niedziela, 27 lutego 2022
Od Hugona cd. Ayrenn
sobota, 26 lutego 2022
Od Calithy, CD. Tallulah
Od Isidoro cd. Jamesa
Od Mattii cd. Małgorzaty
piątek, 25 lutego 2022
Od Antaresa cd. Hugona
środa, 23 lutego 2022
Od Calithy, CD. Asy
Od Jamesa, CD. Kukume
Od Antaresa cd. Lei
Od Hotaru cd. Michelle
Od Billy`ego, CD. Salomei
To nie jest tak, że akurat bał się pani w kolorowych włosach. Po prostu nie bardzo rozumiał atmosferę jaka wokół niej panowała, a nie był specjalistą w sprawach czysto społecznych. Od zawsze interpretacja ludzkiego zachowania przychodziła mu z niewytłumaczalnym ciężarem, gdy jak przez mgłę obserwował czyjeś ruchy, mimikę i gęsty. Czasem widział wokoło srebrzyste kształty, które zdawały układać się w zapierające dech w piersiach świetliste wzory. Wpatrywał się w nie z niezrozumiałym utęsknieniem, ignorując typową dla wielu kultur tradycję spoglądania w oczy rozmówcy. Niekiedy dana postać zdawała się istnieć w trzech wymiarach jednocześnie, więc nie wiedział, na którą zwracać uwagę, gdy trzy pary rąk nakładały się na siebie z subtelnymi przerwami, a Billy czuł się wręcz wytresowany do dostrzegania tylko największych zmian. Tych najbardziej chwiejnych. Agresywnych. Niebezpiecznych. I w rezultacie dla chłopca, niestety, często również bolesnych.
Tym razem nie zdążył nawet drgnąć, gdy uparcie trwał na swoim miejscu. Miał wrażenie, że się zaraz popłacze. Zmarszczył brwi, bo przecież nie wiedział nawet, dlaczego miałby płakać. Ładna pani mówiła kojącym, przyjemnym w uchu głosem, za którym podążały piękne, aczkolwiek lekko wybrakowane motyle, którym brakowało niektórych fragmentów skrzydeł. Nawet wyciągnęła dłoń, wolnym, stonowanym ruchem, przed którym nie miał ochoty się skulić.
To była dobra interakcja, jak postanowił w myślach.
― Obrazki ― powiedział w zadumie, obserwując jak kobieta porusza się po gabinecie. Przyjrzał się uważnie, aczkolwiek nadal z daleka, bezpieczna odległość to dobra odległość, trzymanej przez nią książce. Zastanowił się przez moment, ale kolorowe motyle nigdy nie przyniosły mu czegokolwiek poza przyjemnymi chwilami, więc skinął głową i pojawił się tuż obok kobiety.
Nie towarzyszyło temu żadne spektakularne światło, dźwięk czy nawet pojedyncza wibracja. Po prostu w jednym momencie był tu, w drugim tam.
― Bil… ― spróbował wymamrotać, ale splątany nerwami język odmówił lekko posłuszeństwa. ― Billy ― powiedział tym razem głośniej, wyraźniej i zadarł głowę do góry, oczekując jawnej pochwały.
― Widoki. Ładne widoki. ― Wskazał dłonią w kierunku książki, którą zaraz otrzymał od szczerze zainteresowanej kobiety. Usiadł na podłodze mimo zapewnień, że na pewno wygodniej byłoby mu na fotelu, kanapie czy chociażby na krześle, ale w tym momencie Billy był już w swoim świecie.
Dłonią przejechał po ciężkiej, masywnej okładce, palcami badając nieznajome mu litery. Otworzył w końcu książkę, przewróciwszy kilka pierwszych spor. Próbował odczytać kilka prostszych słów, ale doskonale wiedział, że gramatyka i fleksja nawet we własnym języku sprawiały mu trudność, a co dopiero w tym dziwnym dialekcie, w którym tutejsi ludzie uparli się rozmawiać.
Billy w ogóle tego nie rozumiał. Skoro języki są po to, żeby komunikować się między sobą, to wszyscy powinni mówić jednym językiem. Miał niejasne poczucie, że kiedyś tak może nawet było, gdy w jego myślach majaczyła się wizja majestatycznej, aczkolwiek mocno zaniedbanej wieży, która sięgała nieba.
Przeleciał wzrokiem kilka linijek, marszcząc brwi. Przewrócił kolejne strony, aż natrafił na pierwszy obrazek. Piękny, fascynujący widok odległego miasta, tonącego w zachodzącym słońcu. Lite kamienie wydawały się lśnić w pamięci artysty, gdy małe iskierki materializowały się delikatnym światłem wokół rąk chłopca, mocno ściskających pomiętą od nich stronę.
― Była tam? ― spytał się kobiety, patrząc to na nią, to na obrazek. ― Ładne. Prawd… prawdz… Żywe?
Od Jamesa, CD. Isidoro
James czuł się w swoim żywiole. Dawno zapomniał, jaką satysfakcję sprawiały mu konferencje, nieprzyjemne utarczki słowne w innymi naukowcami, przez które niejednokrotnie wybuchały konflikty między poszczególnymi katedrami w obrębie jednej lub większej liczby uczelni. Nawet zawadiackie grono studenckie, które przymuszone wezwaniem swoich prowadzących zawitało na salony, mimo swoich pełnych znudzenia min czy otwartych, niesubtelnych ziewnięć wzbudzało w profesorze uczucie wzbierającej nostalgii. Lubił uczyć. Trochę miejscami nawet za tym tęsknił, choć był niewyobrażalnie wdzięczny światu za podesłanie mu Billy`ego, którego przyuczał ostatnimi czasy czytania, pisania i mowy we wspólnym, kontynentalnym języku. Pozwalało mu się to spełniać, nawet jeżeli w minimalnym stopniu.
No i dochodził jeszcze Isidoro, ale młody astrolog stanowił dla Jamesa coś więcej niż tylko ułomną, ulotką iskrę spełnienia dobrze wykonanego obowiązku. Pan D'Arienzo był wyzwaniem. Intelektualnym, społecznym i kulturowym, a przy tym wystarczająco ciekawym okazem, żeby zanegować postępującą stagnację życia historyka w gildii.
Nawet teraz, gdy prawie przewracał się w oficjalnym, bardzo formalnym stroju, wydawał się być bardziej konferencyjną ciekawostką niż jednym z najważniejszych na tym wydarzeniu uczonych. Ile James by oddał, żeby młody geniusz dostrzegł rezultaty własnych starań i cóż… żeby one zaowocowały. Szkoda patrzeć, jak taka kariera marnuje się przed młodym człowiekiem przez jego własną… nieśmiałość? Niestabilność? Ciężko znaleźć właściwe określenie.
— Problemy na pewno wystąpią, ale to tylko konferencja. Nie warto się zbytnio nią przejmować — skłamał naprędce, nawet nie musząc zerkać w bok, żeby widzieć bystry, aczkolwiek lekko pyszałkowaty wzrok Serafina. Książę musiał dostrzec, że i sam historyk mimo pogody ducha wyraźnie czegoś oczekiwał. Jak do tej pory sprawy układały się nad wyraz przyjemnie.
Żadnych braków kadrowych. Nikt nie zrezygnował z prowadzenia wykładu w ostatniej chwili, nie było szukania zastępstw na stoiska naukowe, nawet herbata podawana do bufetu smakowała całkiem znośnie. Tylko krzesła, jak zawsze zresztą, były piekielnie niewygodne. No i jak do tej pory, nikt praktycznie trójki mężczyzn jeszcze nie zaczepił. Hopecraft celowo unikał dawnych kolegów i koleżanek, nie chcąc wplątywać astrologa w jakąkolwiek sytuację społeczną, byle go mocniej nie zdenerwować na ten moment. Wszystko powinno iść swoim tempem. Pomalutku. Powolutku.
James w duchu modlił się, żeby tylko Serafin nie zdzielił po twarzy pierwszego lepszego naukowca, któremu nieopatrznie przyjdzie wykłócić się o pracę Isidoro.
Stłumił chęć westchnięcia i rozejrzał się po sali. Kolejni goście powoli tłoczyli się wzdłuż krzeseł ustawionych w kilkanaście podłużnych rzędów, a i wyglądało na to, że na konferencję przybyli mistrzowie najróżniejszych dziedzin. Dostrzegł gdzieś w kącie starego profesora Nibyłowskiego, który głośnym, hukliwym głosem łajał grupkę studentów, którzy zapomnieli się i wyjedli mu jego ulubione kremówki. James serdecznie współczuł mu w duchu, bo starszy Nibyłowski mimo bycia naprawdę światłym człowiekiem, na punkcie niektórych rzeczy miał istną obsesję i nie wahał się sięgnąć po granice swojego mocnego barytonu.
Przeleciał spojrzeniem na Serafina i Isidoro, którzy wydawali się pogrążeni w lekkiej rozmowie. Przeprosił ich na moment i ruszył w kierunku swojego niegdysiejszego mistrza.
— Pan profesor, dawno pana nie widziałem — przywitał się grzecznie, ratując biednych studentów, którzy zaraz zwiali, wykorzystując chwilowe rozproszenie swojego oprawcy.
Zanim James zdążył się zorientować, co się całkowicie wyprawia, został wciągnięty w ciężkie objęcia starszego mężczyzny, który mało nie zgniótł mu przy tym kości. Posiwiały Nibyłowski zadowolił się jednak kilkoma klepnięciami po plecach i w końcu wypuścił dawnego podopiecznego.
— Hopecraft! Przysięgam, za każdym gdy cię widzę jesteś coraz wyższy!
— To pan profesor się kurczy, na to nic nie poradzę — odparł, obserwując bacznie twarz swojego rozmówcy.
Kolejne zmarszczki, dużo więcej szarych pasm niż ciemnobrązowych i nawet słynny, kręcony wąs nie był już dawnej świetności. Minęło ledwie kilka lat od ich ostatniego spotkania, a postępująca starość musiała w końcu dopaść i jego dawnego mistrza.
— Co nasz magik tutaj sobie poczynia? Myślałem, że wziąłeś dupę za pas z uczelni?
— Ach, mam przyjemność być tutaj tylko wsparciem. — Uśmiechnął się ciepło. — Słyszał pan profesor może o Isidoro D'Arienzo? Ma prowadzić wykład za kilka dn… Coś się stało? — spytał, widząc upadający wraz z poruszeniem ust wąs. Taka mina u Nibyłowskiego zawsze oznaczała, że wchodziło się na niebezpieczny grunt.
— Nie wiem z kim się Hopecraft w tych czasach zadajesz, ale…
— Środowisku akademickiemu praktyka pana D'Arienzo jest niezbyt mile widziana? — dopytał dla pewności, mrużąc oczy. Niby nie spodziewał się cudów, ale aż takiej ostrej reakcji?
— Wiesz, jak jest. Młody, zdolny. D z i w n y — przeliterował ostatnie słowo, przewracając oczyma. — Stare prukwy lubią swoje stanowiska i taki młodziak im się średnio widzi. Tym bardziej gdy miesza w nieswojej dziedzinie.
James zerknął kątem oka na nadal pogrążonego w rozmowie Isidoro i Serafina.
— Mógłby pan profesor opowiedzieć mi coś więcej na ten temat? — spytał z promiennym uśmiechem i był nawet całkiem dumny, że głos mu przy tym nie zadrżał. Szanse powodzenia na udaną prezentację drastycznie się właśnie zmniejszały w oka mgnieniu, ale najważniejsze, to przecież znać swojego wroga.