niedziela, 30 kwietnia 2023

Od Nikolaia – Urlop tacierzyński

Wydawało mu się, że obudził się przed chwilą, choć równie dobrze mógł wpatrywać się w sufit już od półtorej godziny. Zdążył zignorować przynajmniej dwie osoby proszące o szybkie zacerowanie skarpetek. Miał zbyt dużo na głowie, by tak po prostu odpuścić sobie chwilę odpoczynku. Największy z obowiązków ciążył mu właśnie na ramieniu, oddychał miarowo w akompaniamencie cichych chrząknięć i mlaśnięć. Nagie ciało ciasno przy drugim. Nogi, splątane z jego własnymi, okazjonalnie podrygiwały, niejednokrotnie wywierając na Nikolaiu wrażenie, żę Hopecraft za chwilę się obudzi. Ta chwila nigdy nie następowała, a Nikolai mógł dalej kręcić kółka na jego barku palcem wskazującym. Ciężko w rodzicielstwie znaleźć resztki dawnej namiętności, zignorować mus zaopiekowania się małymi istotami i przynajmniej raz postawić siebie na pierwszym miejscu. James był jeszcze bardziej zmęczony, utknął na przewijaku, odbijał kocięta po każdym karmieniu, wzdychał na każde miałknięcie wygłodniałych pyszczków. Był mu za to wdzięczny, bo bez tego pewnie nigdy nie mógłby wrócić do spełniania się we własnej karierze.
Odgarnął włosy Hopecrafta za ucho i ucałował delikatnie czubek jego głowy.
Obowiązki mogły poczekać jeszcze trochę.

Od Cahira — Dzień, który można przespać

Obudził się na ćwierkanie szpaków i skowronków, na dotyk promieni słońca na skórze, na prąd powietrza znad pola, niosący w sobie wiosenny chłód. Pozwolił, by wiatr przesunął mu kilka pasm włosów na czole, wprawił w drżenie koszulę na ramieniu, wpadł pod materiał, przebiegł wzdłuż rękawa, prawie wywołując dreszcz. Cahir nie rozchylił powiek, nie chciał jeszcze się budzić, sen miał spokojny, głęboki, przyjemny, wydawało mu się, że nie odpoczął tak przynajmniej od kilku dni. Wciąż przebywając gdzieś na pograniczu świadomości, objął mocniej Xaviera, oparł mu brodę na ramieniu, dotknął nosem szyi pachnącej jaśminem. Bard oddychał równo, głęboko, Cahir był prawie pewien, że nadal śpi. Zdawało się, że obaj zasnęli na trawie w podobnym czasie, niby przypadkowo, choć wiedział, że każdy z nich ten scenariusz trochę przewidział, że za tym wszystkim kryła się jakaś zawoalowana celowość.
Nie chciał budzić Xaviera, leżał dalej nieruchomo, czując, jak pierś barda nieznacznie unosi się mu pod ramieniem. Słyszał miękkie stąpnięcia czterech par kopyt, odgłos żucia, ciche parskanie. Mógł wyobrazić sobie, jak Al-Fala drapie się po boku, podgryzając zębami sierść, a Bębenek, z chrapami przy ziemi, skubie pędy świeżej trawy. Cahir podniósł lekko głowę, upewnił się, że wszystko jest w porządku, niebo nadal jest błękitne i bezchmurne, konie stoją przywiązane, łąka należy tylko do nich. Znowu powiało od strony lasu, Cahir trochę poprawił płaszcz, którym przykryty był Xavier. Dlaczego nie, pomyślał, przymykając powieki, dlaczego miałbym nie zdrzemnąć się jeszcze przez chwilę?
Tym razem chyba nawet  w pełni nie oprzytomniał, chyba poczuł przez sen, jak ręka barda opiera się o jego ramię, pcha go na plecy z delikatną stanowczością, ruchem zbyt otwartym i pewnym swego, by Cahir go nie zauważył, zbyt subtelnym, by przyszło mu do głowy, by oponować; w zasadzie chyba jego półśpiąca jaźń w pełni chciała bardowi na tę śmiałość pozwolić. Xavier zagarnął dla siebie więcej miejsca, przeciągnął się w jego ramionach jak kot, ułożył się mu na piersi w pozie egoistycznej swobody. Cahir poświęcił się dla jego wygody. Gdy leżał na łopatkach, migające między liśćmi światło sporadycznymi błyskami wchodziło mu pod powieki. Trawa w tym miejscu nie była dość miękka, trochę nierówno się pod nim układała. Poprawił się, podłożył pod głowę zgiętą w łokciu rękę, drugą objął Xaviera wpół. Nieoczekiwanie poczuł pod palcami nagą skórę, poprawił bardowi lekko podwiniętą koszulę, naciągnął ją tak, jak powinna leżeć.
Coś mu się śniło, chyba górująca nad nim końska sylwetka, ale nie była to ani Al-Fala, ani żaden z artyleryjskich koni ovenorskiej żandarmerii. Cahir otworzył oczy, okazało się, że to nie sen. Bębenek, znudzony staniem w miejscu, sam odwiązał się od drzewa. Pochyliwszy głowę, popatrzył z zaciekawieniem, poruszył chrapami. Nie otrzymał od nikogo uwagi, zaczął więc skubać Xavierowi włosy, nie po to, by je zjeść, bardziej żeby, dotykając ich, trochę go pozaczepiać. Bard sennym ruchem oparł dłoń o koński łeb, delikatnie go od siebie odsunął. Cahir zapytał, czy iść Bębenka przywiązać, Xavier odmruknął, że wałach i tak nigdzie bez niego nie odejdzie.
Bard nie zasnął ponownie, poleżał jeszcze chwilę, potem usiadł, oparł ramiona na kolanach, skierował wzrok gdzieś w przestrzeń. Cahir w końcu złapał go za nadgarstek, pociągnął z powrotem na koc, nie chcąc, żeby Xavier zbyt wiele się w tym momencie zastanawiał, by niepotrzebne myśli związane ze sprawami gildii, przyszłymi misjami albo ich finansową sytuacją zmąciły jego spokój. Zasłużyli, żeby mieć ten słoneczny dzień tylko dla siebie, bez sprzeczek, bez zmartwień, bez niepokoju.
Trzymając barda za rękę, nie odmówił sobie spojrzenia na ovenorskie kamienie, przesunięcia kciukiem po palcu wskazującym, dotknięcia starego, znajomego opalu. Pomyślał, że niebawem trzeba będzie kupić Xavierowi nowy pierścionek, w zasadzie chyba już dawno powinien sprezentować mu jakiś zamówiony specjalnie dla niego, idealnie dopasowany do jego ręki, wybrany ze wzorem dobranym do jego gustu. Trochę żałował, że ovenorskie błyskotki, które włożył mu na palce, były w tym momencie jedynymi, jakie mógł zaoferować. Kamienie, choć nawet ładne, nie mogły się poszczycić dobrą proweniencją, były przesiąknięte aurą brudu i zbrodni, ciężkie od historii, które w nich zamknięto. Gdy kupi nowy, może każe schować do szkatułki poprzednie? Może nawet stanie się to niebawem, dostał przecież od Jamesa niezłą zaliczkę, jak tak dalej pójdzie, finansowo szybko stanie na nogi. Może za miesiąc, tak na dobry początek, uda się wyciągnąć Xaviera na zakupy do Teawen. Bard narzekał ostatnio na braki w garderobie, Cahir wiedział, że nie była to sugestia, żadnemu z nich nie wiodło się ostatnio najlepiej, ale, cholera, przecież mógł kupić mu parę koszul, Xavier przecież nigdy nic nowego od niego nie dostał.
Xavier, jak zawsze wygodnicki, rozwalił się na pół koca w pozie zbliżonej do poprzedniej, starannie nakrył się płaszczem Cahira, niewykorzystane resztki materiału wspaniałomyślnie narzucił na właściciela. Cahir westchnął z uśmiechem, przymknął powieki, w duchu ciesząc się, że w końcu zdarzył im się dzień, który, niczego nie zaniedbując, mogą tak po prostu wspólnie przespać.

środa, 26 kwietnia 2023

Od Jamesa, CD. Nikolaia

— Panie Nikolai, myślę, że teraz to tylko ja, ty i te biedne, umęczone dzieci. — James wcale nie jęczał, nigdy, nie śmiałby psuć sobie reputacji, ale na widok kocich umizgów, gdy małe, futrzaste łapki nieporadnie próbowały wydostać się z plecionego koszyka, praktycznie tracił ostatnie resztki rozumu. A i  tak był ostatnimi czasy przekonany, że zostały mu najwyżej dwie czy trzy wciąż działające komórki mózgowe. Z czego tylko jedna nadal odpowiadała za procesy logicznego myślenia. 
Jakby, miał do czynienia ze stadem kotów. Miałczących. Uroczych i przecudownych, ale nadal: to były tylko kocięta. Gromadka zachowywała się jak małe, upojne słodziaśne królestwo, które wymagało od ciebie wiecznego zaangażowania w opiece nad nimi. Już przy pierwszych szczeniakach wychowywanych przed laty historyk zrozumiał, dlaczego jego świętej pamięci żonie tak bardzo zależało, żeby każdy rodzinny zwierzak przeszedł od razu pod opiekę wyszkolonego tresera i behawiorysty. James mógł przysiąc, że przy swoim trybie snu, ledwo wówczas widział na oczy ze zmęczenia przez nocne wstawanie. Przeżył tydzień, zanim zgodził się, że jego sypialnia to średnie miejsce do wychowywania przyszłych, wspaniałych czempionów.
Nie mógł jednak powiedzieć panu Nikolaiowi, że bał się zaopiekować ich wspólnym potomstwem, bo zbyt bardzo cenił swój plan dobowy. Siedzieli teraz w tym razem, połączeni paskudnym, parszywym sekretem. Z jakiegoś powodu nawet Cervan miał się o kotach nie dowiedzieć i nagle Jamesa nabrało paskudne przekonanie, że wplątał się w jakiś przeokrutny szwindel. Może… może krawiesz w rzeczywistości wiedział, skąd wzięły się koty? Może od samego początku maczał w całym zamieszaniu swoje zwinne, wyćwiczone na igłach palce?
Profesor przycisnął mocniej koszyk do piersi, wyprostowując się nieco, mimo uciążliwego bólu w lewej nodze.
— Dajmy im dzisiaj jakieś mleko, rozcieńczmy w razie czego z wodą? Cokolwiek? Myślę, że są naprawdę głodne — przyznał, przysuwając palec w kierunku jednego stworzonka, które w myślach już nazywał Lucią. 
Kocię wychyliło ciekawsko łebek, żeby zaraz schować się z przerażeniem. Jego brat, siostra czy cokolwiek to było, bo James nawet ich płci nie potrafiłby sprawdzić, okazało się bardziej odważne. Najpierw powąchało z zainteresowaniem materiał skórzanej rękawiczki, zanim rozwarło szeroko pyszczek i spróbowało zacisnąć go na podstawionym palcu. Historyk umarł na miejscu, stwierdził, że więcej już do szczęścia nie potrzebuje i tylko będzie nadprogramowo się męczył. 
— Znajdziemy tych chujów pierdolonych — powiedział spokojnie, zerkając uważnie na Nikolaia. Miał wrażenie, że mężczyzna w odpowiedzi skinął mu głową i zawiązał się między nimi braterski pakt ważniejszy niż kamienica na kredyt w banku krasnalskim czy umowa alimentacyjna. Teraz to nawet nie była już sprawa życia czy śmierci, a za to honoru. Dumy. Świadomości czynu społecznego!
— Ale jednak myślę, że musimy zapytać pani Marty dzisiaj. Nie żebym miał jakiekolwiek wątpliwości do naszych umiejętności wychowawczych — no, dobrze, najwyżej do swoich własnych — ale nie chcielibyśmy zacząć na złej stopie. Jeden zły krok we wczesnym dzieciństwie i za kilka lat będą nam wypominać, że stworzyliśmy im fundamenty do życiowych traum. 
Gorzej. Lucia znalazłaby sobie jakiegoś okropnego kota z okolicy, czarną, paskudną znajdę, pewnie o jakimś bezsensownym, durnym imieniu jak Salem czy Hieronim. Miałby nieuczesane, brudne futro, zamiast puszystego jak u gildyjskiego Sakiego. Ściągnąłby ją na manowce, na nieutuczone, dzikie myszy, gdy mogłaby żyć na racjonalnych, porządnie przygotowywanych domowych posiłkach o odpowiedniej skali składników odżywczych.  A to wszystko przez nieuporządkowane relacje z ojcami…

Od Billego — Rosół

Drewniana łyżka wydaje głuchy stukot, gdy uderza w opustoszałą miskę. W tym czasie James rozmawia z Michelle szeptem na temat leczenia lęku separacyjnego u młodych kotów, wymieniając powłóczyste spojrzenia z miejscowym krawcem. Calitha świergota zbyt głośno, uwieszona na ramieniu Tsakani, bezczelnie flirtując. Ignaś udaje, że wale nie podsypia z głową położoną na stole, a Asa gra w dziwne figurki. Do kolekcji brakuje mu czarnego konika, który wczorajszego wieczoru, zupełnym przypadkiem, wylądował wśród skarbów Billa. Po raz kolejny.
Rozmowy gildyjczyków stanowią przyjemne tło dla pustki w jego głowie, zagłuszają nieprzyjemny szum stopniowo wypełniającego się paska głodu, który wyobraża sobie nad swoją głową. Pierwszy raz od bardzo dawna faktycznie zjada do końca obiad. Miło spędza się czas z gildyjczykami, ale tym razem nawet milej smakuje mu dziwna zupa. 
Nikt nie zwraca uwagi, gdy podnosi się z miejsca i po chwili pojawia obok Iriny po dokładkę. Ta na początku nalewa ją bez większego zainteresowania, odchodzi na bok i nagle gwałtownie zawraca. Obserwuje ze zdezorientowaniem, jak chłopiec pochłania zachłannie porcję. 
Billy uśmiecha się pięknie, gdy starsza kobieta utrzymuje z nim kontakt wzrokowy łyżka po łyżce.
— Irinko, kochana, co jest? — rozlega się zdezorientowany głos Cali.
— To rosół — kobieta odpowiada z przerażeniem.

wtorek, 25 kwietnia 2023

Od Williama cd. Kaneshyi

    Nawet jakby chciał, to nie miał nawet szansy na to, aby odpowiedzieć twierdząco bądź przecząco na „prośbę” Kaneshyi, gdyż ten zaraz zniknął z jego pola widzenia za kilkoma machnięciami skrzydeł. Ale jedno było pewne. Czy to, co mówił, było na serio czy może tylko po to, aby go zbyć, zrobi to, o co został poproszony. Naprawdę chciał jakoś przeprosić za to, że nieświadomie przeszkodził w polowaniu, a słowa nie wydawały się mu wystarczające. Szczególnie że nie miał żadnej pewności czy teraz nie popsuł wszystkiego, czy łania jeszcze się znajdzie. Zdeterminowany skierował swoje kroki z powrotem do gildii. Nawet jeżeli znowu miał spotkać tam Alyię, która chciałaby wywalić go za drzwi, tym razem to nie przejdzie. Miał ważne zadanie do wykonania. Pierwszym celem, jaki sobie obrał, była biblioteka. Głównym jego zamiarem było znalezienie perfekcyjnej książki dla Kaneshyi, ale przy okazji dzięki temu mógł też zgarnąć stamtąd swoje rzeczy, które zostały pozostawione na pastwę losu, podczas wywlekania go na dwór. Romanse? Raczej nie bardzo. Zmiennokształtny nie wyglądał mu zbytnio na osobę, która lubiłabym takie tematy. Wszelakie informacyjne i tym podobne dzieła z góry odpadały. Nie to, żeby uważał je za złe czy nudne, ale po prostu jego zdaniem nie zaliczały się one do czegoś przyjemnego do poczytania wieczorem, dla relaksu. Coś historycznego? Nie bardzo. Sam nie przepadał zbytnio za tym gatunkiem, w związku z czym nie miałby zbyt dużego pola do popisu co do polecenia czegoś. Dramat? Tu już coś zaczynało mu świtać. Ostatecznie w końcu zdecydował się na klasykę. William Shakespeare „Hamlet”. Uważał, że był to całkiem ciekawy tytuł i była szansa, że mógłby spodobać się Kaneshyi. Zgarnął książkę z odpowiedniej półki i zbierając także swoje rzeczy z niewielkiego stolika, skierował się do swojego pokoju. Tam w końcu mógł odłożyć tak cenną dla niego książkę autorstwa ojca. Nigdzie indziej nie odważyłby się jej zostawić, z obawy, że coś by się jej stało, a nie był to ogólnie dostępny utwór, więc nie tak łatwo byłoby uzyskać jego kopię. W myślach starał się sobie przypomnieć, o co jeszcze był proszony wcześniej. Książka? Odhaczona już… Herbata! Miał herbatę naszykować. Jednak jaką? Oto jest pytanie. Białą? Zieloną? Czarną? Zwykłą czy bardziej „specjalną”? To stanowczo nie była łatwa decyzja. Co byłoby dobrym wyborem? Kaneshyia zapewne będzie zmęczony po polowaniu i chciałby się zrelaksować. Może coś wyciszające? Przez głowę bibliotekarza przelatywały najróżniejsze mieszanki, aż w końcu trafił na jaśmin. To było to! Tylko z którą herbatą? Czarna na pewno odpadała, ponieważ miało to wtedy działanie pobudzające. Zielona nie byłaby taka zła, ale wtedy wyjdzie coś bardziej pomagającego w skupieniu. Biała! Jaśmin z białą herbatą działają uspokajająco na organizm. Od razu zaczął sprawdzać swoje szafki w poszukiwaniu składników. W teorii mógłby pójść od razu do kuchni. Jednak tam nigdy nie wiadomo co akurat się znajdzie. Wolał mieć też swój własny mały schowek z różnymi rzeczami przydatnymi do parzenia herbat. No to chyba by było na tyle? Tylko o to był proszony… prawdopodobnie. Teraz tylko pozostało poczekać na powrót zmiennokształtnego. Zabrał wszystko ze sobą i skierował się do stołówki, gdzie to przysiadł przy stoliku przy oknie, które miało najlepszy widok na miejsce, z którego obstawiał, że przyjdzie Kaneshyia. Nie chciał, aby herbata była zimna, dlatego właśnie postanowił, że będzie wypatrywał na powrót łowcy, aby w idealnym momencie ją zaparzyć. Chociaż tyle mógł zrobić. Sam nawet nie wiedział, ile tak wyczekiwał w oknie, zanim na horyzoncie wyłoniła się sylwetka zmiennokształtnego. Od razu zerwał się na nogi i popędził do kuchni, aby zagotować wodę. Miał nadzieję, że jego intuicja go nie zawiedzie i uda mu się wyważyć moment, w którym temperatura będzie idealna do parzenia białej herbaty. O mało nie oblał się wrzątkiem, kiedy popędził z powrotem do stolika, aby zalać filiżankę. Mógł zabrać ją w sumie ze sobą do kuchni, ale kto by się tym przejmował… Dopiero wtedy w jego głowie pojawiła się jedna myśl. Gryphon! Kompletnie zapomniał o koniu. Kaneshyia już wracał, a tu to nadal niezrobione. Zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę, modląc się o to, aby herbata parzyła się szybciej, a łowca szedł powoli, dzięki czemu jakimś cudem może udałoby mu się jeszcze zadbać o konia.

poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Od Billego — W mroku gwiazd

Życie jest dzisiaj niepotrzebnie ciemne. Billy, gdyby wiedział, co to strach, czułby się przerażony. Nie rozumie, jak ludzie są w stanie funkcjonować tak na co dzień. Niebo stanowi czarne, puste bezdroże, bez żadnych gwiezdnych drogowskazów. Nie ma malutkiej Giryi, która zawsze uśmiechała się do niego zdawkowo, pomagając mu ominąć zamknięte drzwi. Zniknęła konstelacja Bergtarda, jeszcze wczorajszego wieczora utulająca go do snu. Ktoś porwał Cassiopeię, cierpliwie opiekującą się na jego prośbę Calithą. Bilijon wyrzuca z siebie przywołania do kolejnych przyjaciół, ale żadne mu nie odpowiada. Nawet ulubieniec chłopca, najmniejszy z pomarańczowych karłów nie pojawia się na życzenie.  
Czyżby o nim zapomnieli? Zostawili samotnie na tej ziemi, a samemu odeszli i dołączyli do pozostałych członków ich ludu? Tych, których sam już od dawna ledwie pamięta? 
Wtedy sobie przypomina, że przecież jeszcze jest człowiekiem, a ludzi ograniczają drzwi, ciemności i wytyczone kamieniami, nie kosmicznym pyłem, drogi.
Otwiera oczy.
— Och, tu się schowało — mówi, wpatrując się w zachwytem w rozgwieżdżone niebo.

*Tytuł, oczywiście, wzięty ku pamięci T. Micińskiego z jego tomiku o tożsamym tytule. 

Od Echa cd. Cahira

Odpowiedź, którą dostał Cahir, była wystarczająca, konkretna i bardzo krótka.
— Spierdalaj — wypluł z siebie pomiędzy kaszlem, ten ścisnął nagle klatkę piersiową, walką o kolejny oddech oraz śliną, która rozrzedziła metaliczną czerwień plączącą się gdzieś w ustach, przyozdobiła jakże wygodny piach.
Ledwo podniósł dłoń do swojej twarzy, nie do końca wiedząc, czy chce przysłonić nią napierdalające niemiłosiernie w oczy słońce, czy może chce jednak sprawdzić jej stan. Wybrał to drugie, opuszkami pomasował skroń, przeklął, wiedząc już, że przyozdobi ją bolesna, fioletowa gula. Zbadał formę, dzięki wszystkim i własnym, i cudzym bogom, chyba niezłamanego nosa. Zahaczył o, niestety, rozpierdoloną wargę.
Z bójek potrafił wychodzić w gorszym stanie. Bardziej bolało, bardziej ciągnęło, szramy goiły się miesiącami, babrząc się, na plecach gniły brzydkie, rozszarpane blizny, o które trudno było dbać, na przedramionach czystsze, pozostawione tam z intencją oraz za pozwoleniem. Czym miały być więc niby ranka na ustach, siniak na skroni, zadrapanie na poliku, które szczypało w chuj, drażnionym będąc słonym potem? Twarz goiła się szybko, samoistnie, zazwyczaj bez powikłań. Dwa tygodnie i wszystko pójdzie w zapomnienie, rozpłynie się w niedoczyszczonym, zaniedbanym lustrze. Pozostanie tylko coś śmierdzącego w powietrzu pomiędzy nimi, złe słowa, brak chęci do dalszej współpracy i już na zawsze metaliczny posmak w ustach, gdy tylko skrzyżują ze sobą chłodne spojrzenia.
Mogło być gorzej, pomyślał Echo, wzdychając ciężko i przymykając powieki, bo był zmęczony, był cholernie zmęczony i nadal nie mógł uspokoić oddechu. Słońce jeszcze przez chwilę przeciskało się ku oczom, różowiło spojrzenie ukryte pod skórą. Nagle zniknęło, coś całkiem skutecznie je przysłoniło, a Echo westchnął z ulgą, cień skutecznie pozbył się pulsującego w skroni bólu głowy.
— Czy was, na wszystkie boskie miłości, pojebało? — Dziewczęcy, bardzo ładny, ale jednak jęk zabrzęczał brzydko w uszach, odbił się po ściankach umysłu, pozostawił po sobie nieprzyjemne, piszczące uczucie.
— Cześć Marta.
Zawsze może być gorzej.

niedziela, 23 kwietnia 2023

Od Calithy ― "Seks was wyjaśni"


Jest jak przyjemnie wymęczony kot, który chwilę temu pogonił dziką mysz. Nie z głodu, przecież nie należy już do typowych, zawszonych znajd, a z czystej pasji. Wewnętrznych zasad. Kultury osobistej, bo jak już gryzoń pojawił się na horyzoncie, to przecież otwarte zaproszenie do wspólnego tańca. Rozleniwiona i rozpieszczona bywa całkiem zadowolona z luźnej obroży, którą sama sobie zatargała na szyje. Może nie jest to żadna rzecz materialna, ale od czasu do czasu wyobraża sobie mocną, poszarpaną magią dłoń, ściskającą ją za kark. Tak dla lepszego przypomnienia, żeby miała co wspominać po kilku godzinach rozstania. Nie ma w tym jakiejkolwiek subtelności, za żadnym z nich nie podąża ani wyższa potrzeba duszy, ani nawet samego ciała. Calitha lubi przecież sobie myśleć, że wszystko w życiu jest sztuką wyboru.

Od Adonisa cd Apolonii

Apolonia kulturalnie oddała mu własność, a niedźwiedzie spojrzenie go skompromitowało mężczyznę, mrugając leniwie w jego kierunku, tak, jakby pragnął szepnąć. “Wiem o tobie wszystko, a więc i to, o czym właśnie myślisz”. Niedźwiedź nigdy nie krył się z uszczypliwymi komentarzami. Chylił czoła, gdy przyjmował od kobiety własność, chociaż zwierzęcy łeb momentalnie poparzył jego dłonie. Gdyby wiedział, jak się to skończy, wziąłby wilka, ten nigdy go nie oceniał, zajęty był szczerzeniem groźnie kłów. Odłożył laskę po drugiej stronie, z dala od kobiety, obawiał się, że niesforny zwierzak postanowi znowu zsunąć się przy którymś zakręcie, czy mocniejszym podskoku i zakłóci święty spokój szanownej damy. Tego nie chciał i tak w jego odczuciu wystarczająco struł jej dzień. 
Ku zadowoleniu obojga, incydent ostudził oba interesy i przynajmniej kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt kolejnych minut mogli usiedzieć w ciszy, tylko trochę (bardzo) krępującej, gapiąc się we własne okna. W białe i kolorowe kamienice, które wkrótce zaczęły się szarzyć, by po chwili znów nabrać kolorów i zazielenić się lasem, zazłocić polami i skontrastować z błękitem nieba. Odetchnął z ulgą, gdy obyło się bez straży miejskiej pukającej w okno, tym razem się udało. Adonis nic nie miał do dużych miast, ale już dawno nauczył się, że ze stolicą zwyczajnie mu nie po drodze. Była aż zbyt. Zbyt zatłoczona, zbyt dystyngowana, zbyt zróżnicowana – ilość skrajnie biednych i skrajnie bogatych zdecydowanie górowała nad innymi rejonami kraju. Nawet piękne, szerokie drogi, śmiechy z kafeterii i przeróżnych jadłodajni, które pękały od gości również wczesnym rankiem i bogate targi nie miały go przekonać. Nawet wysokie budynki, czyste materiały trzepoczące na wietrze, zapełnione symbolami kraju i wszechobecne poczucie wspaniałości (przynajmniej w najbardziej centralnej części miasta). Żadna z tych rzeczy nie była wystarczającą, by pokochał stolicę i chciał do niej wracać. Ironiczne, zważając na to, że większość życia, podobnie jak inni jego pokroju, marzył o tym, by do stolicy trafić, ba! Zamieszkać tam, najlepiej na najdroższej z ulic, mieć chociaż jeden pokoik w kamienicy, wychodzić z niej dumnie, stukając pozłacaną laską o wytarty przez tysiące par butów, brukowy chodnik. Może się zestarzał. Może teraz nie marzył o zapadających się pod nim miękkich fotelach, kanapach i obitych najdroższymi materiałami pufach, czy krzesłach. Nie pragnął marmurów, złota i mahoniu...
Nie, nie miał zamiaru się oszukiwać, dalej rozkoszował się w wizjach życia na poziomie, posiadania obrzydliwej wręcz ilości pieniędzy, którą wydawałby na obrzydliwie niepotrzebne rzeczy. Proste miał marzenia i proste potrzeby, których jednak nijak nie miał jak zaspokoić. Kradzież kilku pierścionków, kolekcji kryształów, czy zastawy stołowej nigdy nie miała być wystarczającą, by dosięgnąć choć piętki jego celu. 
Spojrzał kątem oka na Apolonię, która prezentowała się wyjątkowo dostojnie. Kobieta z pewnością miała wszystko, o czym marzył i jeszcze trochę. Widział jej izbę. Widział, jak się nosiła i co nosiła. Znała już luksusy, jakie może zaoferować świat, może nawet nie wywierały na niej większego wrażenia. Zastanawiał się, jak wygodne musiała mieć łóżko i ile ptactwa musiało pójść na jej poduszki i kołdrę.
— Ah — obudził się nagle, wyrwał go niemożliwy ból nogi, fantomowe szarpnięcie pod kostką, jednak nie chwyta się za kolano, nie marszczy brwi, nie krzywi się. Chrząka cicho, widząc, że zwrócił na siebie uwagę. — Nie mamy zaplanowanych żadnych noclegów. Nie poza prowizorycznymi obozowiskami. Jeśli to dla Pani problem, zawsze możemy postarać się zahaczyć o jakąś karczmę. — Gra szybko i dziwi się, że tak szybko znalazł rozwiązanie dla własnej, krępującej sytuacji. 

Ja pierdole on żyje XDD 

Od Ignatiusa - Burza

— Nie możesz spać? — Łagodny głos i dwa ciepłe uśmiechy powitały zaspanego chłopca, który opatulony grubym kocem i z kotem na ramieniu zjawił się w pokoju oświetlonym jedynie ogniem z kominka.
— Burza... — wymamrotał w odpowiedzi i niemal natychmiast wzdrygnął się, kiedy kolejny piorun rozświetlił świat za oknem, ukazując na ułamek sekundy uginające się pod siłą wiatru drzewa, a następujący po nim huk prawie całkowicie spędził pozostałe na powiekach resztki snu.
— Trochę przypomina tamten sztorm, co? — Ignatius pokiwał głową na ciche pytanie swojego ojca i zerknął ukradkiem na siedzącą na fotelu bliżej kominka Irinę. Kobieta posłała mu współczujące spojrzenie i mocniej zacisnęła dłonie na kubku z parującą herbatą, a Cervan poklepał wolne miejsce obok siebie na sofie.
Chłopiec uśmiechnął się. Nie tracąc czasu wgramolił się na kanapę, zwinął się w kłębek głowę kładąc na udach starszego Teroise, a ramionami otoczył towarzyszącego mu Sakiego. Dobrze mu znana, szorstka dłoń delikatnie przeczesała jego roztrzepane włosy. Ruch był powolny, kojący, błyskawicznie wpłynął na pobudzony koszmarami umysł i spięte ciało. Niebieskie oczy ponownie zaczęły się przymykać, mięśnie rozluźniły się, kocie mruczenie całkowicie zagłuszyło wszystkie inne dźwięki. Ignatius uśmiechnął się sennie i wtulił się bardziej w nogę ojca.
— Dobranoc, Iggy.

Zakopcietoinnymiopkamipls

sobota, 22 kwietnia 2023

Od Nalanisa — "Seks cię skomplikuje"


Szarpnąłem za klamkę, wszedłem do gabinetu z hukiem i impetem. Czyli tradycyjnie i po swojemu, głośno, wywierając odpowiedni efekt, jak przystało na artystę. James z moimi wielkimi wejściami zdążył się już oswoić. Nie uniósł dłoni, nie dotknął piersi, nie skarcił mnie wzrokiem. Spojrzał na mnie spokojnie, z lekkim roztargnieniem, jak zwykle, gdy pochłonięty był pracą, a ja go zaczepiałem.
— Nie wiem, czy jesteś świadomy, jakiego dyshonoru się względem mnie dopuściłeś — zacząłem tonem tak śmiałym, że prawie aroganckim. — Od siedemnastu godzin nie usłyszałem z twoich ust nawet jednego komplementu. Nawet połowy. Nawet ćwierci. Wiesz, co to oznacza? Och, chętnie ci wyjaśnię, co to oznacza. To oznacza, że mógłbym się teraz na przykład — zrobiłem efektowną pauzę, zastosowałem sprawdzony oratorski zabieg. Uśmiechnąłem się ładnie, dodałem wyraźnie, spokojnie: — obrazić.
Zastanawiałem się, czy James mnie przypadkiem za to szumne wejście nie opieprzy. Wbijam do jego gabinetu z buta, straszę go, trzaskając drzwiami dla kaprysu, przeszkadzam mu w jego Poważnych, Uczonych Zajęciach. Jakby tego było mało, nawiedzam go tak, ot, z powodu własnego widzimisię, wymyślam na poczekaniu absurdalne przewinienia, które jakoby mnie z jego strony spotkały, wypominam mu je tonem świętej obrazy. No i po co to wszystko? Po to tylko, żeby podroczyć się z nim chwilę, pochwycić jego uwagę, dostać trochę atencji tu-i-teraz-w-tym-momencie, bo, oczywiście, nawet pół godziny nie mogłem poczekać, wtedy bym już jej nie chciał. 
Szczerze mówiąc, zawracanie Jamesowi głowy podobnymi bzdurkami stało się ostatnio moją ulubioną formą rozrywki. Nie miałem zresztą w gildii nic lepszego do roboty, nudziłem się jak mops. Towarzyszył mi pewien słodki rodzaj marazmu, biorący się stąd, że wiodło mi się całkiem przyzwoicie, nie musiałem się martwić o nic. Dnie upływały mi na ploteczkach, jeździe konnej, zabawie z gildyjnymi kotami. Jeżeli mi pozwolono, lekką ręką wydawałem nieswoje pieniądze. Czasem dostawałem jakieś zamówienie, popełniłem portret, ale nie angażowałem się w malowanie zbytnio. Gdy nastawały czasy dobrobytu, moje muzy milkły samoistnie. Ot, czuwające nad moim artyzmem boginie to trzpiotki-dramatopisarki, budzą się dopiero, gdy dzieje się źle albo bardzo źle, wtedy łaskawie sypią natchnieniem i twórczą pasją.
Wracając, nudziłem się okropnie, musiałem znaleźć sobie nowe hobby. Jakoś tak wyszło, że stało się nim zatruwanie Jamesowi życia. Na sposoby różne. Od jęczenia o nowe szmatki, poprzez rzucanie słownych zaczepek, kończąc na (mało) subtelnych próbach szczucia go niektórymi gestami, ruchami, pozami. Czasem, gdy nie byłem specjalnie kreatywny i nie mogłem wykrzesać z siebie większej finezji w zwracaniu na siebie uwagi, szedłem na łatwiznę, po prostu stroiłem fochy. Raz chodziło o przewiny tak wielkie, jak nieokazywanie mi wystarczającego uwielbienia, innym razem o ujmy tak niewybaczalne, jak teraz, gdy James zapominał obdarować mnie moim codziennym komplementem, który, naturalnie, przysługiwał mi, do jakiego miałem prawo, i o który, oczywiście, nie omieszkałem się upomnieć.
James chyba się na mnie nie pogniewał, a jeżeli moje wejście go rozdrażniło, to tego nie okazał. Słuchając mojej butnej przemowy, twarz miał pogodną, spojrzenie jasne. Czasem, patrząc w oczy o naturalnie ciepłym odcieniu, rozważałem w jakiejś niezupełnie uświadomionej myśli, czy to możliwe, żeby zobaczyć w nich gniew, czy James potrafiłby się kiedyś naprawdę na mnie zezłościć.
— Dobrze wyglądasz, kapelusz bardzo ci pasuje — powiedział o pół tonu ciszej ode mnie. Gdy mówił w ten sposób, jego głos stawał się gładszy, niższy. Nie znosiłem, gdy odpowiadał mi tak spokojnie, kiedy go zaczepiałem. Trudno mi było potem się z nim sprzeczać, pyskując mu dalej, miałem wrażenie, że wychodzę na wariata. — Może popełniłem błąd, kupując jeden. Co powiesz, żeby przy następnej okazji zamówić więcej w zbliżonym odcieniu i fasonie? 
Kończąc zdanie, przytknął końcówkę białego pióra do jakiejś paskudnie wyglądającej broszury. Moje wejście sprawiło, że przerwał pracę, stalówka w międzyczasie zdążyła wyschnąć, teraz, gdy wrócił do pisania, nieprzyjemnie zaskrzypiała na papierze. James sięgnął po flakon z atramentem, spojrzał na mnie przelotnie, kątem oka, uśmiechnął się połową ust. Jaki-werdykt?
Podszedłem do biurka, oparłem się tyłem o jego bok, przyjąłem najkorzystniejszą pozę, na jaką pozwalał mi twardy, kanciasty mebel.
— Pochlebstwo może nawet w pewnym sensie niezłe — przyznałem po pauzie, trochę niechętnie, patrząc w ścianę, naturalnie, najciekawszy obiekt, jaki znajdował się w pomieszczeniu. — Wyglądam atrakcyjnie, mogę się z tym zgodzić. Kapelusz ładny, pasuje do mnie, to też prawda. Dostałem go od ciebie, więc przy okazji pochwaliłeś też siebie, bo skoro został dobrany dobrze, znaczy, że gust masz niczego sobie. Ogółem komplement oceniam na... sześć na dziesięć. Nie jest zły; jeżeli nie musiałbym się o niego upominać, to może by mnie zadowolił. Ale w tym momencie to już trochę za mało. — Spojrzałem na Jamesa poważnie. — Wyrok w imieniu moim, to jest malarza-portrecisty, brzmi: nie ułaskawiam.
James, oczywiście, znał mnie trochę, wiedział, do czego piję, o jaki rodzaj uwagi mi chodzi. Zostałem złapany w pasie, pociągnięty na krzesło. Usiadłem, ale z pewnym artystycznym zawahaniem, nie od razu, przez moment niby lekko się opierając, trochę chętny na fizyczny kontakt, trochę nie. Wymyśliłem sobie, że zajmę miejsce bokiem, przerzuciłem więc nogi przez podłokietnik, ale drewno wbijało mi się w skórę, mruknąłem Jamesowi, że mi niewygodnie. James, przychylny moim narzekaniom, objął mnie jedną ręką wpół, drugą za uda. Usatysfakcjonowany, że siedzę tak, jak chciałem, władczo oparłem mu się o ramię, uśmiechnąłem z samozadowoleniem, że tak świetnie to sobie wszystko wymyśliłem, że mamy teraz twarze na podobnej wysokości, możemy patrzeć sobie w oczy, stykać się nosami.
Chwyciłem kapelusz, zdjąłem go z głowy, założyłem Jamesowi starannie, z dbałością, by leżał odpowiednio, poprawiłem mu nawet kosmyki przy skroni. Poczułem dotyk na policzku, kciuk przy kąciku ust, wiedziałem, co zaraz nastąpi, byłem zdecydowany nie dać się podejść w ten sam sposób, co parę dni wcześniej, w urodziny. James pocałowałby mnie może, ale pociągnąłem za rondo, zsunąłem mu je na oczy. Czy wykorzystałem sytuację? Pytanie. W akcie osobistej zemsty złapałem go za brodę, uniosłem ją, sam musnąłem jego usta, z początku lekko, potem śmielej, chcąc, żeby rozchylił wargi pod naciskiem. Trzeba mi oddać, że umiałem się tego dnia ustawić, już gratulowałem samemu sobie w myśli, że, haha, Nalanisie, przechodzisz dzisiaj samego siebie, ależ-jesteś-cudownie-przebiegły, udało ci się, choć po czasie, odwdzięczyć za ostatnią zniewagę, rachunki wyrównane.
Skupiony na Jamesie, z palcami w jego włosach, kompletnie straciłem czujność, nie zorientowałem się, kiedy sięgnął mi za plecy, złapał pióro. Przekonałem się o tym dopiero, gdy zaatakował nim mój nos. Zagranie szczególnie perfidne, wiedział d o s k o n a l e, że mam łaskotki, nie dał mi nawet możliwości bronienia się przed nimi, przytrzymał mi rękę w nadgarstku. Także smakiem zwycięstwa nie napawałem się długo, ale obiecałem sobie, że i za ten numer odwdzięczę się niebawem.
Seks cię komplikuje, pomyślałem, wydawałoby się, kilka uderzeń serca później, w swojej kwaterze, położony na poduszkach, czując, jak usta Jamesa rozchylają się i zamykają na mojej szyi. Skóra w tym miejscu była delikatna, łatwa do rozgrzania i zaczerwienienia. Przesunąłem wargi Jamesa trochę niżej, miejsce okazało się wrażliwsze od poprzedniego, zacząłem rozważać, czy godność opuściła mnie na tyle, żeby werbalnie reagować na dotyk już na tym etapie. Zdecydowałem, że zachowam resztki dumy, nie westchnąłem, nie zamruczałem. Otwierałem tylko usta, to też pomagało.
Bo, swoją drogą, trochę inaczej sobie to wszystko wyobrażałem. Albo może nawet się nad tym nie zastanawiałem, chyba z góry założyłem, że będzie jak z prawie każdym innym moim układem o zbliżonej formie. Po prostu wziąłem za oczywistość, że sprawy przebiegną swoim zwyczajnym torem, według utartego, sprawdzonego scenariusza. No, ogólnie, że będzie jak w Sorii. James będzie bogaty-pragmatyczny-skąpy, ja będę piękny-marionetkowy-zachłanny, będziemy mieć kiepski seks, nie będziemy nawet się specjalnie lubić, i tak dalej, i tak dalej. James tymczasem pod wieloma względami nieszczególnie pasował do standardowego modelu moich wcześniejszych biznesowo-romansowych relacji. Nie żebym narzekał, przeciwnie, odmiana całkiem przyjemna.
James zapowiedział, że nie zostanie długo, ma sporo dokumentów do przejrzenia, ale coś mi się wydawało, że z jego pracy na dzisiaj to by było na tyle. Od dłuższej chwili leżał nieruchomo, na boku, z przymkniętymi powiekami i ramieniem pod głową. Budzić go nie zamierzałem, nie miałem serca, spodziewałem się zresztą, że sam wstanie za godzinę, dwie. Westchnąłem, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Stwierdziłem w końcu, że również zapewnię sobie jakościowy sen w sensownej pozycji.
Wziąłem swój ulubiony koc, obszedłem łóżko. Ostrożnie wyciągnąłem Jamesowi ramię spod policzka, wyprostowałem je, położyłem na nim głowę, drugą rękę mężczyzny przerzuciłem sobie przez bok. Ułożyłem się wygodnie, szczelnie przykryłem kocem. Jamesa też. Przy okazji.
— Jak śmiesz nie spać — powiedziałem cicho i zupełnie niewyraźnie, gdy ramiona Jamesa zacisnęły się wokół mnie, przytuliły mocniej.
Przeszło mi przez myśl, żeby spróbować się z jego objęć wyswobodzić, zostałem w końcu oszukany perfidnie, ale było mi na tyle dobrze, że uznałem, że... odpuszczę mu. Na razie. Zasypiając, spróbowałem zapamiętać, że powinienem obudzić się na niego choć trochę obrażony.

piątek, 21 kwietnia 2023

Od Nikolaia cd Jamesa

Nikolai patrzy na Jamesa, słucha uważnie i nie dowierza. Każde kolejne słowo łamie mu serce, odbiera wiarę w ludzkość i skutecznie obniża jego morale. Nagle obrzydzono mu cały świat i jeszcze trochę, nagle czuje potrzebę spoglądania na innych wilkiem, pobawienia się w detektywa i odnalezienia sprawcy zamieszania, który pozbawił kociaki domu i matki. Rośnie w nim świadomość, że dla dzieciaków zrobi wszystko, nawet jeśli okoliczną wiochę miałby rozebrać do ostatniej deski i z fundamentów wydłubać odpowiedź, kto dopuścił się tego wykroczenia. Może zgłosi się później do Narcissy. Spyta Aarona, zleci Cahirowi podglądnięcie mieszkańców, Apolonię poprosi o zrobienie krótkiego rekonesansu. Ktoś musiał coś wiedzieć, nie wierzył, że nie. We wiochach nic nie przechodzi bez echa, wszyscy wszystko wiedzą, każdy zna swoją prawdę i dzieli się nią z wybranymi. Ciężarna kotka, która zadomowiła się w cudzej szopie, oborze, czy stajni i okociła przez noc, nie mogła po prostu wyparować. Nikolai wiedział, że prędzej czy później prawda wypłynie na wierzch. Nie był pewien, czy chce wiedzieć, co po tym nastąpi.
Rozwiązanie zagadki miało być jednak zmartwieniem jego z przyszłości, a nie tego teraźniejszego, który wciąż przyglądał się futrzastym aniołkom i rozważał wszystko, co wyłożone zostało przez Jamesa. Kwestia dokarmiania zdecydowanie była problematyczną. Przyjmując, że kociaki piją mleko, czy jest jakaś granica picia mleka? Nie były nie wiadomo jak małe, ale wątpił, by dawanie im czegokolwiek innego niż pokarm w stanie ciekłym, było dobrą decyzją. Chociaż może kto wie, może już wręcz należało przestawiać je na coś bardziej zbitego? Czy mleko matki można było zastąpić krowim? Kozim? Owczym?
Zaczął żałować decyzji o niemówieniu nikomu, a jednocześnie obawiał się, że kolejne zwierzęta nie będą już mile widziane. Było ich całkiem sporo, dalej pamiętał oburzone szepty na stołówce, sugerujące, że aż za dużo. Nawet zafascynowanie kotami przez mistrza nie zdawało się być wystarczającym argumentem za tym, by zwierzęta zostały przyjęte na dłużej, a zostawić je tylko na chwilę, by później puścić je w świat, zdawało się jeszcze gorszym rozwiązaniem.
Nikolai poczuł, jak pierwszy raz od bardzo dawna w jego głowie zaczyna kiełkować składna, może nawet i w porywach logiczna myśl i nie do końca wiedział, jak powinien się z tym czuć.
Bierze wdech, zatrzymuje się na chwile i pozwala głowie się oczyścić. Metody świadomego oddychania pomagały mu coraz częściej, gdy jego głowa buzowała, czy kiedy potrzebował po prostu bardziej się na czymś skupić. Do tego liczenie wyjątkowo go uspokajało.
— Pozwolisz, że zignoruję to, jakimi ludzie są potworami i wrócę do spraw kluczowych. To z Martą nie jest aż tak złym pomysłem. Nie mówię, że musimy jej wszystko wyśpiewać, ale spróbuję ją jeszcze dziś albo jutro zagadać i wyciągnąć od niej jak najwięcej informacji. — Nikolai zaczął przecierać swoją brodę, na której szarzył się już delikatny zarost. Igiełki przyjemnie stawiały opór i spowalniały jego dłoń, łaskocząc jej wnętrze. Może powinien zapuścić wąsy? — Poza tym, chyba musimy je po prostu odchować i później znaleźć im jakiś dom. Nie wiem. Popytać ludzi stąd, z wioch. Może ktoś akurat marzy o kociaku. I dobrze, będzie Lucia.
Obejście z kociakami wioch stanowiło też dobrą zasadzkę na potencjalnego zwyrodnialca, który z pewnością w jakiś sposób się zdradzi i wyraźnie wskaże, że rozpoznaje puchatą brygadę.
A później będzie już z górki.

Od Jamesa

Obiecał, że przyjdzie, jeżeli poczuje się gorzej i ten czas nie nadchodzi. Wcale. 
Odzyskuje siły witalne, magia cienką nicią łata rozoraną skórę. Oprócz przyjemnego uczucia ciepła pozostawia po sobie złote, lśniące fragmenty, które z czasem bledną jak wypłowiała na słońcu tkanina. Nie odbudowuje utraconych mięśni, zniszczonych nerwów, odzyskuje za to nieco więcej władzy w większości palców. To tylko początek, musi być cierpliwy, żeby efekt poprzednich wypraw, nowych metod leczenia był czymś więcej niż chwilowym przebłyskiem dobrego samopoczucia. Dużo więcej się rusza, zmienia swoje przyzwyczajenia, z rozczuleniem spogląda na odrzuconą w kąt laskę. Nadal nie pozbył się rękawiczek, ale bez nich czuje się całkowicie nagi, pozbawiony jakiejkolwiek formy obrony przed światem. Wie, że już dłużej nie rozpada się na kawałki, nie jest chodzącym trupem, za którym ciągnie się nieprzyjemny odór śmierci i medykamentów, ale to nadal za mało, żeby wyzbył się dawnych uprzedzeń. Ma wrażenie, że oddziela się kawałek po kawałku od swojej dawnej osoby, pierwszy raz trzeźwo spoglądając na świat.
Pije trochę mniej, ale tylko trochę, jest przecież z Calą i alkohol jest nieodłączną przywrą ich znajomości, ale nie czuje już potrzeby zaciągnięcia się kieliszkiem do snu. To progres. Jak na fakt, że minęło naprawdę niewiele czasu, to wręcz absurdalnie szybki. James miewał już w przeszłości momenty remisji, zazwyczaj wystarczyły dwa, trzy tygodnie, żeby z powrotem leżał w łóżku, ledwo mogąc zrobić cokolwiek bez leków przeciwbólowych.
Jeżeli on czuł się tak źle, to nawet nie chce myśleć o cierpieniu…
Jednak wcale nie chce myśleć o cierpieniu, więc nie myśli. Czas w gildii upływa mu iluzorycznie, dni przepływają przez palce, złudzenia same narastają pod powiekami, gdy z uporem doczekuje się poranka, w którym nie czuje żadnego bólu. Później nadchodzi kolejny, kolejny i kolejny, a po tych wszystkich tygodniach ma ochotę płakać ze szczęścia. Czasem to nawet robi, ale tylko przypadkiem, wieczorami, gdy nikt nie patrzy i wyjątkowo zdąży zamknąć okno, zanim wpadnie przez nie Cala. Coraz częściej nad sobą nie panuje, bardziej niż zwykle, na więcej sobie pozwala.
Chyba się obudził. To dziwne. Ostatni raz przeżywał życie tak szczerze, prawdziwie i swobodnie w trakcie studiów, a i tak trwało to raptem do roku, może dwóch. Później przyszły listy z Obarii, za listami przyszła Oblivian i trumna, a to drugie boli bardziej niż znienawidzona żona, więc o tym też już nie myśli. Dalej nie myśli, znowu tylko działa, wpada w mętlik, który psuje mu ciągi myślowe, zakłamuje ocenę sytuacji, sprzyja umysłowemu rozluźnieniu.
W końcu znowu się budzi i dalej nic go nie boli, z mózgu ma papkę, filiżanka herbaty przelatuje mu przez palce, więc jednak idzie do gabinetu medycznego i przyznaje ze spokojem:
— Przepraszam, że przeszkadzam, panie Nykvist, ale chyba jestem naćpany i nie wiem do końca czym. 

Od Heleny

Helenka przemyka się na paluszkach, chociaż wcale nie musi — nikogo i tak nie obudzi hałasem, jest przecież środek południa, wszyscy są zbyt zajęci, żeby zwracać na nią uwagę. Przesadzona ostrożność nie przeszkadza dziewczynie bawić się dźwiękiem stuknięć drogich, bajecznie zdobnych pantofelków. Nie nadają się na nierówne, drewniane podłogi starego budynku, ale zachwyca się nimi jak dziecko cukierkiem, zapominając o poprzednim łakociu, które pożarło sekundę wcześniej. Są w dodatku paskudnie niewygodne, mimo faktu, że starała się najbardziej jak to możliwe dopasować do nich kształt swojej stopy. Nie ma znaczenia, jak stawia kroki, w których miejscach dodaje kolejną fałdkę skóry, jak skraca palce czy wydłuża piętę: wymarzone buty obcierają ją po kostkach. 
To dobra cena za dobry humor, bo może sobie pomarzyć o przyszłości aktualnej wyprawy do biblioteki. Z jednej strony nie chce być zauważona, więc dzielnie skrada się między regałami, wychyla się zza nich w poszukiwaniu swojego obiektu zainteresowania. Z drugiej niechętnie wycisza swój oddech, słabiutko zniekształca cień, żeby zbytnio nie rzucał się w oczy rozłożony na panelach, ledwie hamuje zapach zbyt mocnych wrzosowych perfum. Próbowała pokolorować włosy na pewien charakterystyczny odcień czerni, ale poddała się za czwartą próbują, zostając przy swoich rudych kosmykach. Mieli jeden z nich nerwowo w ustach, rozglądając się z ciekawością.
Nie smutnieje, bo od dawna jedyne, co robi, to cieszy się życiem. Zresztą pana Hopecrafta nigdzie nie widać, musiał zniknąć z biblioteki przed jej przybyciem, ale Hela nie chce ryzykować, że zobaczyłby ją bez perfekcyjnego uśmiechu. Zamiast tego znajduje Ćmę. To ładna wróżka, do której do tej pory wstydziła się podejść, żeby zrobić coś więcej niż się tylko przywitać, ale wydaje się całkiem miła i przyjazna. Na tyle, że Helka zbiera się w końcu na odwagę i robi krok w stronę fotela, udając, że wcale nie skupia się na podziwianiu pięknych, fantazyjnych skrzydeł.
Właśnie tak powinny wyglądać wróżki, przemyka jej przez myśl, ale nie wypowiada uwagi na głos.
— Cześć — zaczyna nieśmiało, podchodząc bliżej. 
Vilre z zaciekawieniem podnosi głowę zza lektury i macha jej zgrabnie na powitanie.
— Nie chciałam przeszkadzać, ale pan Hopecraft mówił, że bardzo dobrze się na tym pani Hag... Hagluinye... — Jak na język, który potrafi zmieniać kształt, to i tak ciężko jej było wymówić poprawnie nazwisko kobiety, dlatego wzdycha ciężko (kolejny podpatrzony nawyk) i rezygnuje z kwiecistych zwrotnych. — Nie poleciłabyś mi jakieś książki? Coś takiego o zwyczajach. I tradycjach. Tylko takich, wiesz, żeby to były bale, polowania, chciałabym sobie poczytać — dopytuje i uznaje za sukces, że tym razem czerwienieją jej już tylko uszy.

Od Narcissy cd Asy

W chłopcu widzi twarze ludzi, których znała już wcześniej. Rozpoznaje tembr głosu, którym jej się zwierza, rozróżnia charakterystyczne metody opowiadania o sobie i swojej przeszłości. Potrzeba dystansu, która momentalnie przełamuje chwilę słabości i wyrywa rozmówcę z ciemnego miejsca. Narcissa z doświadczenia wie, co może wydarzyć się z nim później i chyba właśnie to łamie jej serce najbardziej. Chłopiec stara się zgrywać twardego, jak każdy, kto w tym wieku doświadczył o wiele więcej zła, niż powinien. Nie pozwala łzom, które powoli perlą się w jego oczach spłynąć po policzkach – wtedy przecież oficjalnie można to uznać za płacz. Rozciera je powiekami – bezskutecznie, samotna łza ucieka i ześlizguje się po chłopięcej twarzy. Narcissi jest go żal, gdyby mogła, przytuliłaby go mocno i ucałowała w czubek głowy. Teraz jednak decyduje się jedynie na pokrzepiające przygładzenie mu włosów i kilka słów otuchy. Asa wygląda na zdeterminowanego, gdy sugeruje dalszy trening i wkłada w ćwiczenia więcej energii i rozwagi. Nie sieka kukły na oślep, a z uwagą obiera jedno miejsce i systematycznie na nie naciera, analizując popełnione przy poprzednich próbach błędy. Wciąż porusza się niezgrabnie, pozwala ostrzu uciec, czasem potyka się o własne nogi, ale im więcej kropli potu występuje na jego czole, tym gładziej mu idzie. Miecz lepiej waży się w jego dłoniach, odnajduje w nim bardziej komfortowy punkt, poprawia uchwyt, przesuwa się o milimetry i rozważa, które ustawienie wolał bardziej.
Narcissa siada na snopku siana i obserwuje chłopca uważnie, rzuca mu szczątkowe rady. Powtarza słowa, które usłyszała już kiedyś od Khardiasa, gdy pod osłoną nocy wykradali się wspólnie na plac treningowy, by spędzać tam długie godziny na doskonaleniu techniki wtedy jeszcze dziewczynki.
Kobieta odnajduje swego rodzaju ukojenie w patronacie, jakby wypełniała pewną część w jej sercu, którą jej wykradziono, a może po prostu zawsze stała pusta. Mogłaby robić to częściej, uczyć kolejne pokolenia, pozwalać tradycji trwać i wypuszczać nowe pąki, czerpiąc bezpośrednio od korzeni starego drzewa.
Czy byłby z niej dumny? Oczywiście, że tak, tak często powtarzał, jak bardzo ją ceni, a jednak wciąż miała wątpliwości. Nie potrafiła przejrzeć przez pewną iluzję, którą sama sobie malowała, zwyczajnie nie wiedziała, czy to, co robi, rzeczywiście było dobre. Prawe. To Khardias był jej kompasem moralnym. To on, swego rodzaju antybohater, uświadamiał ją w zawiłości świata, poszerzał jej horyzonty, służył dobrą radą. Tłumaczył rzeczy, których sama nie rozumiała. Teraz gdy go nie było, czuła się, jakby założono jej klapki na oczy.
Nie chce dłużej o tym myśleć, jednak mimowolnie sama powraca do tego tematu. Decyduje się więc wstać, zająć głowę czymś innym. Czymkolwiek.
— No, już. Zaczynasz tracić grunt pod nogami, starczy na dzisiaj — osądziła, gdy zobaczyła, jak coraz prężniejsze i bardziej pewne siebie ruchy chłopca znowu tracą na sile i robią się niedbałe, jakby ktoś postawił go na najgładszej na świecie tafli lodu i pchnął delikatnie do przodu. Asa przez chwilę stawia opór, odrzuca propozycję kobiety.
Chwyta drewniany miecz mocniej i celuje prosto pod chłopięce kolano, zwalając go z nóg jednym, wcale nie tak mocnym pchnięciem.
— Zmęczony nic nie wynosisz z treningu, a jedynie zaczynasz się frustrować. Prawdziwą sztuką nie jest się zajechać, a wiedzieć, kiedy ustąpić. — Wyciąga w jego stronę dłoń, którą chłopiec chętnie przyjmuje i pomaga mu wstać. — Teraz czeka cię ta lepsza część trenowania — oczy Asy momentalnie pobłyskują w ekscytacji, czeka niecierpliwie na to, co powie kobieta. — Obiad!

Od Alyii CD. Kaneshyi

    Moment, w którym do jej uszu doszedł męski głos, był dla niej niezłym szokiem. Na początku oczywiście rozejrzała się wokół, myśląc, że może był to jakiś inny członek gildii albo jakiś gość pojawił się akurat w jej miejscu “spoczynku”. W końcu nie byłoby to niczym dziwnym. Jednak jej oczy nikogo nie uchwyciły. Może ów osoba była niewidzialna? Albo był to jakiś duch czy zjawa? Dopiero po chwili w głowie dziewczyny fakty zaczęły się łączyć ze sobą i zrozumiała skąd dochodził męski głos. Momentalnie spojrzała zszokowana na psa, w którego cały czas była wtulona.
— Jaaaacieee… To byłeś ty?! Naprawdę?! Tu potrafisz mówić! Mówiący pies! Ale super! — znowu skrzywiła się, czując dość mocne pulsowanie w głowie, spowodowane jej nagłym “wybuchem” emocji i krzykami. — Nie powinnam była krzyczeć… Boli… — jęknęła i mocniej wtuliła się w sierść. — Ale mniejsza ze mną. Oczywiście bardzo chętnie spełnię prośbę tak kochanego pieska — podążając za wcześniej otrzymanymi instrukcjami, zaczęła drapać zwierzę za uchem.
Ponownie zapadła cisza, podczas której Alyia rozkoszowała się przyjemnym ciepłem bijącym od psa i kontynuowała tarmoszenie go.
— Wiesz ty co? Zawsze chciałam umieć rozmawiać ze zwierzętami. To, że Theo tak potrafi, jest meeeega. Muszę go kiedyś poprosić, aby powiedział mi, co mówią moje kaczątka. Ale wracając. Już kocham to, że ty potrafisz mówić i mogę z tobą rozmawiać — drugą ręką zaczęła drapać go w okolicach brzucha, co momentalnie poskutkowało w podrygiwaniu tylnej łapy, jednocześnie wprawiając ciało dziewczyny w lekki ruch.
— Ale uroczo! — uśmiechnęła się, widząc reakcje psa.
— O nie, nie, nie, tam nie. Przesuń rękę — ponownie było jej dane usłyszeć ten męski głos.
— Ouu… A tak uroczo to wyglądało… Ale rozumiem, że może ci się to nie podobać, przepraszam — westchnęła i przesunęła rękę bardziej na środek brzucha psa, dzięki czemu podrygiwanie łapy ustało.
— Dziękuję.
— Proszę bardzo. Dla takiego słodziaka zrobię wszystko — uśmiechnęła się szeroko. — A właśnie! Byłbyś może tak kochany i pomógł mi znaleźć gdzieś jakieś zioła czy coś na ból głowy? Na pewno swoim super noskiem wywęszyłbyś, to co trzeba.

czwartek, 20 kwietnia 2023

Od Adonisa – kozetka

Dalej nie wierzy w sprawiedliwość, nawet jeśli ta pokłada się właśnie na jego kozetce. Sprawiedliwość, przy okazji kiedy nie jest akurat na wpół przytomna i nie zasypia ze szkłem w dłoni, jest piękna, młoda i krzepka – dla większości byłby to wystarczający powód, by w nią wierzyć.
Sprawiedliwość wydaje mu się zbyt złamaną, wyjałowioną i w swoich osądach nieobiektywną.
Rozważa postawione mu zarzuty i karcący wydźwięk osądu, przypomina sobie wszystko, co powiedziała w stanie upojenia. Zawsze ma opinię na każdy temat, swoje rady uważa za złote, a jednak samej sobie nigdy nie doradza i błądzi pomiędzy rozwiązaniami dla własnych problemów, nigdy się do nich nie stosując.
Adonis dostrzega w niej siebie i uznaje ją za jeszcze bardziej bezduszną, bo wszelkie swoje decyzje argumentuje prawem, osądem i moralnością, zamiast otwarcie przyznać się do bycia zwyczajną arogantką.
Zanim wyjdzie, wyciąga spomiędzy jej palców szklankę i odstawia ją z dbałością na biurku. Kobietę zostawia w spokoju, śpiącą. Nie przykrywa jej, ani nie budzi, stwierdza, że tego dnia zasłużyła na chłód gabinetu. Kuśtyka wolno, podobnie jak dopiero co kształtująca się w jego głowie myśl.

środa, 19 kwietnia 2023

Od Leonardo – ćwiczenia dykcyjne

Gdy dzień nareszcie wyprzedza noc i powraca świergot wypominający poranki, Leonardo postanawia naśladować innych i wciela w życie plan o rozwoju. Specjalnie omija człon “samo-”, niekoniecznie słusznie, kierując się myślą, że rozwijać miał zamiar jedynie Chryzanta, który w jego opinii zastał się jak porzucone w starej szopie narzędzie. Ophelos oczywiście nie jest zadowolony i wytyka mu, że wymyśla, ale Leonardo wie lepiej i co najważniejsze – zna Chryzanta. Nie ma nic lepszego do roboty, więc co rano po obfitym śniadaniu, bierze dwie kromki z dżemem na zapas i nową lekturę. Zasiada później na ziemi, pieńku, bądź ogrodzeniu i mimo protestującego pasterza, czyta na głos; upiera się, że jedynie ćwiczy dykcję, bo przecież nie śmiałby podstępem dbać o utrzymanie pastuszkowej głowy w rozruchu intelektualnym.
Przerobił tak już cienki tomik “Napitków z kardamonem” ze zbiorem wybranych wierszy, “Listów do Magritte” i kilka innych nowelek, a teraz zabierał się za cegłę, jaką było “Błogosław Panie Naturę – o rzeczach żywych i stałych”. Ciężki, rymowany atlas przyrodniczy przypominał mu o jego którychś tam urodzinach i jednej z jędzowatych ciotek.
Może gdyby z jego domu nie pozostały jedynie zgliszcza, przypomniałby sobie od święta dedykację, którą zostawiła mu na wyklejce.

wtorek, 18 kwietnia 2023

Od Nikolaia – Nikolai

Płynąc wraz z wartkim strumieniem swojej świadomości, szukał znajomego rytmu, rozpoznawalnych symboli, prześwitów w kalejdoskopie myśli. Potok był szybki, szybszy, pędził na złamanie karku, falował wraz z nim i pulsem swoim nadawał mu rytm i płynie i płynie, nurkuje i tonie, wyłania się z drugiej strony, strony jaśniejszej od dotychczas mu znanej, gdzie niebo jest odbiciem lustrzanym ziemi i gdzie widzi siebie, całkiem gładkiego, nieskazitelnie czystego, więc z zaciekawieniem sięga ku sobie ręką i muska opuszkami niespotykanej projekcji, tylko po to, by dojść do wniosku, że w tym miejscu ma łaskotki, co dość go zdziwiło, bo nie było to przecież miejsce opustoszałe, a jednak najwyraźniej uszło uwadze wielu, którzy przewinęli się na jego drodze, stwierdza więc, że jest sobie najbliższym z miłościwych i sięga do perfekcyjnego swego odbicia, ujmuje własną twarz dłońmi, które rozpływają się w cieple i miękkości jego twarzy i całuje się czule, zauważając, że nigdy słodszego z owoców nie zaznał, co było dość ironiczne, zważając na oczywistość, jakim było piękno miłości i uwielbienia do samego siebie, które najwidoczniej do tej pory rozważał w złych kategoriach.
Wybudza się nagłym wdechem, bo tonie w gorącej balii w gildyjnej łaźni i z obrzydzeniem wyrzuca woreczek ziół, które otrzymał od Sokolnika.

Od Adonisa – Tchórz

Zajęcza czaszka śrubuje go pustym wzrokiem. Gabinet nie zmienił się dużo, jedynie było w nim teraz o wiele więcej much i mniej niepotrzebnych gratów, które wyniesiono krótko po incydencie. Ma swoją kryształową karafkę z alkoholem pochodzenia nieznanego i tyle wystarcza im do szczęścia. Sprawiedliwość zarzuciła nogi na jego biurko, jest wymęczona i obleśnie wręcz powolna.
— I tak po prostu się poddasz? — W bursztynowych oczach widać przebłysk resztek świadomości. Narcissa przez ułamek sekundy przypomina dawną siebie, bezczelnie wręcz bezpośrednią.
Doskonale zdaje sobie sprawę, że kobieta jest mądra. Nie przychodzi do niego bez powodu, nikt tego nie robi; szuka kogoś, kto pozbawi ją głowy w momencie, w którym ją nadstawi. Nie zdebilniałego kuzyna, czy zabieganego męża, którzy nie będą w stanie jej pomóc. Adonis czyta ją prędko i wymierza cios.
— I tak po prostu się poddasz? — kontruje bez zawahania. Sens jego słów dociera do niej po chwili.
— Nie przyrównuj mojej sytuacji do...
— A czym się różni? Zostawiłaś Ich. Jego. Poddałaś się, gdy powinnaś była rozorać dla nich pół świata, a drugie pół pogrzebać żywcem.
Narcissa myśli przez chwilę. Gubi przejrzystość brązowego spojrzenia.
— A ty? Zrobiłbyś to dla niej?
— Nie jestem tobą, Narcisso.
Do końca wieczoru towarzyszyła im już tylko cisza.

Od Sokolnika – Widmo

Puszcza widmo swego szczęścia, by ścigało się z wiatrem. Sam gania za nim jedynie myślą, łapie rześkość dnia w płuca, gdy to uderza go w twarz, dmie pod fałdami jego ubrań i kołtuni mu włosy. Po lesie rozchodzi się grzechot korali przy jego ramionach, a odpowiada mu echo, szelest piór i dzięcieli stukot.
Przez chwilę szuka wyjaśnień lekkości jego osądu i naiwności. Nie znajduje nic, co mogło go usprawiedliwić. Głupie decyzje i znajomości, zbitek doświadczeń, który uczynił go sobą, nikim więcej, nikim mniej. Szuka wyjść dla sytuacji, innych możliwości, które doprowadziłyby go w lepsze miejsce. Swoją drogę analizuje obsesyjnie, muska palcami wszelkie rysy, zaniedbania i wytarte przez czas symbole. Żałuje tak wielu rzeczy, jednocześnie akceptując każdą.
Zaciska palce na drobnym okienku. Żółtawe szkiełko połyskuje nikczemnie, a szum w jego głowie jest zbyt głośny.
Wygląda przez monokl brązowym okiem, to momentalnie zaczyna przypominać ptasie. Widzi lasy, pola, łąki. Wiatr nagle nie rozwiewa mu włosów, a ciasne rzędy piór i wzbija się coraz wyżej i wyżej i widmo jego szczęścia przybiera nagle rzeczywistej formy i przez ulotną chwilę jest mu tak dobrze, tak lekko.
Słyszy nagle głośny gwizd, który sam ucieka mu spomiędzy warg i świat na nowo staje się niebiesko-czerwony.

Od Hotaru - 暗闇の光

Chłód tańczył za oknem, ciemność kładła się wśród drzew, choć przecież do kolacji zostało jeszcze dużo czasu, a pora nie była późna. Hotaru szła korytarzami siedziby Gildii, gdy jej uwagę przykuło światło wydobywające się z lekko uchylonych drzwi prowadzących ku bibliotece. Jasny snop, przecinający korytarz w poprzek, przyciągnął tancerkę, pobudził jej ciekawość, kazał zajrzeć do wnętrza.
Kobieta bezszelestnie podeszła do drzwi, zerknęła z zaciekawieniem do środka.
Vilre siedziała przy jednym z pulpitów, jej wzrok utkwiony w czytanym manuskrypcie. Jednak zaraz potem ów wzrok przepłynął na stojącą tuż obok świecę, na mosiężny lichtarz trzymający ją w pionie, zbierający skapujący niespiesznie wosk. Vilre nie potrzebowała aż tylu świec, przecież te trzy rzucały wystarczająco dużo światła. Jednak te delikatne, kruche czułki ćmy skłaniały się ku płonącym świecom, których złocisty blask kradł uwagę, jaka miała skupić się na tekście. Kobieta patrzyła, zahipnotyzowana tańczącym płomykiem, nim westchnęła, powróciła do czytanej książki. Akapit za akapitem, kolejne historie przepływały z kart wprost do głowy, gdy Vilre znów postanowiła zrobić sobie przerwę, zaś jej wzrok ponownie utonął w tańczącym płomieniu. Dłoń sięgnęła rozgrzanego wosku, przebiegła po girlandach stopionej parafiny. A potem wróciła do pióra, gdy nowe pomysły pojawiły się w głowie, natchnione blaskiem płomienia.
Hotaru zrobiła te pół kroku do tyłu, zniknęła w mroku korytarza. Obraz Vilre obserwującej topiącą się świecę, pozostał w jej pamięci, zapuszczając korzenie w sercu i stając się zaczątkiem nowego pomysłu.

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Od Jamesa — "Seks cię uprości"

James się nie skrada. Nie czuje potrzeby. Na tym etapie wydaje mu się, że zna swoich artystów wystarczająco, żeby wiedzieć, że w pewnych momentach będą po prostu nasłuchiwać jego kroków. Mogą się pysznić do woli, zachwycać otoczeniem, perfidnie przesuwać wszystko z kąta w kąt i ignorować jego obecność. Potrafią odwrócić się tyłem, przejść obok, niby zająć się faktycznie nowym kawałkiem rzekomej sztuki, którą muszą dokończyć na gwałt, a w ogóle to mógłby przestać im przeszkadzać. Nie mówią mu tego oczywiście, ale obruszają się lekko, karcą oczyma, wzdychają teatralnie, jakby nagle zapominali języka w ustach i nie potrafili z niego korzystać. 
Oczywiście, uważa to za nonsens, ale zwykł uzupełniać ich ciche gierki.  Nie potrafi odmówić lichej przyjemności z naigrywania się z całego tego mezaliansu, z grania trudnych do zdobycia, a przede wszystkim, nie dajcie bogowie, uznania za nazbyt chętnych. Przerzucają się konwenansami przeplatanymi z ubranymi w miłe, ładne słowa złośliwościami. Jedni i drudzy wychwytują to umiejętnie, szukając niepotrzebnie dodatkowej zaczepki, żeby pociągnąć teatrzyk dalej. Po takim czasie nadal uznaje to za całkiem zabawny, chociaż powierzchowny, flirt. Głębiej potrafią się już tylko otworzyć, a to przychodzi im z większym trudem, ale nadal zdarza się od czasu do czasu, gdy uchwycą dobry moment.
Dzisiaj go nie ma. Jest za to chwila przyjemniejsza w odbiorze, wyczekująca i nawet nie ulotna, której bieg nadają stuknięcia palców malarza. Nalanis siedzi ostentacyjnie rozłożony na kanapie z książką w jednej dłoni, prawdopodobnie zwiniętą z biblioteczki Jamesa, bo skłonność do podbierania też jego artyści mają podobną. Nawet nie udaje, że czyta, wzrokiem skupiony w jednym i tym samym miejscu, ale paznokciami wybija nieregularny rytm na kolanie. Historyk zdążył się już przyzwyczaić, że Alain w ciszy własnych myśli pozwala sobie odpłynąć dłoniom czy ustom. Nie raz przyłapał go na nerwowym podgryzaniu paznokci, skubaniu skórek, męczeniu jasnych włosów. Część z tego to pewnie pozostałość po aktorskiej przeszłości, reszta może naturalne nawyki, od których nie odwiodły go rodzicielskie przestrogi, ale James lubił myśleć, że jeden czy dwa tiki to po prostu sam Nalanis. W czystej postaci, gdy niezauważalnie opuszczała go rola, ale jeszcze nie do końca pamiętał, jak to odgrywać samego siebie, bez złudzeń i wyuczonych przyzwyczajeń.
James wie, że jest mu trochę przykro. Spodziewał się pewnie lepiej zaprojektowanego dnia, może nawet skrojonego na miarę prosto pod niego. Zamiast tego Cala nie zdążyła wrócić z pierwszej swojej prawdziwej misji, a sam mag tego poranka nie poświęcił mu praktycznie żadnej uwagi, zbytnio zajęty stosem korespondencji, sprawunków niecierpiących zwłoki czy interwencją krwawiącego nosa u Billy`ego, który pokłócił się z jedną ze swoich ulubionych kurek. Jest już popołudnie, ale słońce nadal znajduje się wysoko na niebie, to daje historykowi wystarczająco nadziei na odratowanie sytuacji.
Malarz ma usta wygięte w lekkim grymasie, ale wolna ręka rzucona na oparcie mebla drga mu nerwowo, gdy James przyklęka obok kanapy. Oczywiście, nadal jest ignorowany, więc powolnym, ale stanowczym, ruchem chwyta za książkę i odkłada ją na bok. Jego dłonie szybko znajdują twarz drugiego mężczyzny, z palcami zatopionymi łagodnie w miękkich policzkach, z siłą niewystarczającą, żeby sprawić komukolwiek przykrość. 
— Cześć — wita się cicho, łapiąc spojrzenie Nalanisa. 
W oczach dostrzega głównie czyste oburzenie, że śmiał przyjść tak późno. I w dodatku nawet się nie kaja! Nie czołga, nie płaszczy, nie przeprasza i milion innych rzecz, które powinien wykonać, zanim zaskarbi sobie wybaczenie artysty. James zna jednak lepszy sposób, więc luzuje uścisk i kciukiem, niby przypadkiem, zahacza o suche usta. Jak na zawołanie wargi otwierają się w szerszym grymasie, ale zanim ich właściciel zdąży go zrugać, scałowuje już z nich pioruńskie zniewagi. Nie spieszy się, mimo wyraźnych próg pogonienia z drugiej strony, która z jednej strony jest chętna, z drugiej nadal zdenerwowana. Jamesowi przechodzi nawet na myśl, czy aby zaraz nie dostanie książką w łeb, ale zostaje nagrodzony szarpnięciem za włosy. 
Patrzą się na siebie w ciszy, Nalanis nadal będąc obrażonym, pewnie jeszcze bardziej, gdy musi wpatrywać się w pogodną twarz spóźnialskiego maga.
— Zniewaga na najwyższym poziomie, spodziewałem się czegoś lep… 
— Przepraszam — mówi szybko, bo nie chce się kłócić. — Powinienem przyjść wcześniej. Przynoszę za to i przeprosiny, i prezent urodzinowy, a przez resztę i dnia, i wieczoru, i nocy możemy robić, cokolwiek sobie wymarzysz. 
No, prawie wszystko, bo w gildyjskich murach nadal starają się zachować dyskrecję. Jeden z nich bardziej niż drugi, ale Jamesa nadal bawi, że niektórzy gildyjczycy nawet teraz są nieświadomi jego bliskiej relacji z Calą, mimo że ta już dawno przestała chodzić w koszulach innych niż jego. Zanim jednak dojdą do tych samych wniosków, wkłada mu w dłonie pakunek, zmaterializowany na życzenie prostym zaklęciem i przysiada się już poprawnie na kanapę.
— Możemy wyjąć wino, ponaśmiewać się z muzyki Xaviera, nagłaskać gildyjskie koty. Możemy wyjść na kolację, w razie czego na zapas mamy przygotowaną rezerwację i pan Asparsa nawet przyjął moją prośbę o ewentualną pomoc w transporcie. Mogę też ci przygotować kąpiel — ach, wiecznie podgrzana woda do idealnej temperatury, magia bywała  c u d o w n a  do tak prostych czynności — i możesz w końcu odpocząć jak człowiek, z masażem w cenie — wylicza, a później kontynuuje, rzucając kolejne pomysły, gdy Nalanis otwiera prezent. 
W środku pudełka jest misternie zdobiona szkatułka, wybiórczo malowana złotem, częściej okraszona przenikającym się fioletem z ułożonym w fantazyjne wzory różowym kwarcem. Nalanis otwiera ją pospiesznie, zbytnio podniecony nowym prezentem i zamiera, dostrzegając w środku otwarty, magiczny schowek, dużo większy niż przestrzeń małego przedmiotu. 
James wie, że mógł trochę się zapędzić. Nie jest to nic super wielkiego, przecież kupował artyście dużo droższe, bardziej ekstrawaganckie rzeczy na samo szturchnięcie łokciem czy odgłos dłuższego niż kilka sekund marudzenia. Trwają w lekkiej ciszy, gdy młodszy z nich przebiera w plątaninie rzeczy zauroczonych magią szkatułki, ale z każdym kolejnym przedmiotem chyli głowę nieco bardziej w dół, zupełnie nie po swojemu. Zazwyczaj trzymał ją wysoko, próbując patrzeć na świat z góry, dodając sobie kolejnych centymetrów to butami, to kapeluszami. Choćby dlatego mag myśli, że jednak spaprał robotę i chce już przepraszać po raz drugi, ale zaraz ma ręce pełne cudzych ramion, czuje prędkie szarpnięcia włosów, ostre ruchy bioder i uśmiecha się szerzej, że jednak w tym wszystkim udało mu się nie pomylić. Oczy Nalanisa najpierw błyszczą przepędzonymi łzami, ale nieco później James zagania je ponownie, aż ukrywają w nich cały widoczny fiolet. 
W gruncie rzeczy lubi rozkładać go i składać na nowo. Wsłuchiwać się w urwane oddechy. Zagarniać na własność nieukrywane jęki. Ostatecznie robią wszystko, co zaplanowali, po prostu kolejności innej od zaproponowanej. Spóźniają się na kolacje, ale nie szczędzą na niej dobrego wina. Nocą James zgodnie z umową rozmasowuje zmęczone, spięte mięśnie artysty, znosząc z humorem jego narzekania o plecach bolących prawie tak bardzo jak lekko posiniaczone, ozdobione odciskami palców biodra. Wyjątkowo historyk zostaje nawet na noc, pozwala sobie na więcej, nie szczędzi na gestach, komplementach, nawet bez żadnej złośliwości, tylko z czystym uwielbieniem. Wie, że Alain lubi czuć się adorowany (chyba dlatego ich życie łóżkowe jest tak udane), więc ten jeden dzień w roku może mu podarować.
Nie może oprzeć się wrażeniu, że seks wszystko między nimi uprościł. Bardziej zakłada, że tyczy się to drugiego mężczyzny, ale gdy mu to mówi, dostaje tylko zapomnianą książką po głowie. Lekko, bez przekonania, gdy Nalanis przewraca się na drugi bok, szturcha go, podbiera koc i marudzi, żeby nie kłamał, bo wie, że oryginalnie ten tekst należał do Cali.  Jest już zbyt późno, żeby zacząć się z nim droczyć, więc James podbiera tylko ukradziony fragment koca, wsłuchuje się w wyciszający się snem oddech partnera, zabrane ciepło wynagradza mocniejszym uściskiem. Słyszy pomruk zadowolenia, gdy mniejsze ciało wtula się w niego mocniej.
Jutro się tym może przejmie.

niedziela, 16 kwietnia 2023

Od Aherina — Lustrzański spirytus

Aherin trzymał obcas na krawędzi stołu, bujał ich na krześle miarowo, leniwie.
Siedział z półprzymkniętymi powiekami, opierał brodę na głowie Apolonii. Aktorka drzemała z ręką przerzuconą mu przez ramię. Rozpięła mu kilka guzików koszuli, ale nie skończyła, przysnęła w trakcie. Aherin nie był lepszy, rozsznurował jej gorset, ale tylko do połowy. Wiedział, że nic z tego nie będzie, zajął się nim dla przyjemności rozwiązywania, lubił samą czynność, ale tym razem szło mu opornie, w końcu odpuścił.
Nagle krzesło odchyliło się za daleko, noga straciła oparcie na stole, Aherin uświadomił sobie, że leci do tyłu. Miał w sobie dość refleksu, machnął ręką na czas. Krzesło zatrzymało się gwałtownie, zawisło w powietrzu kilka cali nad podłogą. Zaklęcie nie wytrzymało długo, Aherin poczuł pod plecami, jak pijany, niedbale rzucony czar wykrzywia się pod ich ciężarem, a w końcu pęka jak szklana tafla.
Upadek z tej wysokości nie był przykry, Apolonia nawet się nie obudziła.
— Kochanie? — Aherin szepnął.
Brak reakcji.
— Idziemy spać? Do łóżka?
Apolonia wymruczała coś, co zinterpretował jako zaprzeczenie. Aherin przełożył jej dłoń w inne miejsce, złapał ją obiema rękami w pasie, przesunął wyżej na siebie, żeby klamerka od paska przestała wbijać mu się w skórę.
— No dobrze, to nie.

i za alkohol 

Od Apolonii — Słodko-słony cios

Apolonia mruży oko, wyciąga się przez cudze ciało ku nocnej szafeczce. Przy okazji wbija łokieć w żebra czarodzieja, ten jęczy cicho, ściąga brwi w konsternacji. Szafeczka, do której próbuje dostać się aktorka, jak na złość stoi po jej własnej stronie łóżka. Na tej, w tym konkretnym momencie i wcale nie przypadkiem, sama kobieta się nie znajduje.
Cichutki trzask otwieranego wieczka szkatułki przerywa komfortową w swych ramionach ciszę.
Oddech Aherina sięga tuż za ucho Apolonii, cichym, ciepłym szeptem głaszcze skórę.
— Co robisz?
Dłoń czarodzieja kołysze się na kobiecych lędźwiach, sunie to w górę, to w dół. Chłód opuszków staje się głównym winnym gęsiej skórki, która nagle pojawia się na kobiecych rękach.
— Łaskoczesz — szepcze tylko Pola, uśmiecha się.
Delikatnie i z czułością ujmuje którąś z czekoladek pomiędzy swe palce, następnie przenosi ją wprost pomiędzy swe wargi.
— Hm. — Aktorka marszczy czoło, poszukuje smaku. — Ach. Nugat — oświadcza, jak gdyby była to odpowiedź na wszystkie pytania tego świata. 
— Nugat? — powtarza po niej Aherin. — Pok…
Apolonia wymyka się, nie odpowiada. Przytrzymuje jego ramiona i sięga ponownie do szkatułki, chwyta za czekoladkę, kieruje ją ku cudzym ustom. Spogląda na Aherina, intensywnością spojrzenia zadaje pytanie.
— Karmel.
— Och — wzdycha i nie czekając, całuje go, próbuje pochwycić ostatnie słodko-słone wspomnienie.
_______
dziękujemy panie Hopecraft za słodycze

piątek, 14 kwietnia 2023

Od Jamesa, CD. Aherina

Prawie wszyscy w gildii śpią, gdy wraca nad ranem. Koła pojazdu toczą się miarowo, dawno utulając zmęczonego podróżnika do snu rytmem niezbyt wyboistych rozdroży. Jamesa bardziej niż zatrzymanie powozu budzi własne chrapnięcie, zakrztuszenie się śliną i z nagła ulatająca z myśli mara senna. Wystraszony podrywa się do przodu, barkiem zahaczając o wystającą krawędź drewnianych, źle zarobionych drzwiczek. Nie klnie, bo przecież dżentelmenowi nie wypada. Nawet jeżeli ostatnio pozwala sobie na większa frywolność w kwestii własnych nawyków, to nadal stara się utrzymywać minimalne standardy. Wyczołguje się na zewnątrz, żegna się uprzejmie z równie zmęczonym woźnicą, dobywa swoich bagaży i...
Bierze głęboki oddech. Jest prawie w domu. Budynek gildii oświetla kilka punktowo rozmieszczonych lamp, ale dają zbyt mało blasku, żeby mógł się przyjrzeć zmianom, jakie w niej zaszły przez ostatnie kilka tygodni. Nie było go ledwie trzy miesiące i nadchodząca letnia pora potęguje wrażenie, że czas przeleciał mu przez palce. Spędził w Obarii dużo więcej niż by chciał, mniej-więcej tyle ile zamierzał, ale w zasadzie mniej niż był gotowy. To dobry stosunek pragnień do rzeczywistości, zadowala go na tyle, że spędza kilka pierwszych minut, siedząc na własnym, zakurzonym bagażu i wpatruje się w gwiazdy. Macha w ich stronę nieporadnie, bo nadal nie rozumie, jak działa Billy jako jednostka, jako osoba, w ogóle jako człowiek, ale kurtuazja wymaga przynajmniej przywitania się na dobry początek.
Trochę żałuje, że nie może tego zrobić twarzą w twarz, ale po ostatniej wymianie listów wie, że Cala zabrała chłopca na wielką wyprawę na ryby, a James wrócił nieco wcześniej, niż się umawiali. Nie spodziewał się, że w Sorii tak szybko uporają się z jego zleceniem, ale zaprzyjaźniony jubiler nawet nie mrugnął okiem na nazbyt szczegółowe, wręcz do granic małostkowości, wytyczne. To nawet lepiej, bo ma czas jeszcze wszystko przemyśleć, zaplanować, żeby oboje wyszli z całego tego mezaliansu co najmniej zadowoleni.
Oddycha głęboko po raz kolejny, w palcach mieli materiał skórzanych rękawiczek. W końcu po takim czasie może ściągnąć je bez obaw, bez żadnej presji. Za dwa dni będzie musiał wrócić do najbliższego miasta po Helenę, styraną długotrwałą jazdą na tyle, że nie mieli już serca targać ją do Toirie. Jakkolwiek Nibyłowski wydawał się nazbyt zainteresowany spędzeniem dodatkowego dnia czy dwóch na zakupach z ich nową podopieczną i James nie miał cienia wątpliwości, że z zostawionych im funduszy nie zostanie nawet korona. 
Powinien przestać marnować czas. Zamiast tego uśmiecha się łagodnie do rozgwieżdżonego nieba i bawi się magią. Nie tak, jak za czasów studenckich, profesorskich, badawczych. Bardziej jak wtedy, gdy jeszcze nie poznał Octaviana, rodzina zostawiła go w spokoju i mógł po prostu cieszyć się promiennymi iskrami, które pochłaniał z każdym kolejnym oddechem. Ziemia drży przyjemnie pod stopami, gdy drobinki kurzu wzbijają się w powietrze i wirują na wietrze. Otoczone jaskrawym, migoczącym pyłem, który rozmienia cząstki na cząsteczki, cząsteczki na jednostki, jednostki na marazmy, marazmy na wspomnienia, wspomnienia na idee. Magia przetacza się mu przez żyły, duch mruczy z zadowoleniem, a James czuje się całkiem zdrowy. To nowość, nawet jak na jego dotychczasowe, zbytnio pozytywne ostatnimi czasy samopoczucie.
Trafia do własnego pokoju po omacku, zaklęciem wycisza własne kroki i upewnia się, że nikogo nie obudził, zanim rzuca się na łóżko i przesypia i resztę nocy, i cały poranek, i całe popołudnie. Dopiero późnym, markotnym wieczorem, gdy załamuje się nieprzyjazna pogoda, ustaje bijący w okno na cichy alarm paskudny deszczyk, budzi go lato. Jeszcze nie kalendarzowe, ale już aromatycznie kuszące wonią rozłożystych kwiatów, które Cala musiała posadzić na parapecie w czasie jego nieobecności. Ziewa brzydko, niedystyngowanie i udaje się mu zebrać do kąpieli. 
Jeszcze z mokrymi włosami odgarniętymi do tyłu, w luźno zawiązanych, pomiętych spodniach, niewyprasowanej koszulce do spania i szlafroku zarzuconym lekko na zmarznięte ramiona, próbuje przekraść się do kuchni po cokolwiek do jedzenia. Pusty żołądek mocno daje się mu we znaki, ale ze spiżarki oprócz porcji szybko zajedzonej cichcem zupy, kilku pajd chleba i porządnego kawałka malinowego przekładańca zabiera jedną butelkę z zapasu gildyjnego alkoholu. Noc jest długa, on w końcu wyspany, a to dobra wymówka jak każda inna, żeby zająć sobie czas. Może weźmie jakąś książkę, znajdzie chwilę na powrót do pełnoprawnej pracy gildyjnej…
— James? Kiedy wróciłeś? 
Odskakuje nerwowo, strącając wybraną butelkę z blatu. Tylko szybkie pstryknięcie palcami zatrzymuje ją w powietrzu, kilka centymetrów nad ziemią. Wzdycha ciężko i podnosi wzrok na stojącego w drzwiach gildyjnej kuchni pana Asparsę. Uśmiecha się, chociaż w oczach widać mu lekkie zmęczenie i kiwa głową na powitanie.
— W nocy, nie chciałem nikogo z was obudzić — tłumaczy się, zupełnie niepotrzebnie, ale ostatnio lubi mówić prawdę, więc korzysta z okazji — słyszałem, że dużo mnie ominęło — urywa, bo nawet nie wie, co konkretnie mógłby wskazać. 
Która z rzeczy jest tą najważniejszą? Chyba śmierć Tadzia? Po nim pewnie pojawienie się tego dziwnego nowego maga-akademika, odejście w międzyczasie sporej liczby członków gildii i tak dalej, i tak dalej. Było tego i tak za dużo, żeby znaleźć konkret tak szybko. Zamiast tego wykorzystuje okazję, bo i tak przedstawia się przed nim długa noc.
— Nie masz ochoty na drinka? — pyta, chwytając wzlatującą wyżej butelkę.

Od Cahira — Pozdrowienia z Tirie

James,
informacja aktualna, jestem zainteresowany ofertą. Odkąd postanowiłem się przebranżowić, nie narzekam na nadmiar zleceń. Moja obecna profesja, w porównaniu z poprzednią, nie jest wymagająca, spędzam większość czasu w gildii, nie zjeżdżam już regularnie kontynentu wzdłuż i wszerz. Zarobki mam stałe, ale niewysokie. Jestem z Twojej oferty podwójnie zadowolony, raz, że rozprostuję kości, dwa — dorobię. Wiesz, jak jest, a ja posiadam wierzchowca na utrzymaniu. Szczęśliwy koń, to wydatek spory. A szczęśliwy Xavier, cóż, jeszcze większy. 
O co właściwie chodzi? Zapewne o eskortę? Mam towarzyszyć komuś w podróży, dopilnować, by dotarł we wskazane miejsce w stanie nienaruszonym? Chętnie się tym zajmę, szczerze mówiąc, chyba nie mogłeś trafić lepiej. 
Dziękuję za sakiewkę. Ciężka. Nalanis mówi, że to zaliczka. Albo masz hojną rękę, albo zadanie jest długoterminowe, wymagające zaangażowania lub niebezpieczne. Chciałbym z góry poznać wszystkie szczegóły, znacznie ułatwi mi to pracę, pozwoli odpowiednio się przygotować.
Słyszałem, że planujesz zostać w Obarii na pewien czas. Odwiedziłem ją raz w życiu, o tej samej porze roku, zachowałem z nią dobre wspomnienia. To miejsce ma w sobie dziwny urok, nie sądzisz? Wierzę, że Tobie również się podoba.
Trzymaj się,
C. O'Harrow

czwartek, 13 kwietnia 2023

Od Jamesa, CD. Nalanisa

 Wcale-nie-tani Panie Norris, 
znajduję wiele zabawy w wyszukiwaniu dobranych dla Pana sformułowań. Ostrzegam, że przygotowałem szczegółową listę wraz z możliwymi konotacjami w ramach alternatywnych przywitań, gdyby obecne nie przypadło Panu do gustu. Proszę wybrzydzać do woli, jestem pewien, że w końcu znajdę sposób, żeby Pana należycie zadowolić (brzydko, za słabo przekreślone, nazbyt niedbale, jakby autor celowo napisał fragment i elegancko go podzielił na pół, aniżeli faktycznie chciał zamazać użyte zdanie) żeby był Pan zadowolony. Z przykładowych: Sławetny Alainie, Uniżony Korespondencie, Wasza Malarska Łaskawość, Jaśnie Wielmożny Artysto! Jeżeli żaden nie wydaje się wybrzmiewać na właściwej stopie, to proszę bez cienia wątpliwości mnie o tym poinformować, zaraz poczynię odpowiednie kroki na drodze wyszukania czegoś odpowiedniejszego. To byłaby czysta przyjemność. Może żaden z nich nie jest Najjaśniejszym Panem czy Waszą Ekscelencją, ale proszę przyznać, przecież moje wersje również mają swój urok. Mógłbym nawet zarzucić, że są o ciutkę zgrabniejsze.
W dodatku nie żartuję, naprawdę będę ich używać. Zostałem ostrzeżony, że zabrzmiało to jak groźba, ale proszę pamiętać, że przecież spełniam tylko Pańską, całkowicie zrozumiałą, kto chciałby się czuć jak swój ojciec, prośbę. Pragnę tylko małostkowo zaznaczyć, że na podstawie naszej dotychczasowej znajomości, to dar do wynajdywania ciekawych zakupów odziedziczył Pan po ojcu. Kiedyś postaram się napisać ładnie, prosto: Nalanisie, może nawet Alainie, ale proszę się choćby spytać Pani Apolonii, w kwestii stosowania cudzych imion jestem bardzo wybrednym człowiekiem.
Żadne tiki nerwowe nie są mi bliskie (no, może faktycznie jeden czy dwa), ale przyznam, że uniwersytet niszczy człowieka. Nawet teraz wspominam z żalem sytuację z debiutem prezentacyjnym pracy pana D'Arienzo. nieprzyjemne plotki zazdrosnych akademików, poddawanie jasnej formuły pod wątpliwości, duża presja ze strony wykładowców. Nie mogłem się temu nadziwić, chociaż sam sporo czasu spędziłem pośród tego motłochu i mimo upływu lat stan rzeczy nie uległ zmianie nawet o jotę. Przecież sam pan Isidoro nie stanowił elementu występu trupy cyrkowej, na bogów, miał powiedzieć przed publiką kilka słów, a nie zabawić ich do następnego sympozjum, a zachowywali się, jakby tego oczekiwali.
Żeby jednak zbytnio Pana gardło nie męczyło, bo jestem pewien, że jest Panu niewymownie przydatne, w końcu połowa ceny każdego obrazu, o ile nie więcej, to zdolności komunikacyjne jego autora, nadsyłam dobry, przydatny lek. Nieco gorzkawy, ale zabarwiony miodem i odrobiną herbaty, proszę tylko unikać z nim alkoholu mocniejszego niż dwadzieścia procent, powinien znacząco ułatwić pańskie przyszłe oratorskie spotkania. Jestem w końcu porządnym obywatelem tego-lub-innego kraju, nie dałbym cierpieć biednym, uciemiężonym artystom. Tyle naszych wspaniałych, przyszłych poetów, pisarzy, malarzy, aktorów spędza życie wśród piwnic niedocieplonych kamienic czy strychów przerobionych połowicznie na suszarnię prania. Ktoś bardziej arogancki mógłby nawet zarzucić, że musi się Panu dobrze powodzić w gildii, jak na standardy niepopularnych jeszcze na skalę narodową artystów, ale myślę, że oboje wiemy, że to i tak dla Pana za mało. Jednostki wybitne potrzebują w końcu tego, co najlepsze, nie powinny zadowalać się półśrodkami, nie sądzi Pan? 
Czuję, że wprowadziłem Pana w niepotrzebne zamieszanie, wydawało mi się jednak, że mój wiek był doskonale znany wśród gildyjczyków. Zdaję sobie sprawę, że obecnie reprezentuję raczej starszą część naszej zbiorowej gromady, pomnę jednak na takiego pana Asparsę, który jest bodaj dwukrotnie ode mnie starszy, a ledwo tylko skubnął go ząb czasu. Jesteśmy magami, krew w naszych ciałach ma niewielkie znaczenie w porównaniu z magią, która karmi nasze dusze. Im bardziej jesteśmy do niej zbliżeni, tym łatwiej nam odnaleźć więź z upływającym czasem. To dużo zmienia w podglądzie na życie, chociaż nawet my nie będziemy żyć wiecznie i nie cieszymy się nielimitowaną, pozbawioną starości drogą do wieczności. Może uda mi się żyć nieco dłużej od przeciętnego człowieka, te kilkadziesiąt lat w jedną czy drugą stronę wydaje się mieć jednak małe znaczenie, gdy życie już teraz upływa mi tak leniwie. W porównaniu do dawnej młodości, pracy na trzy etaty, początków życia rodzinnego, spokój jaki daje mi gildia i szansa na pracę wyłącznie nad tym, co lubię, jest jak zbawienie, które samo w sobie odejmuje kilka dobrych lat z barków. I na pewno z sumienia. 
Wszyscy są w kwestii brody przeciwko mnie i nie znajduję powodów, dla których macie tak wybrakowane gusty. Calitha, Nibyłowski, nawet miejscowi spoglądają na mnie z pobłażaniem i sugerują porzucenie niepotrzebnego kryzysu (zaśmieję się, że wieku średniego może), jakim jest według nich ta czupryna. Zupełnie niewyobrażalna zniewaga, jak mniemam, która wynika wyłącznie dlatego, że nie potraficie poznać się na jej kunszcie. Dziękuję jednak za komplement, nie będę ukrywać, miło słuchać tak płynnie rzuconych ładnych słów i gorąco roześmiałem się, czytając fragment o uczuciach religijnych. Zapewniam, prędzej sam postawię tej brodzie ołtarzyk, niż pozwolę ją zgoli---- (kleks, wyraźnie autor został szturchnięty w trakcie pisania, mocno, sądząc po kropkach rozlanych na papierze w innych fragmentach tekstu)
Nie znam się zbytnio na imionach, dlatego od razu podpytam, co w takim wypadku znaczy Pańskie imię? Interpretacja mojego całkiem mi się nawet podoba, nadaje mi zdecydowanie więcej animuszu. Jako byłego edukatora, w dodatku uchodziłem nawet za wykładowcę, jestem pewien, że moi uczniowie by się z nią zgodzili. Nie wiem, jakie grzechy Pan musiał popełnić w poprzednim życiu, żeby w tym wpaść w rytm moich Szanownych, Drogich i Wcale-nie-tanich, ale cóż, należało się wtedy lepiej prowadzić. Chociaż nie żałuję naszej listownej znajomości i całkiem się cieszę, że Pańskie poprzednie wcielenie musiało nabroić. O grzeszenie w obecnym nie śmiem przecież Pana podejrzewać, chociaż wiem, jak wyglądają sytuacje życiowe wśród braci studenckiej. Rozpusta gorsza niż wśród grona pedagogicznego, br.  
Miałem kilka okazji, ale bardzo rzadko udawało mi się zapędzić w róg artystycznego półświatka. Nie miał mnie kto zbytnio wprowadzić, a ze mnie też nie jest najbardziej kreatywny człowiek na ziemi i zwykle ograniczałem swoje wizyty do ewentualnych wypadów do opery, może jakiś spektakl, ale tu wyłącznie po prośbie bliskiej osoby długie lata temu. Widzę jednak, że u Pana artystyczne korzenie zdecydowanie przyniosły korzyści. Pewnie obracanie się w środowisku eleganckich tkanin, mocnych skór czy poznawanie fachu od środka całego zakładu tudzież pracowni musiało okazać się zbawieniem dla tak otwartego umysłu. Nie dziwię się wobec temu w żaden sposób Pańskiemu wyborowi ścieżki zawodowej, jakby Pan był skrojony na miarę pod fachową scenę artystyczną. Studia nie są jednak dla wszystkich i zdaję sobie sprawę, że winę często ponosi niedostosowany do aktualnej sytuacji czy potrzeb rynku system. Słyszałem mimo wszystko dużo dobrego o SASP, dlatego tak szybkie rozstanie z uczelnianym progiem lekko mnie zaskakuje. Aczkolwiek kwestie finansowe wydają się kluczowe w tej sprawie, drżę na samą myśl, że taka szansa i możliwości mogły przejść Panu koło nosa wyłącznie przez tak bzdurny aspekt. Zupełnie nielogiczne. 
Myślę, że możemy podyskutować o jakiejś alternatywnej drodze dofinansowywania Pańskiej pracy, bardziej regularnej, szkoda marnować potencjał. Corocznie fundujemy określoną liczbę stypendiów, ale myślę, że moglibyśmy ominąć niepotrzebną zupełnie biurokrację, zresztą, nie są to też jakieś zawrotne kwoty, a powinien Pan na swoje potrzeby otrzymywać więcej niż tylko na wikt i opierunek. Wolałby Pan przedyskutować to pisemnie czy raczej zaczekać do mojego powrotu z Obarii?
Żałuję, że nie widziałem Pana nigdy na scenie teatralnej, musiał być to naprawdę widok jedyny w swoim rodzaju. Możemy się spodziewać jakiegoś mniejszego przedstawienia w gildii? Jaka rola najbardziej zapadła Panu w pamięć? Jaki spektakl, w jakim miejscu? Ulubiona reakcja publiczności, poza, oczywiście zasłużonym, zachwytem? I jakie kwiaty Pan lubi? Pozwolę sobie pofolgować i odwdzięczyć się za uwagi o moim wieku. Pasuje Panu ten wiek, choć młodość, to jednak nie wieczność, tak widać u Pana swobodę ducha, młodzieńczą niecierpliwość, ale też sposobność do łapania uśmiechu losu. To dobrze, wyciągnął Pan wszystkie najlepsze cechy z życia. Czy podróże z trupą teatralną, czy te wzloty i upadki przy wstawaniu i zasypianiu w dziwnych miejscach. Nie wiem, czy takie doświadczenia Panu pasują, raczej widziałbym Pana w złotych atlasach, w zbyt drogiej biżuterii czy wśród eleganckich saloników, nie gospodowych pokojów na dwa metry z pryczą zamiast porządnego łoża.
Nie mam o sobie zbyt dużo do powiedzenia, szczerze mówiąc. Moja rodzina zarządza niewielkim terytorium niedaleko Lucerny, to małe miasto u podnóża Białych Turnii. Mam zdecydowanie zbyt dużo rodzeństwa i już w młodości rodzice nie mieli do naszej gromadki zbyt dużo cierpliwości, szybko zostałem oddany pod opiekę maga-podróżnika. Octavian nauczył mnie wszystkiego, co umiem i wiem na temat sztuki magicznej, chociaż był wymagającym i surowym nauczycielem, tak po latach jestem mu nawet wdzięczny. Zwiedziłem kawał świata. Wyspy Fliss, wszystkie kraje tego kontynentu, aż w końcu odłączyłem się od sztukmistrza i osiadłem w Obarii na jakiś czas, żeby prowadzić samodzielne badania. 
Zawsze ciągnęło mnie do nauki, odkrywania nowych rzeczy i naginania granic współczesnych ograniczeń nakładanych na magię bzdurnymi prawami. Zająłem się na dłużej badaniem skał wulkanicznych, co jest w zasadzie również powodem mojego powrotu do Obarii teraz. Ich wyjątkowe właściwości, niesamowita pojemność i wtedy, i teraz sprawiają, że dostrzegam nowe światełko w tunelu pustej, nudnej nauki. Nawet jeżeli obecne badania nie są z nimi całkowicie bezpośrednio związane. Tutaj, wierz lub nie, poznałem również swoją świętej pamięci żonę i od pierwszego spotkania nienawidziliśmy się do szaleństwa. 
Dwa lata później studiowałem już na Akademii Generalnej w Toirie i straciłem cały zapał do nauki. Nie zrozum mnie źle, to była i jest dobra uczelnia, ale wynudziłem się na niej jak pozbawiony kółka w klatce chomik. Miałem szczęście trafić przypadkiem w trakcie Juwenaliów na wybitnego profesora, Starszego Nibyłowskiego, który wstawił się za mną i umożliwił mi w tym samym toku przeniesienie się na DUM. Zanim skończyłem studia zawiązałem już węzeł małżeński, a rok później moja żona (mogłeś może czytać jej książki, wydała kiedyś serię opowiadań dla dzieci, chociaż drżę na myśl, że niektóre przerobiono na sztuki teatralne, to literatura zbyt ciężka dla młodego odbiorcy w moim mniemaniu) zaczęła również swoje studia na innej uczelni. Pozwolono mi szybciej skończyć studia, żebym objął świeżo mianowaną Katedrę Magii Kombinowanej na Defrońskiej Magotechnice. Zarzuciłem się w wir pracy, zdałem w końcu profesurę, zaczęliśmy rozwijać rodzinny biznes, przekształciliśmy jego część na rzecz pracy charytatywnej. Jakoś to życie poszło, przeszło i, szczerze mówiąc, po prostu sobie minęło. 
Po śmierci żony rzuciłem pracę, zabrałem dzieci i przeprowadziłem się do wiejskiej posiadłości, żeby kontynuować badania w spokoju. Nadarzyła się raz okazja z konsultacją i obserwacją gildii dla mojego innego drogiego przyjaciela, a że sprawa była lekko polityczna, nie miałem odmówić. Gildyjskie okolice i sama jej atmosfera przypadły mi do gustu na tyle, że uznałem ewentualny powrót do faktycznej pracy na etat za satysfakcjonujący. Nim się obejrzałem, minęło już sporo czasu od mojego przyjazdu do niej i muszę przyznać, że nie żałuję. To dobre miejsce na zmiany, a ludzie są wystarczająco mili.
 Dopytałem Nibyłowskiego odnośnie czerwonych szpilek, ale kazał przekazać, że nie wróży niczego dwa razy, więc nic więcej w tej sprawie sensownego nie uzyskałem. Pozwolę sobie dodać, że dla mnie każda wróżba powinna przedstawiać to samo, więc wyczuwam w tym szwindel, ale na wszelki wypadek: uważaj, Alainie, żeby Cię żadna niepotrzebna przykrość nie spotkała, a tym bardziej Elegantkę, skoro jest taka chuda. Daj jej ode mnie marchewkę, zanim przyjadę, pewnie zdążę o tym sam zapomnieć, a też powinna jakiś prezent otrzymać. Sam stronię raczej od zabaw z przeznaczeniem, więc unikam nadmiernych przepowiedni. 
Panie Nalanisie, ja zawsze byłem, jestem i będę dżentelmenem. I nawet eleganccy panowie nie stronią czy to od popełniania błędów, czy to od zawierzania siebie swoim własnym wadom. Nie mam jednak najmniejszego zamiaru przepraszać, bo nade wszystko stawiam w tym miejscu swój komfort psychiczny i osób mi bliskich, a, choć jeszcze Pan pewnie tego nie wie, Calithcie brakuje piątej klepki, chęci dbania o własne szczęście czy stosownej ostrożności w życiu. Nawet jeżeli to tylko wino i plotki. Czuję się też niezmiernie oburzony zarzucaniem mi jakiegokolwiek straszenia czy żądania czegokolwiek. Ja po prostu upewniam się, że na tej stopie nie będzie między nikim żadnych nieporozumień. Jakichkolwiek. Gdziekolwiek. Kiedykolwiek. Że się tak może żartobliwie wyrażę, każdy sąd by mnie w razie czego uniewinnił, proszę się nie martwić, nie zwykło nasze sądownictwo do robienia czegokolwiek więcej niż dawania arystokratom delikatnie po łapach w razie kary. Nie wymagam żadnych obietnic, a jedynie ostrożności. Nie chciałbym przecież, żeby i Panu w jakiś sposób stała się przykrość, a co gorsza, żebym został zmuszony sam do niej doprowadzić.
Skały wulkaniczne w Obarii już od dawna cechowały się niesamowitym potencjałem. Jedne rzeczy zaklina się prościej niż inne, kolejne lepiej magazynują energie, następne potrafią łatwiej zmieniać kształty i tak dalej, i tak dalej. Na tle poślednich materiałów ichne skały posiadają najlepsze jakościowo parametry magiczne przy najmniejszej powierzchni materiału. Z perspektywy ekonomicznej pozwoli to wspaniale zoptymalizować ich energię do wysokomagicznych eksperymentów, do których do tej pory brakowało nam magii, siły lub ducha. Sam przez lata próbowałem walczyć z problemem stabilizacji kamieni szlachetnych, które przyznam, że przez długi czas mieszały mi w głowie. Tylko obarskie skały były na tyle stabilne, żeby wytrzymać regularne wtłaczanie i wytłaczanie z nich wysokich pokładów energetycznych. Magia do nich przeniesiona piastuje się dużo łatwiej, przyjemniej i sprawniej niż przy innych źródłach, jak przy samych kamieniach szlachetnych. 
Taki diament na przykład to bardzo, bardzo kapryśny środek. Rubiny często wpędzają swoich właścicieli w apatię, a szmaragdy napędzają kulturę zazdrości. Większość ludzi myśli, że to czcze porzekadła, a to w rzeczywistości pochodne szczątkowego ducha magii, jaki w tych kamieniach tkwi. Oczywiście, normalnie jest niewykorzystany, bardzo trudno nim sterować i manipulować. Jego tymczasowo przerzucenie do skały z Obarii i późniejsze zamienienie z powrotem na swoje miejsce znacząco ułatwia sprawę. Problem jest w tym, że naprawdę niewiele osób potrafiłoby sprawnie manipulować obarszczyzną, dlatego szukamy metody na upłynnienie naszej techniki magicznej i jej późniejsze rozpowszechnienie. Wyobraź sobie świat, w którym małe dzieci z bardzo szczątkową magią, tak bardzo szczątkową, że są nie do odróżnienia od normalnych ludzi, mogą usłyszeć wołanie magii i uprawiać ją na zadowalającym poziomie. 
Rozgadałem się nieco, przepraszam. Z lustrzanami idzie powoli, są zachwyceni obecnie naszą obecnością, ale nieskorzy do dzielenia się swoimi sekretami. Mamy ogromne nadzieję rozpocząć wieloletnią współpracę i wymianę doświadczeń, ale na razie udało nam się potwierdzić tylko przyjazd jednej przedstawicielki plemienia, która pomoże nam z pracą nad oczyszczaniem kamieni. Myślę, że polubisz panią Mistral. Jest bardzo młoda, ciekawa świata i naciska, żeby mówić do niej Helenka, bo źle się czuje z Heleną, nieco zbyt rozmarzona jak na swój wiek, ale może to kwestia wychowania w izolowanym środowisku. Przedstawię was sobie oficjalnie w gildii. 
Przykro mi z powodu aktualnej sytuacji w gildii. Nie spodziewałem się nigdy, że do tego dojdzie. Wieści złe podróżują dużo wolniej niż dobre, dlatego zakładam, że minęło już od otrzymania listu wystarczająco dużo czasu, żeby odbył się i pogrzeb. Żałuję, że nie ma mnie tam z wami, musiał był to cios dla wielu naszych przyjaciół. Odejście z tego świata akurat pana Tadeusza to wielka strata. I dla gildii, ale też przede wszystkim dla ludzkości. Biada nam. Dobrze zrobiłeś, poinstruuję listownie Billy`ego, żeby pomógł trochę bardziej przy obecnych okolicznościach w gildii, pani Marta zasługuje na odrobinę odpoczynku. Wydawało mi się, że była blisko z panem Tadeuszem.
Wypoczywaj, pij dużo wody, może nieco mniej wina, nie przemęczaj się też, pozdrów wszystkie zwierzaki. Czerń niedługo minie, a co prawda na odległość, ale przesyłam wyrazy tulenia. To musi być ciężki czas dla Ciebie, Alainie. Przywiozę Ci coś kolorowego z gór, żeby trochę rozpogodzić. 
Na tym piekielnym szczycie rosną zamówione kwiatki, więc trudno się mówi, za czwartym razem jego zdobycie poszło dużo sprawniej. Przesyłam podarki prawie wszystkim z gildii, rozdaj je proszę, twój prezent przyjechać ma razem z Calą w wersji wspólnej, bo wspomnieliśmy o tobie ostatnio i w naszej korespondencji, w wersji nieoficjalnej wypatrz proszę niebieskie pudełko ze złotą wstążką, myślę, że Ci się spodoba. Myślę, że moje obecne samopoczucie to zasługa lustrzan, dawno nie czułem się tak w zgodzie z własnym ciałem, ale nie zaprzeczę, Nibyłowski pomaga. Ganianie za dużo młodszym, bardziej wysportowanym współpracownikiem wpływa na dumę człowieka, zacząłem jeszcze mocniej ćwiczyć i niedługo mam nadzieję wrócić do dawnej formy, wraz z rozbiciem resztek dawnej choroby. Czekam na przyszłą, wspólną jazdę konną, będę mógł Ci wtedy udowodnić, że lata mają niewielkie znaczenie.
Badania powinny zająć jeszcze kilka tygodni, ciężko mi określić. Mam nadzieję, że uda się nam szybko zakończyć pracę, ale niczego nie obiecuję. Ostatecznym terminem byłyby pięć miesięcy, mam wówczas sprawę niecierpiącą zwłoki do wykonania w Sorii, ale tak zakładam jeszcze z pięć, sześć tygodni przynajmniej. 
Przekaż ode mnie proszę, chociaż mam nadzieję, że nie poczujesz się przy tym jak gołąb pocztowy:
1) Pani Marto, jeżeli to, co Cala napisała mi w swoim liście, to prawda, to proszę pamiętaj, że w razie czego możemy komuś nieelegancko „obić mordę”, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Ponadto zagoń naszych do roboty, nie męcz się z nią sama, odpocznij trochę, weź wolne.
2) Pani Irinko, co by pani zrobiła, gdyby pojawiła się w gildii kucharka do pomocy i odciążenia panią?
3) Cahir, dostałem informację, że byłbyś zainteresowany pracą ochroniarza. Jeżeli jest to sprawa aktualna, proszę, wyślij mi lub poczekaj aż wróci Calitha i dogadajcie szczegóły, cena nie gra roli. 
4) Kim jest psiarnia, mieliśmy ze sobą przyjemność? Niemniejsza, również go pozdrów.
5) Pani Apolonio, wzajemnie. Dużo spokoju, czerń niedługo przeminie, proszę na siebie również uważać i siebie oszczędzać, zwłaszcza swoje nerwy. 
6) Panie Fidori, przesyłam kwiaty, przeklinam moje plecy po wyprawach po nie na szczyt, a  także dużo innych miejscowych ziół, o których poinformowali mnie lustrzanie. Może niektóre z nich będą Panu przydatne.
7) Bardzo chętnie skorzystam z propozycji każdej lektury, dziękuję bardzo.
8) Panie Nikolaiu, proszę się nie bać, nasze kocięta mają już przecież fundusz powierniczy na studia założony. To koty z potencjałem, nawet jeżeli bez rodowodu.
Znowu pozdrów wszystkich, a przede wszystkim samego siebie. 
Z serdecznymi pozdrowieniami,

 



Lista prezentowa, wszystko opakowane w pudełka z podpisem z imienia, ewentualnie z elegancko napisanym, krótkim listem w środku pakunku:
Marta: ziółka na uspokojenie, szmaragdowy szal z opiłkami złota z zapytaniem, czy byłoby nietaktem, gdyby wysłał jej następnym razem biżuterię, ale nie wie, czy lubi ją nosić
Ignaś: Krawat w kaczuszki z podpisem, że ma mu przynosić według pewnego wróżbity szczęście
Starzec: Buteleczkę lustrzańskiego spirytusu
Will: Bardzo ciepły, pleciony, kolorowy koc
Pola: Szkatułka ze słodyczami w środku
Kozioł-medyk: Zasłużony kwiatek w liczbie sztuk dużo i kilka paczek dodatkowych ziół z okolic Obarii
Kozioł-szatan: Książki zdobyte w Obarii, kilka białych kruków.
Cahir: Sakiewka w ramach zaliczki na przyszłą prośbę Cali, zdecydowanie zbyt dużo pieniędzy.
Nikolai: Sakiewka z zaliczką na utrzymanie kociąt, z podpisem, że kogoś takiego jak Nikolai, to James nie śmiałby zostawić samemu, bo nigdy by sobie tego sam nie wybaczył.
Akamai: Zapytanie o jego dotychczasowe podróże, wysyłka kilku map górskich szczytów.
Irina: Słodkie pastylki witaminowe, gruby, biały, futrzasty szalik
Kacza matka: Dużo map, częściowo pokrywającymi się z tymi dla Akamaia.
Xavier: Sakiewka z podpisem: „Na struny i nowe dzieła.”.