czwartek, 7 lipca 2022

Od Antaresa - Kiedy turniej to za mało

Miecz zaśpiewał w porannym powietrzu, klinga błysnęła złotem wschodzącego słońca, ostrze zatrzymało się nagle, gwałtownie, na grubość włosa od manekina. Antares skrzywił się. Jakoś słabo mu szło z tym treningiem.
„Masz za mały mózg, żeby jednocześnie machać mieczem i myśleć o czymś innym."
Rycerz opuścił broń. Racja, myślał o czymś innym, na razie jednak całkowicie bezskutecznie. Westchnął.
Urodziny Michelle zbliżały się z każdym dniem, zaś Antares jak nie wymyślił absolutnie niczego, co mógłby jej dać, tak nic się w tej materii nie zmieniło. Jego pomysły kręciły się wokół dość przydatnych rzeczy, pierwszym z nich był jakiś zestaw narzędzi weterynaryjnych, jednak mężczyzna szybko go porzucił – raz że Michelle czymś takim dysponowała, a dwa że on sam kompletnie nie znał się na tego typu sprawach i nie miał pojęcia, co mógłby w ogóle zdobyć. Drugim pomysłem była jakaś ciekawa książka odnośnie zwierząt – sam przecież dostał od niej książkę o smokach i okazała się dla niego bardzo pouczająca – jednak ponownie: Antares niespecjalnie wiedział, co mogłoby być przydatne Michelle, a poza tym zauważył, że kobiecie raczej nie po drodze z biblioteką.
„Podzielę się z tobą moim geniuszem", odezwał się nagle mag, zaś Antares ponownie westchnął. „Nie dziękuj."
„W takim razie – słucham."
„No więc pomyślałem, że źle do tego podszedłeś. Jak przerasta cię wymyślenie prezentu tak od razu, to trzeba to podzielić na etapy. Pierwszy – zastanów się nad tym, w czym w ogóle jesteś dobry. Przeciętny. Nie-aż-tak-katastrofalny."
Rycerz zerknął na trzymany w miecz, zważył go w dłoni. W walce czuł się najlepiej, był pewny swych umiejętności, dobrze znał własne możliwości.
„Powiedzmy, że umiesz siać rozpierdol. Dobrze. To teraz drugi etap – co się podoba Michelle?"
„Zwierzęta."
„Brawo, szybko ci poszło. Następny etap – kto z twoich znajomych ma jakieś ciekawe zwierzęta?"
„Ayrenn - ma Bambiego. No i Serafin ma Magistra."
„Ktoś jeszcze?"
Antares zamyślił się.
„Lady Imerielle ma Lothira, Thundri Tofurnika, ale nie wiem, czy liczyć Brianowen, bo po twoim ostatnim manewrze z lutnią mam bardzo napięte stosunki z Nasirem."
„Niech mnie palant cmoknie w tyłek", burknął mag i zaraz wrócił do tematu. „To teraz ostatni etap – kto z tych znajomych wymieniłby zwierzaka za wpierdol?"
Rycerz wsparł się o własny miecz, jego brwi same powędrowały w górę.
„Ty po prostu bardzo chcesz potykać się z Serafinem."
„Nie, debilu! Znaczy, chcę! Ale teraz mamy ważniejsze rzeczy do ogarnięcia. No, myśl tam! Nie możesz przyszłej szwagierki rozczarować."
Antares kaszlnął.
„Dałbyś spokój z tą szwagierką…"
„Nie marudź, ja po prostu myślę przyszłościowo."
Antares znów się zasępił. Tok rozumowania maga był dla niego nie do odgadnięcia, nie miał pojęcia, gdzie to wszystko zmierza.
„Coś związanego ze zwierzakiem za coś związanego z wpierdolem", uściślił ten drugi. „Nic ci nie przychodzi do głowy? A podobno świat nie znosi próżni, to coś ci powinno nawiać pod ten dekiel."
Antares zastanawiał się trochę, bębniąc palcami po rękojeści, a potem na powrót zacisnął na niej dłoń. Uśmiechnął się. W sumie to chyba coś mu tam nawiało.


„Jest i pokurcz!"
Karczma na rozstajach na pewno była świadkiem wielu dziwnych zdarzeń, gościła też już niezwykłych przejezdnych z najodleglejszych zakątków krainy, jednak Antares był pewien, że gość pokroju Thundriego, wraz ze swym puchatym i rogatym wierzchowcem, plasował się wysoko na liście najdziwniejszych osób, jakie szukały tam noclegu. Stary, piętrowy budynek, zdawał się przyglądać z uprzejmym zdziwieniem rudemu krasnoludowi, który właśnie ściągał wodze swego barana.
— No popatrz, nawet jakbyśmy się zmówili, to byśmy tak równo nie zajechali.
Thundri zeskoczył z siodła, pogłaskał Tofurnika po chrapach. Favellus rzucił baranowi wyniosłe spojrzenie, parsknął gniewnie, potrząsając łbem.
— Zlituj się, chłopie — mruknął Antares, pochylając się do niego i poklepując masywny kark. Sam też zsiadł ze swego wierzchowca, powitał Thundriego. — Cieszę się, że zgodziłeś się ze mną spotkać.
— No weź, miałbym się nie zgodzić na coś takiego? — Krasnolud parsknął śmiechem tak głośnym, że Favellus przelotnie stulił uszy. Czyjaś twarz mignęła w oknie karczmy. — No nie powiem, zdziwiłem się jak napisałeś, ale wiesz co? Z mojej strony to bardzo dobry biznes.
Antares odpowiedział uśmiechem na wyszczerzone zęby Thundriego.
— Cieszą mnie twoje słowa.
Krasnolud jeszcze mocniej wyszczerzył zęby.
— Zobaczymy, czy następne też cię ucieszą. — Zatknął kciuki za pas. — Wymyśliłem przysługę, jaką mi wyświadczysz.
„Mówiłem, że pisanie «zrobię wszystko, czego będziesz potrzebował» jest, kurna, trochę zbyt odważne."
„Thundri ma serce po właściwej stronie."
„Ale z mózgiem to już co innego."
— O jaką przysługę chodzi?
W tym uśmiechu było widać nawet ósemki.
— Dogrywka z turnieju. Ale tym razem zrobimy to po mojemu.
— To znaczy? — Antares przechylił głowę.
— Broń niekonwencjonalna. I żadnych zasad.


Ich wierzchowce pozostały bezpiecznie w stajni, a przeczuwając, że dogrywka może być co najmniej interesującym przeżyciem, Antares zapobiegliwie zaproponował, by obaj z Thundrim oddalili się od karczmy na jakąś bezpieczną odległość. Odnaleźli kawałek polanki nad niewielką, wartko płynącą rzeczką – miejsce wydawało się ciche i odludne, choć rycerz był pewien, że cisza i spokój polanki niedługo odejdą całkowicie w niebyt.
Thundri stanął na środku, rozejrzał się, skinął głową w aprobacie.
— No, tu się nada.
To powiedziawszy, ściągnął z pleców worek „broni niekonwencjonalnej" i zaczął go rozsznurowywać.
— Plan jest taki — powiedział, wyciągając ze środka drewnianą miskę, rzucając ją wprost w trawę. — Każdy z nas wybiera taką broń, jaka mu się podoba. A potem próbuje spuścić wpierdol temu drugiemu.
„Jak ja mu zaraz wpierdolę, to się ten wypierdek nie pozbiera."
Antares skinął głową, wodząc wzrokiem za patelnią, chochlą i tarką do jarzyn, które też wylądowały w trawie.
— No i jeszcze jedno. — Thundri rzucił ręcznikiem. — Lejemy się jak prawdziwi mężczyźni. Na gołe klaty.
Rycerz zacisnął lekko usta, przeniósł ciężar na drugą nogę.
— Rozbieranie się jest naprawdę konieczne?
— Pantalony możesz zostawić. — Krasnolud wyciągnął jeszcze trzepaczkę do jajek i kostkę mydła, wytrzepał worek i jego też rzucił w trawę. — No, wyskakuj z wamsu. Nie mamy całego dnia.


Polana błyskawicznie zaczęła wyglądać jak pobojowisko.
Drewniane elementy każdej z improwizowanych broni okazywały się dobre na jeden raz – chochla pękła na barku krasnoluda, miska poszła się w drzazgi, ciśnięta o pień drzewa. Antares, uzbrojony w przemoczony ręcznik, łukiem obchodził dzierżącego patelnię Thundriego. Jego przeciwnik był niezmordowany – obaj ganiali się i tłukli po polanie, okazjonalnie wpadali do strumienia, Thundri ryczał jak zarzynany bawół, ale żadna z tych aktywności nie wydawała się ani trochę nadwyrężać krasnoludzkiej wytrzymałości. Antares odgarnął z czoła zapoconą grzywkę, bezskutecznie podciągnął przemoczony, lepiący się do uda materiał.
„Pokurczowi do reszty odjebało", warknął mag, jeżąc się z irytacją. „A ty zaraz podrzesz gacie, jak jeszcze raz pierdolniesz dupskiem o ziemię."
„Wiem."
Krasnolud zerwał się do gwałtownej szarży, patelnia gwizdnęła, o włos minęła uchylającego się Antaresa. Rycerz zawinął ręcznikiem, próbując chlasnąć Thundriego, materiał tylko połaskotał go po łydce. Odskoczyli od siebie, Thundri kopnął trochę piachu, Antares trzepnął ręcznikiem, łapiąc w niego brud i żwir. To starcie robiło się problematyczne.
„Weź coś wymyśl!"
„Próbuję."
Thundri znowu ruszył, tym razem patelnia zawirowała nad rudą czupryną i śmignęła w dół, prosto w głowę Antaresa. Ten rozciągnął w dłoniach ręcznik – broń przeciwnika złapała się w niego jak w hamak, ale materiał zatrzeszczał niepokojąco, nieprzygotowany do tego, by ktoś używał go w tak dziwny sposób. Rycerz wyprowadził kopa prosto w brzuch krasnoluda, ten cofnął się nieco, patelnia już mniej naciskała, Antares zdołał odskoczyć.
Cisnął ręcznik na ziemię, puścił się biegiem w stronę polany. Thundri pognał oczywiscie za nim, przebierając krótkimi nóżkami ile wlazło. Rycerz zdołał nabrać niewielkiego dystansu, ale wystarczyło. Złapał worek. I odwrócił się w okamgnieniu.
Krasnolud nie wyhamował. Antares w przelocie zobaczył tylko, jak jego oczy się rozszerzają, jak kształt ust zmienia, gdy krzyk triumfu zmienia się w przekleństwo. A potem Thundri wleciał do wora, z gracją godną dorodnej główki kapusty.
Antares poczuł potężne szarpnięcie, poleciał razem z workiem, przez pewien czas na środku polany kotłowało się tornado, gdy rycerz usiłował zawiązać worek i poskromić szarpiącego się krasnoluda.
„Dawaj kurwia!"
Rycerz ścisnął węzeł, nie zdążył zrobić nic więcej. Thundri fiknął w worze, jego patelnia przyskrzyniła prosto w czoło przeciwnika, przez moment umysł Antaresa wypełniał tylko obraz nocnego firmamentu i odległy dźwięk świątynnych dzwonów. Potrząsnął głową, spojrzał na swoje dłonie, wsparte o zrytą podeszwami ziemię. A potem podniósł wzrok.
Bezkształtny, klnący pod niebiosa wór z krasnoludem, właśnie turlał się po krótkiej skarpie w stronę potoku.
„No i żegnaj, krasnalku."
Antares zerwał się w okamgnieniu, pomknął w stronę wora. Thundri wleciał już do strumienia, zimna woda momentalnie zalała i przesiąkła przez materiał. Gniewne okrzyki utonęły w kaszlu, który szybko zmienił się w bulgot.
Rycerz dopadł węzła, tęczówki błysnęły złotem, rzemień pękł z trzaskiem.
— Thundri? Jesteś ca…
Patelnia świsnęła, wyrżnęła rycerza prosto w szczękę. Antares zatoczył się, runął w objęcia strumienia, nabrał głęboki oddech lodowatej wody.
„Skurwiel!"
Thundri nie przesadzał z tym, że nie będzie żadnych zasad. Antares w ostatniej chwili złapał się jakiegoś kamienia, dźwignął, wypluwając wodę, kompresując płuca jednym silnym strumieniem magii. Krasnolud nie odpuszczał, patelnia znów gwizdnęła, niemalże sięgnęła barku Antaresa.
„Ostatnio dziada prawie udusiłeś."
„Może to jest jakaś opcja."
Rycerz odskoczył jeszcze kawałek, zabalansował na jednym z kamieni. Thundri parł w jego stronę w poprzek strumienia – wartki nurt nawet specjalnie go nie spowalniał. Antares uskoczył w tył, na kolejny kamień. A potem jeszcze kawałek. I jeszcze.
Fale zmyły Thundriego do bioder, potem omyły włochaty brzuch, sięgnęły klatki piersiowej. Krasnolud, zbyt zajęty próbami dopadnięcia rycerza, nie zauważył, gdzie kończyło się dno. Antares skoczył, złapał patelnię, a potem przemocą wciągnął przeciwnika za uskok.
Thundri potrafił pływać, i to całkiem nieźle, potrafił też na długo wstrzymać oddech. Ale jego płuca nie mogły równać się ze wspomaganymi magią płucami Antaresa.
Krasnolud momentalnie wiedział, co się święci. I oczywiście, że nie próbował w pierwszym odruchu wyrwać się rycerzowi. Jego pierwszym odruchem zawsze był atak, więc biedna patelnia, z której niewiele już zostało, zafurkotała w lodowatej kipieli, ciągnąc za sobą strumień bąbelków. Antares odsunął się, uchylił. Złapał Thundriego za pasek, ściągnął jeszcze mocniej w dół. Sam przyczaił się bliżej dna, stopami sięgał żwiru i kamieni – przyjmując ich oparcie i jednocześnie wychodząc poza zasięg patelni i krótkich rąk Thundriego. Może mu się wydawało, a może w oczach krasnoluda naprawdę odbił się niepokój.
Ruda broda falowała gniewnie w rwącej toni, Thundri zmienił taktykę. Przypadł do dna, przykucnął. Antares był szybszy, wiedział co krasnolud planuje. Gdy Thundri wystrzelił w górę, w stronę powierzchni i powietrza, rycerz bezceremonialnie złapał go za kostkę, siłą ściągnął z powrotem w dół. Patelnia oddryfowała, zapomniana, Thundri wierzgnął, trafił Antaresa w ramię. Rycerz puścił, krasnolud znów spróbował sięgnąć ku powierzchni, szczupła dłoń znów zacisnęła się wokół kostki, ściągnęła w dół.
Ruchy Thundriego straciły na koordynacji, zyskały zajadłości, lecz innej niż ta charakterystyczna dla krasnoluda. Tym razem podszyte były gwałtownością, którą tak łatwo dałoby się wziąć za panikę, gdyby ktoś Thundriego nie znał. Antares znał go bardzo dobrze.
„Utopimy gnoja, nie?"
„Nie."
„Dlaczego?"
Przez pewien czas szarpali się jeszcze w wodzie. Każda sekunda zdawała się wiecznością, gdy organizm, zmęczony ciągłą walką, z coraz większą niecierpliwością domagał się powietrza. Przykry gorąc rozchodził się w płucach rycerza, przeszedł w nacisk zwiastujący ból.
W końcu stało się, Thundri przestał walczyć. Znieruchomiał, dłoń wyciągnęła się, a że nie mogła sięgnąć Antaresa, krasnolud klepnął dwa razy własne udo. Rycerz momentalnie odbił się od dna, znalazł się przy Thundrim, wyciągnął na powierzchnię. Chwilę później obaj leżeli w błocie przy strumieniu, na przemian dysząc i kaszląc.
— Myś… myślałem, że… że cię mam. — Krasnolud znów się rozkasłał. — Tak samo… tak jak… wtedy… — Machnął dłonią, spróbował sięgnąć Antaresa, klepnąć go gdziekolwiek. Nie trafił.
Tymczasem rycerz leżał plackiem, rozrzuciwszy ręce na boki, a jego szczupła klatka piersiowa gwałtownie unosiła się i opadała, gdy ciało usiłowało nadrobić przymusowy czas spędzony bez powietrza.
— Też myślałem… że się nie uda — przyznał, popatrując na Thundriego.
— Dobra. No myślałem, że nam się więcej zejdzie — Krasnolud zrobił małą pauzę, wziął głębszy haust powietrza. — Ale to nie tak źle. Możemy iść jeść.
Antares uniósł brew. Ten specyficzny ton w głosie Thundriego mu się nie podobał. A gdy dźwignął się na łokciu i spojrzał na krasnoluda, zobaczył jeszcze ów charakterystyczny uśmiech, który nie zwiastował niczego dobrego. Rycerz nie wiedział jeszcze, że Thundri specjalnie na tę okazję zaopatrzył się w całkiem pokaźną objętość krasnoludzkiej brandy. I tak, jak Antares był odporny na alkohol, tak krasnoludzkie wersje może nie stanowiły dla niego nadmiernego wyzwania, ale coś jednak po nich czuł…


Antares ściągnął wodze, wstrzymał Favellusa i odwrócił się do pozostałych.
— To tutaj — powiedział, przesuwając wzrokiem po pozostałych, zatrzymując go w końcu na zdziwionym spojrzeniu Michelle.
— Jakie „tutaj"? — spytała z konsternacją, popatrując dookoła.
A dookoła znajdowało się…
Nic.
Łagodne wzgórza płynęły w stronę horyzontu, pyszniąc się zielenią miękkiej trawy, tu i tam przetykaną barwnymi plamkami pachnących kwiatów. Gdzieś w tej toni tkwił zapomniany, rozpadający się fragment ogrodzenia – może w dawnych czasach ktoś miał tu kawałek ziemi, może coś hodował? Nie wiadomo – tylko ten niewielki strumień, szemrzący wśród popielatych kamieni mógł pamiętać takie czasy, ale płynąca leniwie woda pewnie nie zwracała uwagi na ludzkie sprawy. Słońce wciąż stało nisko na niebie, nadal nie przegoniło pozostałego z nocy chłodu.
Ich droga miała niedługo skończyć się u celu, ale letni gorąc sprawiał, że wszyscy chcieli ruszyć wcześniej, ominąć najgorsze upały. Mattia przez całą ich podróż co jakiś czas ocierał roszący czoło pot chusteczką, zaś Antares nie mógł pozbyć się wrażenia, że wcale nie jest aż tak gorąco, by człowiek już oddychał ciężej i wodził wzrokiem za każdą plamką cienia. Hotaru jechała u boku Michelle – jej umiejętności jeździeckie wyraźnie wzrosły od momentu jej dołączenia do Gildii, zaś rycerz sądził, że ta lekka niepewność bierze się raczej z naturalnej nieśmiałości kobiety, nie zaś z braku wprawy.
Od całej tej grupy mocno odstawał Thundri, dosiadający oczywiście swojego wspaniałego barana bojowego. Krasnolud niby przypadkiem dołączył do nich po drodze, nadmienił luźno, że jedzie w tym samym kierunku, a potem niezbyt zręcznie przekierował rozmowę na Tofurnika. To wystarczyło, by skończyły się pytania o dalszą podróż Thundriego, teraz zaś przyszedł czas na to, by zakończyć całą maskaradę.
— No tutaj — Thundri klepnął się z rozmachem w udo i zeskoczył z siodła.
Podobnie postąpili pozostali, pogłębiajac tylko wyraz skonsternowania malujący się na twarzy Michelle.
— Już chcecie zrobić postój?
— To będzie taki specjalny postój na specjalną okazję. — Mattia uśmiechnął się, wskazał dłonią. — Dołączysz do nas? Bez ciebie nie zaczniemy.
Michelle pokręciła głową, parsknęła śmiechem, ale też zsiadła z konia i podprowadziła go bliżej, w morze trawy, gdzie już stanęli pozostali.
— Powiedzmy, że domyślam się specjalnej okazji — powiedziała, wspierając dłoń na biodrze. — Ale nadal nie wiem, dlaczego stajemy w takim miejscu.
— No bo Antares…
Mattia uniósł dłoń, przerwał krasnoludowi.
— Masz rację, specjalna okazja to twoje urodziny. I z tej przyczyny chcieliśmy życzyć ci wszystkiego najlepszego – by każdy twój dzień był równie pogodny i słoneczny, co dzisiejszy, i równie szczęśliwy, co dzisiejsza data — Mattia znów posłał jej uśmiech, a potem wrócił spojrzeniem do Antaresa. — A zatrzymujemy się właśnie tutaj, bo prezent od Antaresa wymaga… nieco przestrzeni.
— No pewnie, że wymaga — Thundri wypiął pierś, a potem strzelił Antaresa przez plecy. — No, dawaj tam.
Antares odchrząknął, zerknął w coraz bardziej rozbawione oczy Michelle.
— Poprosiłem Thundriego, żeby dał ci się przejechać na Tofurniku.
„Ja pierdolę, chłopie…"
Zapadła krótka cisza – Hotaru tylko splotła dłonie, Mattia chrząknął w pięść, Michelle parsknęła śmiechem.
— Bardzo miło ze strony Thundriego, że się na to zgodził. Dziękuję.
— No ten to jak coś powie… — krasnolud westchnął ciężko, spojrzał ze zrezygnowaniem na Antaresa, wrócił wzrokiem do Michelle. — Przekonać mnie, żeby ktoś tego puchatego gałgana chociaż dotknął, to nie w młot pierdział, także zaręczam, że prezent jest od Antaresa. Zapracował na niego.
— Wszystkiego najlepszego — bąknął rycerz.
— Zapracował? — spytała Michelle, ale krasnolud tylko machnął zbywczo dłonią.
Kobieta przez moment zerkała od jednego do drugiego, w końcu jednak jej wzrok padł na Tofurnika.
— Nigdy nie jeździłam na baranie bojowym.
— No, nieźle bym się zdziwił, gdyby było inaczej — Thundri podszedł, zajął się sprzączkami przy siodle.
Strzemiona pojechały w dół, chyba coś zmieniło się w samym kształcie siodła, ale Antares nie był pewien, co. Krasnoludzkie wynalazki posiadały funkcje, o których ludziom się nie śniło, więc rycerz nie byłby specjalni zdziwiony, gdyby któraś sprzączka powodowała zmianę koloru całego siodła, albo serwowała kufle piwa.
— No to hop — Thundri przytrzymał strzemię, głową skinął w stronę siodła.
Michelle podeszła, pogłaskała barana, wsunęła nogę w strzemię i zaraz znalazła się na grzbiecie Tofurnika. Szybkie tłumaczenie i już po chwili Michelle jechała stępa wśród zielonych traw, jej promienny uśmiech rywalizował swą jasnością z coraz wyżej wspinającym się słońcem. Tofurnik zarzucił rogatym łbem, beknął, przyspieszył nieco.
Hotaru podeszła bliżej, odezwała się:
— Taki baran to bezpieczny wierzchowiec?
— Bezpieczniejszego nie ma. Kto normalny zamierzy się na jeźdźca na baranie? Najlepsza opcja to wiać gdzie pieprz rośnie.
— Chodziło mi o…
Tofurnik bryknął krótko, Michelle roześmiała się, a Thundri z zadowoleniem zatknął kciuki za pas. Zawołał do kobiety:
— Możesz go wybrykać, Tofurnik lubi sobie pobiegać.
— Tylko żeby nie spadła — Mattia zmarszczył brwi.
— E, nie spadnie. Tofurnik równy chłopak, chociaż czasem nicpoń i…
W tym momencie Michelle lekko ścisnęła barana łydkami. Ten wydał z siebie dostojne i bardzo bojowe „bee!", a potem runął galopem w dolinę.
— Bogowie — westchnęła z niepokojem Hotaru, instynktownie złapała Antaresa za bark.
— Nic nie będzie, przecież grzecznie jedzie — wtrącił Thundri.
Michelle bez problemu trzymała się w siodle, zaś jej śmiech przebijał się przez szybki tętent kopyt. Tofurnik pruł wśród traw, zostawiając za sobą ciemniejszą smugę stratowanych roślin, becząc na zakrętach i gładko przeskakując niewidoczne w zieleni kamienie. Stopniowo beczenia przybywało, gdy albo baran, albo Michelle, a może oboje, wybierali coraz trudniejszą trasę. Tofurnik w trzech skokach znalazł się na szczycie jednego ze stromych pagórków, a potem zniknął, łysnąłwszy tylko białym zadkiem. W okamgnieniu pojawił się wraz z Michelle po drugiej stronie, pędząc u podstawy, pochylając się mocno w ostrym zakręcie, przyspieszając z każdą chwilą.
— Przecież oni wjadą w płotek…!
— Biedny płotek.
Tylko tyle zdołał powiedzieć Thundri. Gruchnęło, płotek wyleciał w powietrze, Antares powiódł wzrokiem za płynącą przez przestworza deską.
— Mówiłem, że baran to bezpieczny wierzchowiec — powiedział krasnolud widząc, że dla Michelle i Tofurnika płotek to było za mało i teraz oboje kierują się w stronę rzeczki. — Przejedzie przez wszystko.
Jakby na potwierdzenie tych słów, Tofurnik z gracją pomknął po mokrych, śliskich kamieniach, przebił się przez płytszą część strumienia, rozbryzgując wokół pióropusze wody. Antares złowił wzrokiem jakąś rozmiękłą, zabłąkaną gałąź, która podzieliła losy płotka, wylatując w powietrze w formie puzzli.
— Jakby nie urosła taka wielka sosna, to by z niej była całkiem niezła kawalerzystka — mruknął Thundri, wodząc wzrokiem za biorącą karkołomny zakręt Michelle.
Tofurnik pomknął cwałem przez kamienie, po których nie każdy jeździec zdecydowałby się przeprowadzić swego konia, znów pofrunął w górę zbocza, zjechał z drugiej strony z prędkością śnieżnej lawiny. Włosy Michelle stanowiły już tylko rozwiany pędem powietrza chaos, kobieta to pochylała się w siodle, to lekko stawała w strzemionach, gdy Tofurnik znów pokonywał jakąś przeszkodę serią szybkich skoków.
— On tak długo może biegać? — spytał Mattia.
— Do wieczora. Potem zrobi się głodny.
— Nie wiem, czy Michelle da radę biegać tyle razem z nim — wtrąciła Hotaru.
— Ależ wy się wszyscy martwicie — burknął Thundri, ale zaraz się rozpogodził, klepnął się po brzuchu. — No, w sumie to i ja się robię głodny. A i Michelle pewnie będzie chciała coś zjeść i odpocząć po przejażdżce.
Mattia westchnął, wodząc wzrokiem za brykającą w najlepsze białą plamą.
— W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak przedłużyć nieco nasz postój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz