sobota, 27 lutego 2021

Od Isidoro - Event

Burza targała niebem. Deszcz lał się nieubłaganym strumieniem, zaś wyjący wiatr miotał lodowatymi strugami tak, że żaden parasol nie mógł już dać osłony. Isidoro parł przed siebie, jedną ręką przytrzymując poły płaszcza, drugą zaś kaptur. Szedł pochylony, przed oczami widział tylko nieprzerwany strumień wody, w który zmienił się bruk Almery, i swoje przemoczone buty.
Astrolog skręcił za róg ulicy, gwałtowny wiatr pchnął go z taką siłą, że mężczyzna niemal się wywrócił. Wpadł barkiem na Nicolasa, wynalazca odruchowo złapał go za ramię.
— Przepraszam! — zawołał Isidoro, próbując przekrzyczeć wiatr.
W odpowiedzi Nicolas wydał z siebie tylko nieokreślony pomruk, który miał w zamyśle być czymś w rodzaju "Nic nie szkodzi!", jednak wiatr porwał wszystkie słowa.
— Już niedaleko!
W odpowiedzi - kolejny pomruk. Isidoro z wysiłkiem złapał równowagę, odwrócił się, obaj mężczyźni podjęli marszrutę.
To było ledwie paręset metrów, jednak kiedy Isidoro dopadł w końcu drewnianej furtki prowadzącej do skromnej posiadłości baronowej Valdivii, miał wrażenie, jakby przebył długą podróż. Astrolog otworzył skobel, wiatr prawie przytrzasnął mu palce, miotnąwszy niskimi drzwiczkami o framugę. Isidoro wszedł do ogródka, odwrócił się. Pod ciemną linią własnego kaptura widział tylko stopy Nicolasa i kawałek jego przemoczonego płaszcza. Wynalazca złapał się framugi, zebrał w sobie i z wysiłkiem przebył próg, siłując się z nagłym porywem wiatru. Astrolog nie przypuszczał, że zamknięcie za sobą furtki nastręczy im tyle problemów, jednak wspólnymi siłami w końcu udało się tego dokonać.
Krok za krokiem, mężczyźni przeszli ścieżką do posiadłości, ślizgając się w rozmiękłym błocie i starając nie poprzewracać prosto w okalające dróżkę klomby. Rośliny na pewno były piękne, na pewno ślicznie kwitły latem. Może to i lepiej, że Isidoro nie widział spod kaptura, co z ogrodem zrobił bezlitosny deszcz.
Drewniana weranda nie dawała praktycznie żadnego schronienia. Rozszalała wichura bez najmniejszego wysiłku sięgała daleko pod dach, Isidoro dostał w twarz strugami deszczu od razu, gdy tylko odważył się podnieść nieco głowę i zastukać do drzwi. Głośno.
Drzwi otworzyły się z hukiem. Ktokolwiek nacisnął klamkę, wleciał z powrotem do pomieszczenia, gdy wiatr władował się jako pierwszy, od razu czyniąc chaos w przedpokoju. Isidoro nie czekał, wszedł do środka. Nicolas ponownie przytrzymał się chwilę framugi, jakby zbierając siły, by przejść przez próg. Cisza, która zapadła po tym, jak udało się zamknąć za nim drzwi, była wręcz świdrująca.
Astrolog odetchnął z ulgą, zdjął kaptur i nareszcie mógł spojrzeć wokół.
Razem z Nicolasem znajdowali się w niewielkim, przytulnym przedpokoju, którego bukową podłogę ktoś przezornie wyłożył flanelowymi szmatkami. Isidoro właśnie zalewał te szmatki strumieniami wody, spływającymi sukcesywnie z jego płaszcza, kapiącymi z przemoczonych spodni i włosów. W podobnym stanie był Nicolas - właśnie przecierał chusteczką swoją przemoczoną, zmęczoną wysiłkiem twarz. Deszcz dosięgnął też jego surduta, rękawy pociemniały mu od wilgoci aż po same łokcie.
— Co za... przeprawa — westchnął ciężko.
— Nie ma rady na tę pogodę — odezwał się młody chłopak, widać służący, który otworzył im drzwi. — Wezmę od panów płaszcze i powieszę w kuchni, szybciej wyschną.
Isidoro zdjął ciężki, przemoczony płaszcz, podał go służącemu. Chłopak miał może z piętnaście lat, starannie zaczesane na bok jasne włosy i schludny, wygodny strój. Poprzeczne zagięcia na rękawach koszuli zdradzały, że przez większość czasu nosi je podwinięte, by nie przeszkadzały mu w pracy.
— Baronowa już czeka — Chłopak odebrał płaszcz również od Nicolasa, jego wzrok powędrował w kierunku butów obu mężczyzn. — Rozwieszę te płaszcze i może przyniosę panom jakieś kapcie. Proszę chwilę zaczekać.
Służący zniknął wewnątrz posiadłości i pojawił się z powrotem, nim Isidoro uporał się z przemoczonymi sznurówkami. W ręku trzymał puchate, filcowe kapcie, które zaraz postawił przed mężczyznami.
— Proszę do środka. W salonie jest kominek, będą mogli się panowie ogrzać i wysuszyć.
Mężczyznom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Perspektywa wesoło trzaskającego ognia i jego ciepła była wystarczająco zachęcająca, a poza tym - ich heroiczna przeprawa i starcie ze wściekłym żywiołem miało przecież bardzo ważny i miły powód.
Przyjęcie herbaciane.
Ma'am Valdivia zwykła wyprawiać przyjęcie urodzinowe dla swego męża, uznanego w świecie entomologa, który to większość swych badań prowadził w okolicach Misentei. Sercem owego przyjęcia była herbata, za którą to doktor Johan Valdivia wręcz przepadał, zaś w wyborze suszu do owego naparu baronowej zawsze pomagały jej siostry. Niestety jednak gwałtowna pogoda i inne wydarzenia sprawiły, że starsza baronowa została sama ze swym zadaniem, zwróciła się więc o pomoc do Gildii, która znana była z tego, że zrzeszała w swych szeregach specjalistów z różnych dziedzin.
Nicolas i Isidoro weszli do salonu. Powitały ich ciepłe, bursztynowe barwy okrywającej ściany tapety, miękkość grubego dywanu i łagodny połysk drewnianych mebli. Złociste refleksy igrającego w kominku ognia kładły się na ramach zdobiących ściany obrazów. Na widok gości, baronowa podniosła się z głębokiego, pluszowego fotela, ominęła okryty lnianym obrusem stół i podeszła bliżej.
— Jakże się cieszę, że udało się panom przybyć — powiedziała z łagodnym, szczerym uśmiechem. Wskazała dłonią w kierunku stojących bliżej kominka foteli. — Proszę, zapraszam. Zechcą panowie usiąść. Pogoda musiała panom naprawdę dać do wiwatu.
— Tak, trochę przemokliśmy — rzucił Nicolas, zerkając na inne, wolne siedziska i niepewnie zajmując swoje miejsce.
Baronowa podeszła do stołu, dłonią wygładziła koronkę swej sukni z jedwabnej krepy, utrzymanej w ciepłych, brunatnych odcieniach. Tu i tam krawcowa postanowiła przełamać ją delikatną, złocistą aplikacją, która iskrzyła się delikatnie w świetle padającym z kominka. Isidoro wydawało się, że suknia w niezwykły sposób przypominała fakturą kruche skrzydło motyla.
— Proszę wpierw wypocząć, odetchnąć i niczym już się nie kłopotać. Zrobię panom herbaty, po takiej przeprawie trzeba się rozgrzać.
To mówiąc starsza kobieta zajęła się przygotowywaniem naparu. Isidoro dopiero teraz zwrócił uwagę, jak profesjonalny i dobrze przemyślany sprzęt ku temu miała.
Na podłodze stał niski, żeliwny piecyk - kolejne źródło ciepła prócz kominka w pokoju, które to źródło baronowa wykorzystała do zagotowania wody. Na stole zaś czekał już przygotowany przysadzisty imbryk, w którego sitko starsza kobieta nasypała ciemnego suszu. Sam imbryk stał na fikuśnym podeście, w którego wnętrzu tkwił starannie przycięty ogarek świecy. Nicolas przekrzywił lekko głowę by lepiej widzieć, jak pani Valdivia obraca jakimś pokrętłem i podest zmierza nieco w górę, dając ogarkowi więcej przestrzeni.
— Trójnóg alchemiczny? — mruknął do siebie, jednak baronowa go usłyszała.
— A, tak, pozwoliłam sobie użyć nieco bardziej profesjonalnego sprzętu do przyrządzenia herbaty. Jest bardzo użyteczny. Dzięki tej świeczce herbata nie stygnie.
Woda zawrzała, pani Valdivia zalała herbatę, odstawiła czajnik na piecyk, zapaliła ogarek pod trójnogiem i przekręciła niewielką klepsydrę również stojącą na stole. Isidoro wcześniej sądził, że to tylko dekoracja.
Gdy złocisty piasek powoli się przesypywał, kobieta wróciła na swój fotel i ponownie się odezwała.
— Mam nadzieję, że lubią panowie herbatniki owsiane. Takie najlepiej smakują z czarną herbatą według przepisu hrabiego Charlesa Greya. Przysłał mi całą puszkę i pomyślałam, że dobrze byłoby zrobić z niej użytek, ma wspaniały smak i aromat. — Baronowa zerknęła na Isidoro, zwróciła uwagę, jak astrolog wpatrywał się w wiszące na ścianie obrazy.
— Pani mąż pięknie rysuje — zauważył astrolog, wskazując na część kolekcji.
Baronowa rzuciła mu nieco zaskoczone spojrzenie. Ściana salonu pokryta była obrazami, to prawda. Większość z nich stanowiły portrety dzieci - z pewnością potomstwa oraz licznych wnucząt baronowej. Pozowane, barwne, malowane farbami olejnymi przez profesjonalnego malarza, przyciągały wzrok i stanowiły dowód statusu społecznego.
Pośród nich wyróżniały się niewielkie szkice wykonane zwykłym ołówkiem, które ktoś pociągnął lekko akwarelą i dodał nieco konturów tuszem. Te przedstawiały już większe grupy ludzi, uchwyconych w trakcie przeróżnych, często prozaicznych czynności. I tak, znalazły się tam jasne, ogrodowe zielenie, przełamane barwnymi sylwetkami spacerowiczów. Koronkowa parasolka w plamie słońca, dokazujące wokół fontanny dzieci, siedząca na ławce para. Rysunek tchnął leniwym, letnim ciepłem, którego tak brakowało teraz Almerze. Na innym obrazku - plaża. I znów, spacerujące osoby, dzieci ganiające za piłką, w tle jakiś pies targający wyrzuconą przez fale gałąź.
— Ach, bardzo dziękuję. Johan nie rozstaje się ze swym szkicownikiem, zawsze coś tam sobie rysuje. Przeważnie rysuje motyle, ale zdarza mu się też po prostu zrobić szkic tego, co akurat widzi. Niektóre szkice poprawia farbami, a gdy nie patrzy, ja mu je zabieram i oprawiam w ramki. Nie ma nic do powiedzenia! — Baronowa zaśmiała się niczym mała dziewczynka przyłapana na dokazywaniu, a potem zerknęła na przesypany już w klepsydrze piasek. — Ach, herbata!
— Może w czymś pani pomóc? — zaoferował się Nicolas, unosząc z fotela, ale pani Valdivia pokazała mu gestem, by siedział.
— Nie, dziękuję. Tutaj nawet nie ma w czym pomagać.
Kobieta wprawnym ruchem wyjęła sitko z imbryka, odstawiła ociekające naparem fusy na przygotowany wcześniej spodeczek. Zaraz rozlała też herbatę do trzech porcelanowych filiżanek, zaś na ich szerokich spodkach ułożyła gustowny wachlarzyk słodkich herbatników.
— Proszę — baronowa podała im filiżanki. — Herbata Earl Grey i herbatniki owsiane, sama piekłam.
Mężczyźni podziękowali, każdy na moment skupił się na swojej filiżance. Isidoro spróbował herbatnika. Był kruchy i słodki, ale nie nadmiernie. Baronowa miała rację, herbatniki doskonale komponowały się z nieco intensywniejszym smakiem czarnej herbaty.
Nicolas odetchnął, usiadł głębiej w fotelu. Domowa atmosfera salonu baronowej rozgrzewała równie mocno, co herbata. Wynalazca popatrzył po obrazkach, jeden z nich przykuł jego uwagę.
— Czy to pan Waltze? — zapytał.
Tło było dobrze znane obu mężczyznom - stanowiła je egzotyczna oranżeria i ażurowa altanka umieszczona w samym jej sercu, którą to obaj mieli okazję oglądać w trakcie swojej wycieczki po Himmelsburgu. Jakiś młody, pogodnie uśmiechnięty mężczyzna w okularach opierał się nonszalancko o barierkę altanki, na jego ramieniu rozparła się wygodnie ogromna papuga. Kolorowe pociągnięcia pędzla znaczyły altankę i pobliskie gałęzie, niechybnie przedstawiając pozostałe z licznych ptaków zamieszkujących osławioną oranżerię.
— Tak, to Mirelli! Johan namalował ten obrazek jakoś zaraz po naszym ślubie, to było ponad pięćdziesiąt lat temu — Baronowa zawiesiła głos w zamyśleniu. — Ależ to brzmi, pół wieku... Ma pan dobre oko, że rozpoznał pan tutaj Mirelliego. Minęło tyle czasu, odkąd się znamy, ale z charakteru Mirelli nic się nie zmienił. Pamiętam, jak się poznaliśmy, to była taka zabawna historia...
Baronowa miała talent do opowieści i zaraz Nicolas wraz z Isidoro porwani zostali w głąb historii, w której to młody pan Waltze zgubił się w lesie w poszukiwaniu maleńkiego kolibra, który wydostał się z oranżerii. W owym przepastnym lesie spotkał równie zagubinego, młodego entomologa, Johana Valdivię, który to pomylił kolibra z motylem i przez to obaj panowie błądzili wśród drzew do samego rana, gdy w końcu odnalazła ich grupa służących wysłana przez ojca pana Waltze.
— Odchodziłam wtedy od zmysłów! Ledwo się pobraliśmy, a mój mąż przepadł bez wieści w lesie! Ale dzięki temu zaprzyjaźnił się z Mirellim i nasze zwyczajowe, popołudniowe herbatki nabrały wigoru. Mirelli zawsze spraszał jeszcze mnóstwo osób, to były takie wesołe przyjęcia! — Baronowa rozmarzyła się, wspominając czasy, gdy jej dom pękał w szwach od odwiedzających ją gości. Dopiła resztkę herbaty i odstawiła filiżankę na spodek. — Chyba czas mi zaparzyć nowy imbryk.
— Ten zestaw był naprawdę trafiony — Isidoro wstał, odstawił swoją pustą już filiżankę i okruszony spodek na stół. W jego ślady poszedł też Nicolas.
— Bardzo dziękuję — Baronowa uśmiechnęła się, pogrzebaczem poruszyła nieco węgielki w piecu, by zagotować nową porcję wody. — Prostota ma swój urok, ale teraz chciałabym panom pokazać coś bardziej egzotycznego.
To mówiąc kobieta wyjęła fantazyjnie ozdobioną puszkę, a gdy uniosła jej wieko, w salonie rozniósł się intensywny, korzenny aromat. Ma'am Valdivia przekazała puszkę Nicolasowi.
— Zgadnie pan, jakie dodano tu przyprawy?
Wynalazca uniósł nieco brwi, powąchał susz, następnie odsunął od siebie puszkę, jakby podziwiając zdobiące ją geometryczne ornamenty. Zastanawiał się chwilę.
— Na pewno imbir i cynamon. Do tego goździki, chyba anyż i kardamon. Ale reszty nie jestem pewien. — Nicolas oddał puszkę Isidoro.
Astrolog też powąchał herbatę, zamyślił się. Nie był znawcą, ale jeden z zapachów wyraźnie mu się kojarzył.
— Gałka muszkatołowa i pieprz.
— Brawo, bardzo dobrze panom poszło. — Baronowa była wyraźnie pod wrażeniem. — Nie wymienili panowie tylko kwiatu strączynieca, ale to egzotyczna roślina, niewiele osób o niej słyszało, nie mówiąc już o tym, by wiedzieć, jak pachnie.
Ma'am Valdivia odebrała puszkę od Isidoro, nasypała suszu do nowego sitka.
— To Masala Chai, pochodzi z kraju Bhārata. Tamtejsi mieszkańcy chętnie używają mocnych przypraw do przeróżnych celów - zarówno kulinarnych, jak i zdrowotnych.
Woda się zagotowała, baronowa wprawnie zalała imbryk i odwróciła kolejną klepsydrę.
— Był pan kiedyś w kraju Bhārata? — spytała Isidoro. — Rozpoznał pan gałkę muszkatołową, więc pomyślałam...
Isidoro pokręcił jednak głową.
— Nie, ten zapach znam dobrze z innej przyczyny.
— W takim razie zaraz nam pan opowie, niech tylko wyciągnę sitko! — oznajmiła baronowa widząc, że oto ostatnie ziarenko w klepsydrze już się przesypało. Tę herbatę widać należało dużo krócej parzyć.
Zaraz cała trójka ponownie usiadła wokół kominka, każdy trzymał filiżankę pełną aromatycznej, korzennej herbaty. Do tego ma'am Valdivia wybrała miękkie ciasteczka maślane przełamane pasującą do naparu nutą cynamonu. Tak jak było powiedziane, Isidoro zaczął wyjaśniać, skąd wzięła się jego wiedza o zapachu gałki muszkatołowej.
— Moja babcia cioteczna, Maristela, była nawigatorką na statku i kiedyś przywiozła mojej mamie olejek z gałki muszkatołowej. Powiedziała, że jeśli któreś z jej dzieci zachoruje, powinna natrzeć nim jego klatkę piersiową. — Isidoro uskubał kawałek ciasta. — Mama była początkowo bardzo sceptyczna i jeśli któreś z mojego rodzeństwa zachorowało, to raczej używała bardziej powszechnych metod. Ja sam prawie nigdy nie choruję, ale jak już zachorowałem, to nic mi nie pomagało. Nic, oprócz tego olejku. To dlatego tak dobrze pamiętam ten zapach, jakimś cudem wyciągnął mnie z gorączki.
Ma'am Valdivia pokiwała głową, historia wydawała się naprawdę ją interesować.
— Od tamtej pory ten zapach kojarzył mi się z babcią Maristelą. Bardzo się cieszyliśmy razem z rodzeństwem, gdy babcia miała przyjechać. Przywoziła nam egzotyczne słodycze ze swoich podróży i zawsze miała tyle ciekawych historii do opowiedzenia. Pamiętam, że siadaliśmy razem wokół kominka w głównej sali, wszyscy pozawijani w koce, a babcia opowiadała o sztormach na północnych morzach, o dzikich zwierzętach tundry i niezwykłych plemionach, które podróżowały na lodowych krach.
Zazwyczaj milczący Isidoro pogrążył się we wspomnieniach po babci, zaś jego słowa przywoływały ten sam ciepły i domowy klimat wspólnie spędzanego czasu, który pamiętał ze swego dzieciństwa. Po maślanych ciasteczkach zostały wkrótce tylko okruszki, a unoszący się w pomieszczeniu korzenny zapach był już jedynym wspomnieniem, jakie zostało po wypitej egzotycznej herbacie.
— Przygotowałam na dzisiaj jeszcze jedną herbatę — powiedziała baronowa, gdy wszyscy odstawili już puste filiżanki na stolik. — Tym razem coś bardziej rodzimego, jednak sądzę, że muffinki dodadzą nam nieco powiewu świeżości.
Kolejny imbryk został zalany wrzątkiem, pani Valdivia obróciła klepsydrę. Wyjęła większe, nieco asymetryczne spodeczki i ułożyła na nich pękate, czekoladowe muffinki z grzbietami najeżonymi odłamkami ciemnej czekolady. Isidoro już się nieco najadł poprzednimi ciastkami, ale doszedł do wniosku, że dla takiego muffinka zawsze znajdzie jeszcze miejsce.
Cała trójka ponownie zasiadła wokół kominka, ma'am Valdivia chciała chyba coś powiedzieć, gdy kątem oka złowiła ruch między meblami.
— Ach, któż to nas zaszczyca swoją obecnością! — powiedziała ze śmiechem, widząc charakterystyczny, puszysty ogon przepływający miękko to w prawo, to w lewo. — Toż to pan Winston!
Pan Winston, gdy już zapowiedziano jego przybycie, objawił się nagle w całej swej kociej okazałości, wkraczając dostojnym krokiem na środek salonu. Sam wyglądał jak ciastko z kremem. Większość jego futra miała jasnokremowy odcień i tylko ogon wraz z uszami tonął w głębokiej, czekoladowej barwie. Kot zmierzył Nicolasa wzrokiem, zaraz jednak jego błękitne oczy zwróciły się na kolana wynalazcy. Pan Winston uznał je za wspaniałe miejsce na drzemkę, toteż bez pytania wskoczył na Nicolasa, za nic sobie mając zdanie mężczyzny w tej kwestii.
Wynalazca w ostatniej chwili uniósł spodek z filiżanką, napar z mięty niebezpiecznie się wzburzył.
— Panie Winston, to było doprawdy niegrzeczne! — zrugała go baronowa, jednak kot niewiele sobie z tego robił.
— Nie, nic nie szkodzi — odparł Nicolas czekając, aż kot udepcze sobie miejsce i wygodnie się położy.
Tymczasem Isidoro wstał, przysunął Nicolasowi jeden z wolnych stołków tak, by wynalazca mógł chociaż odstawić filiżankę w bezpieczne miejsce. Wynalazca skinął mu głową, herbata i muffinek zaraz znalazły się poza zasięgiem kota.
— A to ciekawe. Pan Winston chętnie bierze udział w przyjęciach, ale zazwyczaj trzyma stosowny dystans — powiedziała baronowa, zerkając to na kota, to na Nicolasa. — Rzadko zdarza mu się tak spoufalać z gośćmi, robi wyjątek tylko dla tych, których dobrze zna.
Nicolas zaśmiał się, lekko skrępowany.
— Cóż, koty chadzają własnymi ścieżkami i może Pan Winston postanowił zmienić swoje przyzwyczajenia.
Wynalazca niepewnie podsunął dłoń kotu, ten powąchał ją tylko, otarł policzek o kciuk Nicolasa.
— Właściwie... ciekawe, jak tam nasze koty — wtrącił Isidoro.
— Och, to panowie też mają koty? — podjęła zaraz baronowa, upijając łyk mięty.
— Może nie my wprost — uściślił Nicolas, głaszcząc puszysty łepek Pana Winstona. — Ale w siedzibie Gildii jest trochę kotów. Należą do różnych osób, chociażby Saki to kot Mistrza Cervana. Ale przychodzi też do mnie do pracowni, albo siedzi w bibliotece...
— Albo Żar. To kot naszego kowala, Eilis. Jest bardzo ładny, szylkretowy, ale głównie rudy.
Rozmowa płynnie zeszła na temat gildyjnych kotów, które rzecz jasna pozostały w Tirie. Isidoro poczuł, że brakuje mu tej milczącej obecności kapryśnych zwierzaków, które pozwalały się głaskać tylko wtedy, kiedy chciały, ale szybko zmieniały miejsce drzemki, jeśli Isidoro akurat zmieniał miejsce swojej pracy. Wspominał, jak czarna jak smoła Smoła wpakowała się mu kiedyś na półkę z książkami, i jak się przestraszył, widząc nagle jej zawieszone w ciemności, błyszczące oczy. Pan Winston mruczał cicho, ogień w kominku wesoło trzaskał, targająca niebem burza była tylko wspomnieniem, zaś czas wydawał się zatrzymać w miejscu. Jedynym, co przypomniało o rzeczywistości, była dopita w końcu herbata i zjedzone muffinki. Baronowa odstawiła pustą filiżankę na stolik, popatrzyła na siedzących przy kominku mężczyzn.
— Cóż, to tyle z przygotowanych przeze mnie zestawów na urodziny mojego męża. Czy któryś przypadł panom bardziej do gustu? — zapytała, podpierając podbródek na dłoni.
Isidoro i Nicolas milczeli przez chwilę.
— Ten pierwszy był taki klasyczny i uniwersalny...
— A drugi niespotykany i egzotyczny.
— Trzeci dla odmiany zaskakujący i ciekawy...
— Hm...
Ma'am Valdivia patrzyła na nich z lekkim rozbawieniem, ale nic nie mówiła, czekając na werdykt.
— Wszystkie trzy — wypalił w końcu Isidoro z przekonaniem. — Powinna pani podać wszystkie trzy.
Baronowa spojrzała na niego z zaskoczeniem.
— Aż tyle ciast i herbat na drobne przyjęcie na dwie starsze osoby? To o wiele za dużo — zaczęła, lecz urwała widząc, że Nicolas kręci głową i chce coś powiedzieć.
— Na dwie faktycznie może być za dużo. Ale gdyby zaprosiła pani więcej osób? Mistrz Cervan wspominał, że zawsze robi pani kameralne przyjęcie urodzinowe, ale... — Nicolas urwał na chwilę, podrapał Pana Winstona za uchem. — Już kilka razy pojawiła się w naszej rozmowie kwestia przyjęć i wspólnego spędzania czasu. Wspominała pani z uśmiechem, jak hrabia Waltze przyprowadzał więcej znajomych na pani przyjęcia.
— Tak, to prawda. Ale to było dawno, wszyscy byliśmy młodzi, nie mieliśmy tylu obowiązków. Nie sądzę, żeby Mirelli znalazł czas. I jeszcze te deszcze, na pewno ma dużo obowiązków...
— Znajdzie — powiedział z mocą Isidoro, ponownie zaskakując starszą kobietę. — Znajdzie czas i przyjdzie. Razem z innymi.
— Isidoro jest astrologiem. Jeśli mówi, że tak się stanie, to tak się stanie — dodał Nicolas widząc, że baronowa jeszcze nie jest przyzwyczajona do "rewelacji" młodszego z braci D'Arienzo.
— Gdyby i Mirelli przyszedł... — ma'am Valdivia powiedziała bardziej do siebie niż do pozostałych. — Tak, Johan na pewno by się ucieszył. Tak dawno się nie widzieli... Gdyby tylko się udało...
— Uda się. Może być pani spokojna.


Nicolas i Isidoro pożegnali w końcu baronową i Pana Winstona, a także przytulny i ciepły salon. Zostawili puchate, filcowe kapcie i ponownie założyli swoje nieco wilgotne, ale chociaż oczyszczone z błota buty. Gdy wyszli na zewnątrz, spodziewali się, że nienaturalny gniew żywiołu wciąż trwa i znów przyjdzie im zmagać się z lejącym się im na głowy deszczem i bezlitośnie szarpiącym płaszczami wiatrem, jednak ku ich zdziwieniu, przestało padać, a wiatr ucichł.
Nicolas popatrzył w niebo, jakby niedowierzając własnym oczom.
— Uśmiech losu? — rzucił niepewnie.
Isidoro skinął mu głową.
— Przelotny i nieśmiały. Jeśli chcemy dotrzeć do burs w miarę suchą nogą, musimy naprawdę się pospieszyć.
To mówiąc, obaj mężczyźni ruszyli ostrym krokiem z powrotem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz