środa, 8 kwietnia 2020

Od Tadeusza – Non compos mentis (I)


𝔗

Pałac Dożów, Frans Wilhelm Odelmark

Toirie, po nocnych ekscesach niektórych żaków (plotkowano, iż tego wieczora ktoś wypuścił ze zbiorów akademii kuroliszka, który następnie zaległ w kanałach i nie był zbyt skory do wyjścia), powoli powracało do normalnego trybu życia. Rozstawiono stragany, ludzie, a nie pijani studenci, wyszli na ulicę w poszukiwaniu świeżych warzyw oraz owoców, niektóre z dostojnych dam zdecydowały wystawić zadarte noski zza drzwi swoich ogromnych włości w poszukiwaniu plotek na temat rywalek, chcąc dowiedzieć się jakie suknie zostaną pokazane na kolejnym królewskim balu i jak wielkimi wtopami się owe okażą. Promienie słoneczne odbijały się w ostrych zębach lwów na płaskorzeźbach wykutych w budynkach, ewentualnie oślepiały ludzi zbyt wpatrzonych we własne stopy oraz idealnie wypolerowaną posadzkę. Czasami wpadały również do pomieszczeń, będąc wpuszczonymi tam przez mieszkańców gotowych by rozpocząć kolejny spokojny dzień.
Ktoś bardzo brutalnie odsłonił grube kotary, co nie spodobało się młodzieńcowi nadal zaplątanemu w pierzynach. Nic dziwnego więc, że machnął ręką, na co te, niezwykle posłusznie jak na tak młodego człowieka, ponownie okryły pomieszczenie ciemnością. Zamruczał zadowolony, chowając twarz w miękkiej poduszce z gęsim piórem.
Ktoś również złapał go bardzo chłodną dłonią za chudą kostkę, która podczas snu wymsknęła się spod kołdry. Syknął, tajemnicza osoba krzyknęła i oderwała rękę w popłochu, chuchając na nią głośno. A mogliby zostawić go w świętym spokoju, przecież każdy wiedział, że nieraz przeszkadzająca mu niczym komar osoba wyleciała przez okno, prosto na ulicę. Zresztą, dokładnie tak, jak komar.
— Tadek! Morwa idzie — chłopięcy głos dotarł do uszu, jednak młodzieniec niezbyt wiele sobie z tego ostrzeżenia wziął do siebie. — Tadek! — Zerwano z niego kołdrę. Brutalnie i bestialsko wystawiając go na litość porannego chłodu pokoju, w którym tak cudownie się spało, gorzej jednak wstawało.
Młodzieniec zerwał się z materaca, modrymi oczętami piorunując stojącego przy jego łóżku chłopca. I choć zwał go chłopcem, Stefan był od niego młodszy o jedynie rok.
— Przecież płaciłem jej na początku tego miesiąca — oświadczył, kaszląc dwa, trzy razy, gdy zorientował się, jak źle brzmiał jego własny głos. Zachrypnięty, kompletnie niemelodyjny, przypominający raczej rozstrojone skrzypce, niż przyjemne dźwięki harfy. Był żabi, okropnie żabi, a na samą tę myśl wzdłuż kręgosłupa Tadeusza przebiegł dreszcz.
Chłopiec parsknął śmiechem, pokręcił głową, po czym usiadł na materacu. Poklepał studenta po nodze, szybko jednak zabierając dłoń, gdy zorientował się, że jego przyjaciel miał nie odpuścić. Syknął, zerknął na poparzoną skórę. Powstaną bąble, które następnie uleczy Tadeusz, oczywiście.
— Czyli płaciłeś dokładnie miesiąc temu. Udusi ciebie, wiesz?
— Jestem zbyt ładny, żeby miała mnie udusić — jęknął młodzieniec, przeciągając się. Pasma złotych, potarganych włosów leniwie opadły na nos mężczyzny. Ponownie padł na materac, dłoń kładąc na czole, niby cierpiętniczo.
Stefek pokiwał głową, po czym westchnął głośno, orientując się, że jego przyjaciel miał przenajświętszą rację. Morwa gustowała w ich rówieśnikach, co prawda nie w nim samym, ale zwalał to na swoje krzywe zęby, których przecież nikt nie musiał widzieć – wystarczało, że siedział cicho. Za to Tadeusz rozkochał ją w sobie mocno, Stefan obawiał się, że aż za mocno. Ale która by się nie zakochała, w tych blond włosach zawsze przewiązanych jedwabną wstążką, w smukłych dłoniach i dumnie wyprostowanym kręgosłupem, a to wszystko przykraszone błękitnym, inteligentnym spojrzeniem? No która?
A przy tym Softmantle miał proste zęby. I całkiem nieźle wychodziło mu czarowanie.
Chłopiec nie zauważył nawet, gdy młodzieniec zaczął spoglądać na niego z góry, opatulony jedwabnym szlafrokiem o kolorze kości słoniowej, przyozdobionego koralowymi lamówkami. Stefek nie chciał nawet pytać, ileż to proste okrycie, zarzucane tak rzadko i tak naprawdę kompletnie niepotrzebne, mogło kosztować jego przyjaciela.
Kto bogatemu zabroni. Nie wliczając tego, że bogaty zaczynał powoli zbierać długi, co Stefana, jako jego przyjaciela, niezwykle martwiło.
— Za ile będzie?
Stefan uniósł dłoń, nasłuchując. Westchnął.
— Za trzy, dwa…
Po mieszkaniu rozległo się pukanie.
— Niepotrzebnie wzdychałeś, zacząłeś przez to liczyć za późno — zauważył blondyn, uśmiechając się odrobinę szyderczo, po czym odwrócił się plecami do nadal siedzącego na materacu Stefana.
Pstryknął palcami, w powietrze uniosła się błękitna wstążka, oczywiście idealnie dopasowana do tęczówek jej właściciela, bo jakże by inaczej, pstryknął ponownie, a blond loki samodzielnie ułożyły się w kucyk, będąc następnie przewiązanymi ową wstążką. Cały proces zakończony został zawiązaniem misternej kokardy. Tadeusz nie rwał się do nakładania na siebie czegokolwiek innego niż swój szlafrok, w końcu z Panią Morwowską zdecydowanie prościej rozmawiało się właśnie w takim stanie. Przy okazji, już całkowicie samodzielnie i bez użycia magii, odsłonił szczupły obojczyk. Na twarzy zalęgł charakterystyczny, odrobinę kokieteryjny uśmiech.
W tym samym czasie łóżko pościeliło się same, uprzednio oczywiście dosyć brutalnie pozbywszy się Stefana, który teraz urzędował na miękkim, puszystym dywanie, spoczywającego leniwie na grubym materacu, zastanawiając się, jak jakikolwiek człowiek może spać na czymś aż tak miękkim.
Tadeusz otworzył drzwi.
— Pani Morwowska, jak dobrze Panią w taki piękny, słoneczny dzionek widzieć!
Stojąca za drzwiami kobieta przy pierwszym zerknięciu mogła malować się na niezwykle elegancką, dystyngowaną damę. W końcu przy ogromnym kapeluszu znajdowało się pióro, niemałe, raczej egzotycznego, gorset przewiązała zdecydowanie nietanią wstążką (w porównaniu do tej studenta prezentowała się jednak miernie), a pantofle najprawdopodobniej, z obserwacji młodzieńca, pochodziły od najdroższego szewca w mieście.
Ten jednak do najlepszych nigdy nie należał, z czego Tadeusz doskonale zdawał sobie sprawę. Zauważył również odpruwające się nitki od gorsetowej wstążki, zwrócił uwagę na odklejające się rondo od kapelusza. Istna chodząca tragedia, nadal nie wiedział, jak ową damę zaproszono, a ona miała czelność pokazać się na jednym z królewskich balów.
Nie żeby studentowi chciało się na owych balach pokazywać, ba, wszelkie zaproszenia podbite królewską pieczęcią najczęściej lądowały w kominku, ewentualnie spalał je własnymi siłami, przy okazji palenia fajki.
Morwowska damą nigdy nie była również z charakteru, ni z głosu, ni z postawy, ni z wychowania. Po prostu się nią nie urodziła, choć niezwykle mocno się starała, by ową się stać. Cóż, to również nie wychodziło.
— Panie Softmantle, kiedy ma pan zamiar zapłacić czynsz? Spóźnia się pan dokładnie o trzy dni i cztery godziny, trzynaście minut i — zerknęła na naścienny, misternie ozdobiony zegar z kukułką znajdujący się za plecami czarodzieja — trzydzieści siedem sekund.
Blondyn kompletnie zignorował pytanie, nadal uważnie przyglądając się czterdziestoletniej kobiecie. Ta zmarszczyła czoło, ściągnęła brwi, co jedynie podkreśliło już powoli pojawiające się na twarzy zmarszczki. Młodzieniec uniósł dłoń, Morwa wstrzymała oddech. Palce powędrowały za jej ucho, paliczki złapały za paproch, a następnie strzepały go na ziemię, przy okazji wyciągając jedno z pasm włosów przed ucho.
— O, paproszek — stwierdził, pstryknął palcami, paproch znikł z ziemi. Porządek musiał być, przynajmniej przy głównym wejściu, by sprawiać pozory. Sypialnia – inna sprawa. Tadeusz ponownie uniósł spojrzenie na kobietę. — Przepraszam za swój kompletny brak skupienia, ale takiej pięknej damie nie wypada przecież nosić paproszków za uszami. Mogłaby pani powtórzyć?
Pani Morwowska zamrugała kilka razy, otworzyła usta, jednak opuścił je jedynie bliżej nieokreślony dźwięk. Tadeusz zacmokał, pokiwał głową.
— Tak myślałem, potrzebuje pani kremu na zmarszczki i barwnika do włosów, bo siwizna zaraz przyprószy. Będą gotowe na za tydzień. — Uśmiechnął się szeroko, a w uśmiechu oczywiście pokazał perłowe, proste zęby. — I niech się pani nie boi, starość ludziom nie straszna, da nam pani kilka lat, a na uniwersytecie powstanie kamień filozoficzny, rozkruszymy go i stworzymy prawdziwy elixir vitae! — okrzyknął z niespotykaną jak na siebie werwą, akcentując własne słowa podniesieniem dłoni ku sufitowi — A teraz pani pozwoli, ale mam dzisiejszego ranka — zerknął za siebie, na zegar — och, już południa, niezwykle wiele spraw do załatwienia, jak każdy porządny i rozchwytywany czarodziej, sama pani rozumie. A więc miłego dnia życzę!
Kobieta nie zdążyła się odezwać, kiwała jedynie posłusznie głową, gdy tuż przed jej nosem zamykano drzwi. Softmantle westchnął głośno, strzepał odrobinę napięcia z ramion.
— Nazwałeś ją starą — zauważył Stefek, który całe zajście obserwował z dosyć bezpiecznej kuchni, łokciami oparłszy się o marmurowy blat.
Tadeusz wzruszył ramionami, prychnął, przy okazji poprawiając odsłonięty obojczyk. Co za dużo, to nie zdrowo, a zresztą, teraz mu to wcale miało się nie przysłużyć.
— Nie nazwałem panny Morwowskiej starą, drogi przyjacielu. Jedynie zasugerowałem drobny upływ czasu, który dla niej wyjątkowo łaskawy nie był. Widziałeś, jakie ma kurze łapki? — skrzywił się. Zacmokał, pokręcił głową, chcąc jak najszybciej wyrzucić sprzed oczu nadal majaczący tam wizerunek Morwy. — Kawy, przyjacielu?
— Oczywiście, przyjacielu.
Softmantle, jak zawsze, uniósł dłoń, a następnie pstryknął. W czajniku, oczywiście uprzednio przygotowanym przez Stefana, bo czynność stała się już istnym małym rytuałem, zaświstało, zapiszczało, świeże ziarna rozgniotły się, uwalniając mocny aromat, a kubki, również wyjęte z szafek przez chłopca (owe przygotowania podyktował pewien wypadek, którego skutkiem były wybite szyby w kredensie), zatańczyły niecierpliwie na marmurowym blacie.
Dwójka studentów zasiadła przy stole. Stefek, odrobinę zgarbiony, luźno, z nogą zarzuconą na nogę, Tadeusz, prosty i napięty jak struna, jedynie lekko oparty o ramię krzesła swoim łokciem. Jak zawsze nonszalancki.
— Do zamówień trzeba będzie dorzucić krem na zmarszczki i barwnik do włosów dla Morwy, bo za tydzień nawet wygląd i nonszalancja mnie nie uratują. A ona nie zapomina. — Tadeusz uniósł kubek do ust, podmuchał w parujący napój.
W uniesionej dłoni Stefana pojawił się notes, a wraz z nim eleganckie wieczne pióro, przywiezione przez jego ojca jako prezent imieninowy. Softmantle pokiwał głową z uznaniem, w końcu kajet nie przeleciał przez dłoń studenta, lądując z hukiem na ziemi, jak zazwyczaj się to działo.
— Mówisz, masz — oświadczył, zapisując wszystko w odpowiedniej rubryce.
— Jakie wyzwania dzisiaj przed nami?
— Dwa zaklęcia dla młodych par na szczęście, jedno na płodność – męską, aż cztery klątwy i jeden egzorcyzm. Egzorcyzm? — Stefan zmrużył oczy, Tadeusz uciekł wzrokiem, wzruszywszy ramionami.
Upił łyka kawy, odchrząknął.
— Egzorcyzm.
— Wziąłeś na siebie egzorcyzm? Tadek!
— Demony, Stefanie, to w rzeczywistości niezwykle proste do rozpracowania istoty. Jak ludzie.
— Demony, Tadeuszu, to istoty, które w jednej chwili mogą rozsadzić robie głowę, ewentualnie w dość bolesny, inny sposób pozbawić życia. Nie wiem, połamać wszystkie kości w twoim ciele? Po kolei.
Softmantle zacmokał, dosyć gwałtownie i z nieskrywaną złością odstawiając kubek z kawą na blat. Stefan podskoczył, obawiając się, iż, wspomagany magią przyjaciel, mógłby ów marmur roztrzaskać.
— Właśnie to wbijają ci do głowy przestarzali nauczyciele na uniwersytecie, mój drogi. Przejrzyj na oczy! Jesteśmy studentami, świeżym spojrzeniem na otaczający nas świat, musimy działać, mój drogi, działać! — Tadeusz uniósł się z krzesła, uniósł dłonie ku sufitowi, głos rozgrzmiał niczym grzmoty po pomieszczeniu. — A nie ograniczać się do marnych lektur, podczas których już wiele nauczycielskich poglądów zdołałem obalić! Gdzie mój Złoty Brambor? — prychnął, po czym ponownie usiadł na krześle. Oczywiście niezwykle dramatycznie, jak cały on.
Chłopiec skrzywił się, orientując się, iż prawdopodobnie poruszył nieodpowiednią strunę, już po raz kolejny w przeciągu ostatnich kilku tygodniu wzbudzając w swoim przyjacielu zapędy istnie mordercze. Cóż, zdarzało się nawet najlepszym, a każdy kto Tadeusza zdążył poznać, ten wiedział, iż młodzieniec miał niezwykłe, odrobinę niebezpieczne zapędy do rozwijania sztuki, jaką była nauka. Scjentysta z krwi i kości. Genialny, ale czasami zbyt desperacki.
— Zajmiesz się tymi zaklęciami na szczęście i klątwami, dobrze? — zapytał Tadeusz, ewidentnie niecierpliwiąc się, co sugerowało nerwowe tupanie nogą. Nie mógł wysiedzieć w miejscu, ot co. — Ja wezmę na siebie to na płodność. I egzorcyzm.
— Do egzorcyzmu idziemy razem.
— Kategorycznie muszę ci odmówić, Stefanie. To zbyt niebezpieczne.
— Dlatego masz zamiar wyruszyć tam samotnie? — Chłopiec podniósł brew, bawiąc się przy okazji uchem kubka, sklejanym około sześciu razy. Tadeusz wzruszył ramionami, niedbale, po czym uniósł kubek do ust w celu dopicia z upływającym czasem coraz chłodniejszej kawy.
— Poradzę sobie.
Odstawił kubek na blat, trochę mniej brutalnie niż poprzednio, aczkolwiek dało się zaobserwować, iż ruchy młodzieńca nadal były sztywnawe, odrobinę poddenerwowane całym zajściem. Blondyn wstał, skinął Stefanowi głową, ewidentnie już gotując się do wyjścia.
— Posprzątasz?
Stefan westchnął.
— Posprzątam.
Również wstał od blatu, po czym również pstryknął palcami, jak tuż przed chwilą zrobił to Tadeusz, teraz stojący w pełnym rynsztunku. Odrobinę pstrokatym fraku przyozdobionym ściegiem muszelkowym na rękawach, doskonale dopasowanej kamizelce, cylindrze z kolorowym piórem egzotycznego ptaka i pomimo tego, że wszystko było niezwykle jaskrawe, rażące oczy, które mimowolnie chciały osłonić się powiekami, cały czas współgrało z odcieniem tęczówek właściciela. W dłoni trzymał laskę zakończoną idealnie wypolerowaną złotą gałką, co Stefan uważał za drobną przesadę – w końcu po co zdrowemu, krzepkiemu młodzieńcowi starcza laska, w dodatku aż tak ekstrawagancka. Softmantle w stroju tym przypominał bardziej iluzjonistę–kuglarza pracującego dla fałszerzy podatkowych, niźli już poważanego żaka czarodzieja, który pomagał uczciwym miejscowym w rozwiązywaniu coraz to trudniejszych problemów. Brakowało mu tylko kart do gry, którymi następnie mógłby oczarować każdego obserwatora, wyciągając z jego ucha całą talię.
— Wrócę wieczorem. Kluczyk zostaw w doniczce, jak zawsze.
— A co, zajrzysz jeszcze do Eleonory? Na pewno bardzo stęskniła się za podszarpywaniem tych twoich blond loków — Stefan zmrużył oczy, uśmiechając się z nieskrywaną drwiną.
Odpowiedzią na pytanie było jedynie trzaśnięcie drzwiami. No tak.
Dramatyczny jak zwykle. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz