wtorek, 23 marca 2021

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Lekka, pergaminowa dłoń drapała materiał na piersi, który rozmywał się pod dotykiem przeraźliwie chudych i chłodnych palców. Frustracja wzbierała w nim, gdy tylko myśl o ewentualnym rozstaniu wpraszała się w zakamarki umysłu i nie chciał, absolutnie nie chciał dopuścić do siebie świadomości, że chwila tak, jakkolwiek piękną by nie była, musiała w końcu dobiec końca. Miał tylko nadzieję, że zgodzą się na to obaj, a nie, że to właśnie Chryzant postawi przed nim jakieś ultimatum, tłumacząc się owcami, których Leonardo szczerze w tamtej chwili nienawidził. Było to uczucie głupie, również bezpodstawne, jednak młodzik uważał, że to prawdopodobnie jedyna droga, by choć trochę uspokoić to nieznośne ssanie w żołądku, które prosiło, wręcz błagało, by spierzchnięte wargi znalazły drogę do tych smakujących dymem z fajki. By znowu niewygodny węzeł mógł zacisnąć się w okolicy podbrzusza, a nos wgniótł się w nieprzyjemny policzek, który jednak wydawał się miejscem dla niego idealnym. Nic z tego miało się nie spełnić, bo Chryzant nagle przypomniał sobie, że ma do odbębnienia jeszcze trochę pracy, że nie jest tu po nic, że przydałoby się być prawym i uczciwym, a Leonardo ta narracja wyjątkowo nie pasowała.
Z jego płuc uciekło pełne zawodu westchnięcie, gdy usta odsunęły się od jego szyi i nie łaskotały dłużej stwardniałej skóry. Świadomość, że więcej od Chryzanta już nie dostanie, uderzyła go nagle, całkiem niespodziewanie i do tego, wyjątkowo boleśnie. Jakby dopiero co wymierzył mu policzka, a następnie dołożył, kolejnego, wpychając leonardową twarz prosto w gęste kosmki. Miał ochotę wepchnąć to przeklęte „no nieźle” z powrotem w jego gardziel, tak głęboko, by się nią zakrztusił, a następnie wyrzygał z nią wszystkie inne proste obietnice, czy słowa, które pozwolił sobie rzucić w kierunku Leonarda.
Ophelos zdecydowanie wolałby nie poznać wszystkich wiązanek, które szlachcic rzucał w tamtej chwili w jego kierunku, gdy intensywny zapach włosów wwiercał się w jego nozdrza, odbierając resztki zmysłów i zmieniając go w kukłę, całkowicie omamioną zapachem kochanka. Pot jego skóry, zapach trawy i owczej wełny. Ciało sprażone słońcem, również pachniało inaczej, od tego, które zawsze chowało się w cieniu. Odór łoju, kilkudniowej warstwy brudu i nieprzebieranych spodni. Niektórzy powiedzieliby, że Chryzant śmierdzi, po części tak było, jednak Leonardo absolutnie nie przejmował się każdą z tą nut z osobna, bo razem tworzyły mu obraz pastucha takim, jakim był. Dalekim od ideału, bliskiego naturalizmowi, pięknym i całkowicie autentycznym. Nie byłoby bowiem nic gorszego, niż wypachniony pasterz. Tutaj, jedynym łamiącym stereotyp zapachem był wyłącznie dym fajki, który, nawet jeśli Leonardo szczerze go nienawidził, to w obecności blondyna zmieniał się w najpiękniejszy ton, jaki mógł poczuć. Przekonał się o tym wystarczająco już podczas ostatniej jego wizyty pod strzelistą sosną, kiedy może niekoniecznie perfidnie, dmuchnięto mu w twarz i kiedy praktycznie zaczął się dusić. Smród towarzyszył mu długo. Nie narzekał jednak.
Zaciągnął się mocniej, wplatając palce w chryzantowe włosy i przymykając delikatnie powieki, bo chciał się nacieszyć, absolutnie rozkoszować przepyszną mieszanką barw aromatów. Jakaś bezczelna owca uniosła szary łeb i skomentowała dziecinne zachowanie Leonardo. Nie odwdzięczył się nawet spojrzeniem, uznając, że przebrzydłe stworzenie nie zasłużyło, by ten chociaż zaszczycił je łypnięciem srebrnego oka. Zbyt dumnie prężył się na to w hierarchii w łańcuchu pokarmowym. Obiecał sobie nawet, że to koniecznie ta owca, skończy jako następna nad gildyjnym ogniskiem, gdy nadejdzie w końcu okazja na ucztę wymagającą rozmachu. Osobiście ją znajdzie, zatłucze, a następnie przyrządzi i z chorą wręcz satysfakcją poda ją na najładniejszym talerzu samemu Ophelosowi i nakarmi go, jeśli będzie taka potrzeba.
Mimo że sytuacje pozornie została zamknięta, Leonardo jakoś nie mógł się pogodzić z faktem, że nie mógł dopowiedzieć ostatniego słowa, dlatego odsunął się od Chryzanta nagłym szarpnięciem, a gdy ten spoglądnął na niego z pytaniem wymalowanym na czole i w oczach, złapał jego twarz w palce, przyciągnął do siebie i ucałował ten ostatni raz. Głęboko, wygłodniale i namiętniej, niż poprzednio, wieńcząc całe swoje wystąpienie, trzema krótkimi całusami w lewy kącik jego ust.
— No nieźle — powtórzono. Jednak głos nie należał do Chryzanta, a już na pewno nie do Leonarda, który przez ostatnie kilkanaście minut nie odezwał się nawet słowem, ograniczając wszystkie odgłosy do cichych sapnięć, a może nawet i jęków. Kiedy dotarły do niego wszystkie bodźce z zewnątrz i pojął, w jakiej sytuacji się znalazł, stać było go jedynie na ciężki oddech, oraz paraliż, który owładnął go całego. Od stóp po czubek głowy. Ophelos unosił wzrok, przyglądając się komuś, kto stał nad dwójką, niczym kat. Leonardo doskonale wiedział, o kogo chodzi, a mimo to, zerknął przez ramię, by zobaczyć nad sobą uśmiechającego się w tak ponury sposób, by mroziło to krew w i tak wychłodzonych już żyłach, Adonisa. Bezdenne oczy, czarne jak dwa węgliki, rzeczywiście nie wyrażały żadnych emocji, jakby te po wpadnięciu w nie, gubiły się z tej głębokiej ciemności i nie potrafiły więcej zaprezentować się w świetle dziennym. Zdrada nie wydawała się być nawet w połowie tak złą, jak niepokojący wyraz jego twarzy, który wzbudzał tak wiele, dziwnych emocji, by Leonardo zaczął bać się o własne życie. Palce mocniej zacisnęły się na materiale pastuszkowej koszuli, źrenice zmniejszyły się do rozmiaru główek szpilki, a oddech przyspieszył tak nagle, by w pierwszej chwili prawie utracił przy tym przytomność. On nie reagował. Stał, jak posąg, opierając się pewnie na lasce z główką w kształcie wilczego łba, uśmiechał się tak pięknie, jak zawsze, a jego palce wybijały leniwy rytm, doskonale znany uszom Leo.
Cisza nagle stała się niezwykle głośną i wręcz niemożliwą do zniesienia.
— Ugrzęźniesz — wycharczał nagle Leonardo, wycierając wierzchem dłoni napuchnięte, czerwone usta, które pulsowały i piekły, wystarczająco wymęczone przez wargi Ophelosa. Błoto rzeczywiście było dość duże, laska i proteza niedostosowane natomiast do takich warunków. Adonis zaśmiał się cicho i pokiwał głową, doskonale rozumiejąc aluzję Leo.
— Miałeś mi pomóc, sam wiesz z czym — odparł sucho, zdaje się, całkiem ignorując uwagę Leo, który po prostu pragnął, by Nykvist zniknął im z pola widzenia. Dopiero w tej chwili, szlachcic zorientował się, że jego ciało jest dalej ciasno splecione z tym pastucha i że pozycja ta, mimo wszystko, była niezwykle niewygodną. Powoli tracił czucie w lewej nodze.
— Przykro mi, ale jestem zajęty.
— Widzę. Od kiedy tak bardzo przepadasz za owcami i baranami?
— Wbrew pozorom, to dość inteligentne stworzenia i wiedza, kiedy o nich mówisz — syknął, strosząc się niemiłosiernie. Odpowiedział mu tylko cichy śmiech.
Drgnął, kiedy brudna końcówka laski, dotychczas zanurzona w głębokim błocie, oparła się na jego podbródku i zmusiła go, do uniesienia twarzy w kierunku Nykvista. Wymusił nawiązanie kontaktu wzrokowego. Uśmiechnął się ten jeden, ostatni raz, a następnie w przeciągu krótkiej chwili przybrał przeraźliwie beznamiętny grymas, który wyrażał absolutne nic.
— Porozmawiamy po kolacji — powiedział tylko, zanim opuścił laskę i odwrócił się na pięcie. Udało mu się postawić może dwa kroki, gdy bezczelny szlachcic raz jeszcze zdecydował się dorzucić swoje trzy grosze. Nienawidził być zostawiony bez ostatniego słowa.
— Jutro.
— Rozumiem.
Odszedł, pozostawiając po sobie jedynie klejąco słodki zapach taniej wody kolońskiej i niezwykle gęstą atmosferę, która dusiła Leonarda bardziej, niż cudze usta na jego szyi i wszystkie dotychczasowe uniesienia. No tak, zdążył zapomnieć o tym niezwykle uciążliwym bagażu, jakim był Nykvist, a to małe niedopatrzenie owocowało w niezwykłym niesmaku, jaki pozostał po krótkiej, ale jak wymownej dla Leonarda konwersacji.

⸺⸺֎⸺⸺
[ o h ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz