czwartek, 30 kwietnia 2020

Od Tadeusza – Non compos mentis (II)

poprzednia część


𝔗

Pałac Dożów, Frans Wilhelm Odelmark

Odchrząknął, wyprostował się odrobinę, choć i tak był już prosty niczym struna. Uniósł dłoń zaciśniętą w pięść w kierunku kołatki, której oczywiście nie miał zamiaru dotykać. Któż wiedział, jakież to brudne dłonie wcześniej na niej spoczywały, nawet jeżeli kobieta kryjąca się w mieszkaniu przepełnionym zapachem ziół codziennie ją czyściła. Nie zdążył jednak otworzyć dłoni, chcąc zapowiedzieć swe przybycie, a drzwi uchyliły się same, a on sam został wciągnięty za szyję do środka, będąc następnie atakowanym przez cudze usta.
Odepchnął delikatnie rudowłosą piękność od siebie, uśmiechając się odrobinę, gdy po wargach nadal krążyło widmo tych drugich.
— Zrobiłaś się ostatnio strasznie niecierpliwa.
— To ty przychodzisz zbyt rzadko.
— Trzy razy w tygodniu to rzadko? — Zmarszczył czoło, opierając się o jeden z drewnianych blatów i niezbyt przejmując się, że ryzykował w ten sposób zbiciem doniczki z jedną z roślin. Miał wrażenie, że liście zasyczały w jego kierunku, zignorował to jednak kompletnie, głowę mając całkowicie zajętą delikatnie kręcącymi się biodrami kobiety.
Zerknęła na studenta przez ramię, prychnęła. Rośliny odpowiedziały tym samym.
— Tak.
Tadeusz podniósł brwi, opuścił wzrok na drewniany parkiet. Przygryzł polik od środka, z ust wydobyło się ciche:
— Och.
— Tylko och?
Skinął głową, w trzech krokach znajdując się przy kobiecie i nachyliwszy się nad nią, dał jej całusa w policzek.
— Och.
Pokręciła głową, przez co rudy włos wszedł żakowi do ust i oczywiście prychnęła ponownie, choć tym razem nie skrywała ani uśmiechu, który malował się na twarzy, ani rumieńców, które wypłynęły na poliki. Męska dłoń musnęła jeden z wypieków, kciuk następnie potarł gładziutkie czoło, a Eleonora przycisnęła twarz do palców, niby kot domagający się głaskania, choć nie mruczała, nie miauczała.
— Eleonoro, może jednak ponownie rozważysz moją propozycję promocji na krem przeciwzmarszkowy? Specjalnie dla ciebie dodam odrobiny startych znamion szafranu, tak dla witalności.
— Ty…! — Odepchnęła go, a on jedynie mógł odpowiedzieć śmiechem. — Szafran poprawia humor, słońce, dla witalności lepsze byłyby ziarna jabłoni.
— Oj! — Chwycił kobietę w pasie, by móc przyciągnąć ją szybko do siebie – nos zatopił w kasztanowatych lokach. Jak cała ona, pachniały macierzanką. Zawsze lubowała się we wróżeniu z ziół, zresztą, rośliny były jej wyjątkowo posłuszne, same nachylały się do kobiecych, szczupłych i zarumienionych słońcem dłoni, słuchały słów, odpowiadały subtelnymi ruchami liści, które tylko ona potrafiła wyłapywać, wpatrywały się w błękitne oczy.
— Stefan wie, że, zamiast pracować, szlajasz się po mieszkaniach kobiet?
— Jest tylko jedna kobieta i wie doskonale, sam zaproponował, żebym do ciebie zajrzał — blondyn uśmiechnął się szelmowsko, zdając sobie sprawę z odrobiny przekręconej wersji wydarzeń.
— Pozdrowił?
— Nie zdążył, za szybko wybiegłem.
Kobieta pokręciła głową, rude loki rozlały się po jej ramionach. Następnie, jak gdyby nigdy się tu nie pojawił, nie zajrzał, ba, nawet nie przeszedłby ulicą, bo przecież doskonale wiedziała, gdy to robił, gdy tylko przez jego myśl przeszło, by do niej przyjść, przywitać się, może dać jednego całusa, odeszła od niego, chcąc ewidentnie zająć się własnymi sprawami, pracą, która przecież nigdy się nie kończyła. Zawsze zajęta sobą, skupiona na samorozwoju i parciu do przodu, nawet jeżeli jako kobieta nie miała takich perspektyw jak on. I może właśnie to uparcie było czynnikiem, za który ją tak uwielbiał.
A całus przemieniał się w pocałunek, pocałunek przeradzał się w…
— Nie odpływaj. Czego dzisiaj potrzebujesz?
Mężczyzna zamrugał kilka razy, łapiąc się na tym, że dłoń mimowolnie, powędrowawszy do ust, musnęła je delikatnie. Odchrząknął, po raz kolejny wbił wzrok w drewnianą podłogę, będąc odrobinę speszonym przez chłodne i kalkulujące spojrzenie czarownicy.
— Trochę ususzonego rumianku, skruszonych bursztynów, płatków białych róż, najlepiej tych z okolic Vannebergu i do tego tojad, z Białych Turni oczywiście — wymienił po kolei, drapiąc się pod uchem. Palce zahaczyły o włosy, wyciągając z mocno zawiązanego kuca kilka złotych pasm, choć włosy i tak zmierzwione zostały już wcześniej przez Eleonorę. — I przydałby mi się hematyt. I ususzony krwawnik. I mięta. Jak najświeższa. Albo kawa.
Eleonora zmarszczyła czoło, dłoń zatrzymała się nad jedną z roślin. Ta zadrżała z trwogą, choć powoli zbierająca się w kobiecie złość zdecydowanie nie była skierowana do niej.
— Od kiedy zajmujesz się demonami?
— Od dzisiaj.
— Tadeuszu.
— Eleonoro.
Jego palce zatańczyły nerwowo na drewnianym blacie stołu, pod paliczkami pojawiło się kilka iskier, które oczywiście zostawiły ślad na materiale. Przeklnął w myślach, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że i za to mu się dostanie, prawdopodobnie za kilka, może kilkanaście sekund. Przecież już doskonale wiedziała, prawdopodobnie czuła zapach dymu, a jeszcze bardziej prawdopodobnie wyczuła niebezpieczeństwo czyhające na jej rośliny.
Czasami miał wrażenie, że zielska wielbiła bardziej od niego.
W sumie całkiem rozsądnie.
— Jaki rodzaj demona? — zapytała w końcu, biorąc drewniany taboret pod pachę.
Postawiła krzesełko na podłodze, tuż pod wysoko powieszoną szafką, do której, gdyby oczywiście poprosiła, Tadeusz bez problemu mógłby sięgnąć. Drewniany parkiet zaskrzypiał, gdy zwinnie znalazła się na siedzisku, a jedna z jego nóg zachybotała się niepokojąco. Mężczyzna w kilku krokach znalazł się przy wiedźmie, łapiąc ją w talii. Tak dla bezpieczeństwa.
— Dziękuję.
Mężczyzna wzruszył ramionami, sam nie do końca wiedząc, czy na podziękowanie, czy w odpowiedzi na wcześniejsze pytanie.
— Czy to ważne?
Błękitne oczy zbeształy go okropnie, niby rzucając parzącymi iskrami oburzenia wprost pod jego nogi. A byłaby przecież do tego zdolna.
— Myślałam, że nawet ty nie ważysz zadać się aż tak głupiego pytania.
Uśmiechnął się szeroko, pokazał zęby, po czym, ponownie i oczywiście, wzruszył ramionami.
— Cotinae Scandengei, droga pani, najprawdziwszy Cotinae Scandengei — melodyjna nazwa lekko opuściła usta maga, nadal utrzymującego dłonie na talii kobiety.
Dla osoby niewykształconej słowa te mogły być złudne, na myśl przywołując prędzej drobnego motyla czy pięknie umaszczonego jaszczura, niźli demona opętującego najróżniejsze domowe przedmioty, w gorszych przypadkach i stworzenia, w prawdziwej formie przypominającego udekorowaną ostrymi rogami ropuchę o szerokości około dwóch metrów. A do tego wszystkiego niezwykle śmierdzącą. Stąd też dodatkowe zamówienie na miętę czy kawę.
Eleonora jednak do ludzi niewykształconych nie należała, dlatego też na słowa żaka skrzywiła się niemiłosiernie, jakby w nosie poczuła odór nieobecnego w mieszkaniu demona.
— Nie mogłeś wziąć sobie czegoś… mniej godzącego w twą godność? — Zerknęła na niego z góry, po czym skinęła głową, w smukłych dłoniach trzymając wszystko, o co ją poprosił.
Blondyn uśmiechnął się, z chęcią ściągając rudowłosą z chyboczącego się taboretu.
— Ile płace?
— Na pewno się dogadamy.
W obu parach oczu błysnęło po jednej, niebezpiecznej i dosyć sugestywnej iskrze.
— Przydałoby się trochę pozamiatać w schowku, zalęgły mi się pająki. I umyć okna. — Tadeusz jęknął głośno i przeciągle.
— Panno Morel, przecież wystarczyłoby poprosić — stwierdził, unosząc jedną dłoń ku sufitowi. Machnął nią niedbale. — Gotowe. Czy już możemy?
Eleonora parsknęła śmiechem, po czym nachyliła się nad jego policzkiem, dając mu szybkiego buziaka.
— Nie powinieneś już iść?
Przekręcił się na bok, zarzucając nogę na kobietę.
— Demon nie zając, nie ucieknie — mruknął, przedramię przeplatając tuż pod kobiecą piersią, by następnie przyciągnąć ją od siebie. Parsknęła cichym śmiechem i pokręciła głową, a burza rudych loków, jak zawsze, wlała się wprost do jego ust, zapach macierzanki uderzył prosto w nos, obezwładniając go całkowicie, funkcjonowanie zmysłów uzależniając od kobiecego jestestwa. Tadeusz westchnął, całując płatek ucha, schodząc do szyi, oczywiście po drodze zahaczając o policzek, o kącik ust. W tym samym czasie szczupłe palce kobiety kreśliły okręgi na jego czole.
— Ale niektórzy klienci mają niezwykłą tendencję do bycia niecierpliwymi i szukania następców wynajętych wcześniej osób — szepnęła i kto by pomyślał, że szept o tak błahym temacie mógłby być aż tak zmysłowy, powodujący dreszcz wzdłuż kręgosłupa i przyjemne mrowienie w palcach. — Nie chciałbyś chyba, żeby jakiś amator zgarnął twoją wypłatę?
— Nie zgarnie — stwierdził, już całkowicie pochylając się nad Eleonorą. Blond włosy zasłoniły odrobinę spojrzenie, nie będąc już związanymi – jedwabna wstążka musiała leżeć gdzieś na podłodze, prawdopodobnie wraz z jego kamizelką czy skarpetami. — Wiedzą, że jestem najlepszy, a amatorzy wiedzą, że wziąłem tę sprawę. Nie ma na tyle głupiego w całym Toirie, by wziąć zarezerwowaną przeze mnie robotę. — Schował twarz w zagłębieniu pomiędzy jej barkiem a szyją, wyczuwając przy okazji lawendę, w końcu mogącą przebić się przez wróżbiarską macierzankę. — Lawenda cudownie tobie pasuje. — Uniósł odrobinę spojrzenie. — A może spróbowałabyś kiedyś bazylii?
— Tadek! — prychnęła, niby odpychając go od siebie, choć nie minęła chwila, by znów leżeli wtuleni w siebie, skóra do skóry, oddech przy oddechu. — Zaraz zrobi się ciemno i tyle z twojej roboty na ten dzień. Jutro też odłożysz, bo coś lub ktoś ciebie zatrzyma i w ten sposób nałożysz sobie pracy, na którą powinieneś mieć kilka dni.
— Przysięgam, po prostu próbujesz mnie wygonić z łóżka.
— Tak, bo zaśniesz i będę musiała robić tobie śniadanie.
— Nigdy nie zrobiłaś mi śniadania.
Kobieta uniosła się na łokciach, chcąc z góry spojrzeń na mężczyznę.
— No właśnie.
— A może zasłużyłem na poranną kawę i tosty?
— Tadeuszu, ty nie jesz śniadań.
— Ale piję kawę — mruknął, przeciągając się przy jej piersiach. — I dwa tosty nie zrobią mi krzywdy.
Uniosła palec, chcąc dźgnąć mężczyznę w brzuch.
— Polemizowałabym.
Czarodziej prychnął, obruszył się niezmiernie, wręcz zrywając się ze swojego miejsca, byleby uciec przed pogardliwym, kobiecym spojrzeniem, które w jego skromnym mniemaniu było nie na miejscu, a jeszcze lepiej – kompletnie nieuzasadnione. Oczywiście, że nie miał mięśni osoby pracującej przy roli, ogromnych barków i mocnej łapy – wszystko to jednak przeszkadzałoby w zwinnym poruszaniu się pomiędzy wąskimi półkami z substancjami do eliksirów czy zbiorami ksiąg w bibliotece. Stałby się niczym smok w składzie tiedalskiej porcelany, a na to nikt pozwolić by nie chciał. I ze względu na wartość tworzywa oraz godzin włożonych w jego obróbkę, i z oczywistej oczywistości jaką był dosyć ciepły, smoczy oddech. Tadeusz pozostawiał więc własną sylwetkę smukłą, jedynie gdzieniegdzie wyostrzoną odpowiednią kością, na przykład biodrem, obojczykiem.
— Gdyby ci to przeszkadzało, to nigdy nie wpuściłabyś mnie dalej, niż własny schowek — oświadczył, poniósłszy się ostatecznie i postawisz nagie stopy na drewnianej podłodze, która oczywiście musiała zaskrzypieć, jakby dla podkreślenia słów kobiety. — I zdecydowanie hiperbolizujesz.
Wstał z łóżka, pstryknął, ubrania podleciały w jego kierunku. Chwycił je pod pachę. Materac za plecami zaskrzypiał, dosłyszeć można było również ciche parsknięcie śmiechem. Zerknął przez ramię, by ujrzeć jak gdyby nigdy nic przeciągająca się Eleonorę, taką, jak wyszła z łona matki.
— Schowaj się pod kołdrą, zmarzniesz, przeziębisz się i kto będzie ratować biedne mężatki z presji posiadania czwartego dziecka czy przepowiadać niezbyt barwną przyszłość starcom? — zapytał, pstrykając ponownie, by chwilę później stanąć przed nią z uczesanym, przewiązanym wstążką włosem oraz w pełni ubranym. Na ubraniach nie było ani jednego zagniecenia, oczywiście.
— Znam się na ziołach, poradzę sobie z lekarstwami — mruknęła, czołgając się do krańca materaca. — A przy tym znam pewnego potężnego czarodzieja, który na pewno uratuje mnie ze szponów przeziębienia…
— To było strasznie kiczowate.
— Wiem. Chciałam się wpasować w szyk twojej kamizelki.
Tadeusz zmarszczył czoło, szybko przelatując wzrokiem przez swój ubiór, który, w jego skromnej opinii, wydawał się być nienagannym. Spojrzał pytająco na Eleonorę.
— Jest zbyt jaskrawa.
— Przesadzasz.
— Wyglądasz jak uliczny rzezimieszek.
— Och! — prychnął, gwałtownie obracając się na pięcie i szykując się już do oddalenia się jak najdalej od tego diabelskiego pomiotu. Softmantle nigdy nie pozwala na obrażanie siebie i na umniejszanie jego pozycji, co to, to nie!
— Słońce, buziak w policzek na pożegnanie?
Jęknął przeciągle, zdając sobie sprawę z wagi tego drobnego szczegółu. Bez buziaka w policzek na pożegnanie po prostu nie można było odejść.
Kobieta uśmiechnęła się szeroko, gdy ponownie się prostował, już na dobre szykując się do opuszczenia mieszkania.
— Wszystko, czego potrzebujesz, znajdziesz w papierowej torebce. Postawiłam obok forsycji, po prawo od trzeciego stołu od wejścia.
Zamrugał kilka razy, westchnął ciężko i przymknąwszy oczy, wyobraził sobie wystrój głównego pomieszczenia, po czym skinął głową.
— Zrozumiane. Do zobaczenia, Eleonoro.
Nie odpowiedziała, zamiast tego na dobre chowając się pod grubą kołdrą. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz