaru wstała, odebrała od wszystkich szmatki, w które zawinięte były kanapki i wróciła do "kuchni", gdzie kobiety zajmowały się przygotowaniem ciepłego obiadu.
W baliach z zimną wodą pływały już obrane warzywa, czekały tylko, aż staną się częścią chłodnika. W kamionkowych miskach marynowało się mięso, noszono też kolejne szczapy drewna na opał. Mężczyźni zbudowali z kamieni prowizoryczny ruszt, na wierzch położono metalową kratę, a pod nią już rozpalano ogień. Kucharze pościągali koszule, żar buchał w twarz, a wesoło tańczące ogniki czekały już tylko, aż na ruszcie wylądują kiełbaski, żeberka i steki.
Hotaru popatrzyła po kuchni, zaraz też zawinęła rękawy i szybko oceniła, gdzie jeszcze potrzebna jest pomoc. Odebrała od jakiejś kobiety sporych rozmiarów miskę i zajęła się ucieraniem masła z czosnkiem i kolendrą - do bogactwa mięsa pani Harriet postanowiła podać również chrupkie grzanki, co to byłyby jednak za grzanki, gdyby nie okrasić ich pysznym i pachnącym masłem czosnkowym. Hotaru ucierała dokładnie masło, oparła biodro o jeden z uginających się od jedzenia stołów. Miała nadzieję, że po tych wszystkich przygotowaniach wciąż starczy jej siły na tańce, a Lei - na przeprowadzenie zawodów.

piątek, 16 lipca 2021

Od Lei cd. Antaresa

Przegryzłam wargi, nieco zawstydzona własną śmiałością - ale przecież było do przewidzenia, że tak odpowie, tym bardziej, że było to racjonalna i zrozumiała decyzja. Odczuwałam lekki żal z powodu odmowy, ale rycerz zrobił to w sposób niezwykle taktowny. Poza tym, bądźmy szczerzy - były na tym świecie rzeczy niemożliwe do zrobienia dla przeciętnego śmiertelnika, jak latanie czy skupienie się na czytaniu z Miską w pobliżu, a także gniewanie się na Antaresa. Po jego minie widziałam, że czuje się jeszcze bardziej niekomfortowo niż ja, usiłując dobrać odpowiednie słowa i było mi przykro już choćby z tego powodu, że w ogóle zaczęłam ten temat i miałam nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe. Z drugiej, mogłam dzięki temu posłuchać opowieści o golemie, zanotowałam też w pamięci, by przy najbliższej okazji zapytać o wiwernę. Zerknęłam na mężczyznę, próbując wyczytać coś z jego twarzy, ale ten zdążył już zejść w Favellusa, więc prędko poszłam w jego ślady.
Antares bez zbędnej zwłoki zapukał do drzwi burmistrza, a po krótkiej chwili w progu ukazał się mężczyzna w średnim wieku z rozwichrzoną, szpakowatą czupryną, niegdyś kruczoczarną, dziś tu i ówdzie przetykaną siwymi pasmami. Zmierzył nas zdziwionym, nieco zamglonym spojrzeniem.
— Państwo zapewne z gildii? — zapytał.
— Tak — potwierdziłam, uśmiechając się lekko, by przełamać pierwsze lody — jestem Lea Harwell, a tu Antares... bardzo miło nam poznać.
Zawiesiłam na chwilę głos, usiłując odszukać w pamięci nazwisko towarzysza, ale uświadomiłam sobie, że właściwie nigdy go nie poznałam. Albo nie zapamiętam, oby nie...
— Mnie również, John Stafford kłania się nisko — odpowiedział uśmiechem, grymas ten jednak nie dosięgnął jego oczu, wyraźnie zmęczonych i podkrążonych — zapraszam do środka, mamy wiele do omówienia.
Gdy pośpiesznie sprzątał z foteli stosy papierów, rozkładając je po zakurzonej podłodze, zaproponował nam coś do picia. Nerwowo starał się doprowadzić salon do jak najlepszego stanu, aż wreszcie przyniósł kubki parującej herbaty, znalazła się nawet taca ciasteczek, i sam również usiadł, choć na niewielkim, chwiejnym taborecie.
— Nie spodziewałem się państwa tak szybko — zaczął przepraszającym tonem — sprawa z bestią pochłania właściwie cały mój czas, do tego dochodzą jeszcze codzienne problemy i już zapomniałem, kiedy było tu ostatnio czysto.
— Nic się nie stało, nie zostaniemy długo — stwierdził uspokajająco Antares — chcielibyśmy zadać tylko kilka pytań i rozeznać się w sytuacji. Czy od wysłania wiadomości do gildii udało się dowiedzieć czegoś nowego?
— Nie tak dużo, jak bym chciał. Zatrudniłem dotychczas dwie grupy najemników, łącznie piętnaście osób, były cztery ofiary śmiertelne, większość odniosła też obrażenia. Obie zabrały się bardzo szybko i nie były zbyt chętni do rozmowy. Mówili tylko, że jest ogromny, prawie jak chata, agresywny i bardzo szybki jak na swoje rozmiary. I atakuje w bardzo chaotyczny sposób, trudno przewidzieć jego ruchy, do tego od jego ryku prawie pękają bębenki.
— Czy miejscowi odnieśli rany?
— Tak — burmistrz wziął głęboki oddech i przejechał otwartymi dłońmi po twarzy, jakby usiłował ściągnąć z niej cały niepokój i zmęczenie. — Początkowo sądziłem, że dzieciaki po prostu wystraszyły się dużego niedźwiedzia i poprosiłem myśliwego, żeby się nim zajął, ale nie wracał dwa dni i dopiero potem ruszyła grupa w celu poszukiwań, znaleźli tylko rozszarpane zwłoki. Jego syn zebrał grupę, ruszyła na potwora, mieli pochodnie i miecze, ale nic z tego na niego nie działało, były kolejne ofiary... W tym wszystkim tylko nasz znachor traktował to od początku poważnie, mówił, że czuje w powietrzu złowieszczą aurę, że trzeba wyplenić zło, zanim dojdzie do kolejnych tragedii...
— Czy znachor podzielił się może z panem informacją, skąd mógł się wziąć taki potwór?
— Powiedział, że to kara dla Taewen, że jeśli go nie zabijemy, nie odpokutujemy naszych win, a niedźwiedź ruszy na kolejne miasta. Cieszy się dużym szacunkiem ludzi, w tym moim, ale sami państwo wiecie, niektórzy mają skłonność do przesady, sądziłem, że chce nam po prostu wpoić te święte bzdury i wykorzystuje do tego trochę przerośniętego niedźwiedzia...
— Pańska reakcja była absolutnie zrozumiała — odparłam, starając się nadać głosowi uspokajający ton, spróbować ukoić człowieka, po którym widać było jak na dłoni, że w ciągu raptem kilku tygodni postarzał się o wiele lat. — Niedźwiedzie często grasują w lasach, skąd miałby pan wiedzieć...
— To mój obowiązek jako burmistrza — pokręcił głową i jakby skurczył się na tym małym taborecie — jestem najmłodszą osobą, która objęła to stanowisko i myślałem, że zmienię to miasto, że trzeba mu świeżej krwi, ale póki co chyba zanosi się na to, że doprowadzę do jego upadku.
— Zrobimy, co w naszej mocy, panie Stafford — obiecał z powagą Antares.
— Cóż, nie będę miał państwu za złe, jeśli się wycofacie, choć przyznam, że jesteście chyba już ostatnią deską ratunku dla miasta. To kwestia czasu, zanim wszyscy handlarze zaczną omijać miasto, a mieszkańcy uciekać.


< Antares? >

czwartek, 15 lipca 2021

Od Lei cd. Sophie - Misja

Wodziłam wzrokiem od jednej daty do drugiej, próbując przekonać samą siebie, że to przecież zupełnie normalne, ludzie umierają każdego dnia. W rodzinie od strony mamy dziadek zmarł zaledwie parę godzin po babci, więc ktoś przesądny mógłby powiedzieć, że żona pociągnęła za sobą ukochanego, bo każdy wiedział o niesamowitej miłości, która ich łączyła mimo tych kilkudziesięciu lat przeżytych razem - ale oboje byli też schorowani i w podeszłym wieku. Jakkolwiek nie chciałoby się temu zapobiec, tak po prostu szło życie. Poza tym takie wyjaśnienie "zabierania" kogoś ze sobą do grobu brzmiało bardziej makabrycznie niż romantycznie, na myśl od razu przychodziły mi te wszystkie zjawy, których zawsze bałam się jako dziecko... Istniała więc minimalna szansa na to, że to po prostu przypadek, przykry zbieg okoliczności, cichy głos z tyłu głowy podpowiadał mi jednak, że można by tak powiedzieć, gdyby tych nazwisk było trzy, może cztery, ale ich liczba znacznie to przekraczała, w dodatku między nimi nie było nikogo wymykającego się tej przykrej regule.
— To jakieś takie... niepokojące — mruknęłam, przypatrując się kolejnym nazwiskom. — Wcześniej też pojawiały się jakieś podobne zgodności?
Alchemiczka pokręciła głową, uważnie wpatrując się w kartki ciężkie już nie tyle od ozdób, ile wiejącej z nich grozy.
— Żadnych podobnych. Umierali również podczas plagi i to też były zbliżone do siebie daty, ale raczej nie układały się w konkretny porządek — dla potwierdzenia przewróciła kilka stron: dni zgonów Verdam'ów w czasie tamtego kataklizmu nieraz następowały zaraz po sobie, ale zdarzały się też kilkudniowe, nieregularne odstępy, więc wróciłyśmy z powrotem do ostatniej strony, wykluczające istnienie wcześniejszych cykli, co przyjęłam z pewną ulgą.
— Tutaj jest ostatni członek? — zapytałam, palcem wskazując na portret i nazwisko.
— Wszystko na to wskazuje. Jaki młody...
Pokiwałam głową, a z moich ust wydobyło się ciche westchnięcie. Rzeczywiście - data jego urodzenia była nieodległa, ledwo zaczął przeradzać się z dziecka w dorastającego mężczyznę, był sporo młodszy nawet od nas.
— W raporcie nie zostały podane okoliczności jego śmierci...
— Tak, bo zaginął — potwierdziła Sophie, akcentując ostatnie słowo — raczej nikt nie zawracał sobie zbytnio głowy poszukiwaniami. Każdy pewnie uznał, że dziecko sobie zbyt długo samo nie poradzi, więc skoro zniknęło, to pewnie po prostu utonęło albo zgubiło się w lesie i zmarło.
Choć kochałam lasy, musiałam zgodzić się z alchemiczką - nie był to teren zbyt sprzyjający niedoświadczonym i osamotnionym dzieciom. Po moim ciele przeszedł dreszcz na wspomnienie tego dnia sprzed kilkunastu laty, kiedy to ja, głodna i przestraszona, błąkałam się sama między drzewami, bez pojęcia, gdzie idę i gdzie są rodzice - gdyby rodzina Harwell nie znalazła mnie i nie przygarnęła, pewnie podzieliłabym los nieszczęsnego dziecka Verdam'ów. Gdyby ktokolwiek zainteresował się chłopcem, być może ktoś wymknąłby się tej śmiertelnej regule - ale te "gdyby" piętrzyły się w nierzeczywisty stos, podczas gdy trzeba było zmierzyć się z faktami.
Razem z Sophie przejrzałyśmy jeszcze niektóre akta, jak księgi rachunkowe rodu. Stanowiły w większości skrótowe zapiski, w niektórych latach prowadzone były niedbale w przeciwieństwie do kroniki, przy pojedynczych punktach wyblakł już atrament, ale przejawiała się w nich podobna tendencja, co przy kronice: po pladze dochody gwałtownie zmalały, przestały pojawiać się rachunki opiewające na horrendalne sumy za różne udogodnienia lub biżuterię, by w ostatnich latach dał się znowu odnotować widoczny wzrost bogactwa. Zajrzałyśmy również w rejestry ostatnich zgonów poszczególnych mieszkańców, ale tu również nie znalazłyśmy żadnych pokrywających się dat. Światło słoneczne zaczęło też powoli przygasać, a wolałyśmy nie ryzykować zaprószenia ognia, chodząc w półmroku ze świecą, więc wyszłyśmy na świeże powietrze - co powitałam z ogromną ulgą.
—W razie potrzeby możemy tam jeszcze wrócić, ale daj moim płucom odpocząć — zaśmiałam się i kichnęłam, czym wróciłam na siebie uwagę przechodzącej staruszki, która z pewnym zdziwieniem otaksowała wzrokiem nasze zakurzone stroje.
— Panienki to wyglądają, jakby się właśnie pobiły w pyle drogi — pokręciła głową.
— W archiwum — wyjaśniła Sophie z uśmiechem. — Nie było łatwo, ale chyba wyszłyśmy zwycięsko.
— A czego to tam szukać — machnęła ręką, w której trzymała koszyk — panienki to przejezdne chyba? Krewnych szukają?
Spojrzałyśmy po sobie z alchemiczką, usiłując zdecydować, co zrobić w tej sytuacji.
— Nie — zdecydowałam się na szczerość, chyba zbyt pochopnie — jesteśmy z gildii, to Sophie Egberts, a ja Lea Harwell, bardzo nam miło. Szukamy informacji o ostatnich wypadkach, które miały tu miejsce, skupiamy się póki co na rodzinie Verdam'ów...
Zanim zdążyłam zadać pytanie lub bodaj skończyć zdanie, kobieta żachnęła się i nerwowo strzeliła oczami dookoła, jakby samo brzmienie feralnego nazwiska było nietaktem.
— A po co to szukać czego, było ich, nie ma, lepiej tak dla wszystkich, każdy to powie. Z nich to tylko ten ostatni był porządny, Nick, bawił się czasem z moim synkiem, jak rodzice nie widzieli albo pomagał czasem, chociaż kto to wie, co by z niego wyrosnąć mogło, jak to taka zła krew. Ludzie tylko gadali, że się wymykał czasem do tej starej wiedźmy i u niej siedział, ale ja to nic nie widziałam.
— Do starej wiedźmy? — podchwyciła Sophie.
— A mieszka za miastem, przy lesie — wskazała niecierpliwym ruchem ręki w dal — dziwaczka taka, zielarka niby, ale ki czort wie, co ona tam robi u siebie, że tak daleko mieszka, to nic dobrego, jak ktoś się tak ukrywa.
— Chłopiec może chorował? — zasugerowałam nieśmiało.
— Gdzie tam. Chuchro było, jadł jak ptaszek, ale się chował dobrze, a i tak własnego doktora mieli. Ale po mojemu to ten mały sobie pannę znalazł i się spotykali, bo co by taki szlachcic miał szukać u starej, chyba że się z nią zabawić chciał i specjalnych ziółek trzeba było... Panienkom to uważać radzę, bo po mojemu to nic dobrego takie sprawy ruszać. Kawalera lepiej znaleźć, zamiast się tak włóczyć, dla cery niezdrowo się takimi rzeczami martwić...
Oddaliła się szybkim krokiem, aż z koszyczka prawie wypadły jajka, znów zanim zdążyłyśmy chociaż podziękować lub dopytać. Uniosłam brew, nieco zdziwiona zachowaniem kobiety - była, mimo wszystko, miła, jej zachowanie wskazywało raczej na nerwowość niż niechęć.
— Wszystko wygląda coraz lepiej — pokręciłam głową. — Mam wrażenie, że od tych informacji zaraz pęknie mi głowa.
— Ale mamy coraz pełniejszy obraz — uśmiechnęła się Sophie — no i konkretne daty, więc teraz trzeba znaleźć zapalnik.
Dzisiaj to już chyba chciałam tylko znaleźć łóżko, ale nie powiedziałam tego na głos - ginęli ludzie, więc jeśli było coś, co mogłyśmy zrobić jeszcze dzisiaj, trzeba było po prostu szukać i powoli znajdować poszczególne elementy układanki.

< Sophie? >