poniedziałek, 6 maja 2019

Od Newt’a cd. Serine

- Jesteś pewien? - zapytałem Krabata, stojącego przy śrutowniku. Wczoraj dałem koniom ostatnią porcję paszy, a dzisiaj się dowiaduje, że nie ma jej więcej, bo brakuje jednego składnika.
- Tak. Mieli przywieźć, ale od tygodnia nie ma znaku życia – odpowiedział. Westchnąłem zrezygnowany. W sumie, można było zrobić paszę bez tej melasy, która jest źródłem cennych minerałów, nikt od tego nie zdechnie, ale niedobór witamin może doprowadzić do osłabienia organizmu, a tego akurat nie potrzebujemy.
- Dobra, sam pojadę po to – oznajmiłem. - Dasz mi jakiś zaprzęg? - zapytałem. Mężczyzna skinął głową. Przeszliśmy do budynku obok, w którym stały drewniane wozy, ciągnięte przez konie.
- Taki ci chyba wystarczy – wskazał na jasnobrązowy wóz, średniej wielkości. Pokiwałem twierdząco głową i pomogłem mu wyciągnąć czterokołowiec z szopy.
- Zaraz przyprowadzę konie, tylko się przygotuje – po tych słowach skierowałem się do stajni. Theo akurat czyścił konia, kiedy przyszedłem go poprosić o dwa konie pociągowe. - Melasa się skończyła, a jakoś nie chcą jej przywieść. Pojadę po nią – wytłumaczyłem pokrótce. Chłopiec pokiwał głową. Wyszedłem ze stajni i wybrałem się do swojego pokoju, by się przebrać w czyste cichu, na których nie czuć zwierząt. Gdy byłem już gotów, wróciłem do stajni. Theo akurat wychodził na zewnątrz z dwoma przygotowanymi końmi. - Dzięki młody – uśmiechnąłem się lekko i zabrałem od niego kopytne. Zaprowadziłem je do wozu, jaki stał przy szopie, z której wyciągnęliśmy powóz. Gdy wiązałem zwierzęta do zaprzęgu, poszedł do mnie Krabat. Wyciągnął z kieszeni sakiewkę.
- Pieniądze na sześć worków. Kup je od kupca z Nalaesi, jego towary mają lepszą jakość i wolniej się psują – powiedział. Wziąłem od niego woreczek i schowałem do torby. Wsiadłem na wóz i machnąłem lejcami. Konie postąpiły pierwsze powolne kroki, gdy wyjechaliśmy na bitą drogę, zwierzęta trochę przyspieszyły. Przeszli do kłusa, kiedy droga się wyrównała, a mną nie podrzucało jak workiem pszenicy.
Droga do Groth przebiegła pomyślnie. Żadnych złodziei i zbójów, straży, żadnych kłopotów. Tylko prychania koni, stukot ich kopyt, skrzypienie wozu, szum wiatru i ćwierkanie ptaków. Gdybym siedział na wozie i nie musiał pilnować drogi, prawdopodobnie bym zasnął. Droga trwała nie całe dwie godziny, dlatego raz zatrzymałem konie, by napiły się wody z rzeki, płynącej przy drodze. Ja zjadłem kawałek ciasta, jakie wczoraj zabrałem ze stołówki, zawinięte w papierowy woreczek.
Groth było mieściną leżącą między Tirie, a Sorią. Większe miasto, w którym górował handel. Zwolniłem konie, gdy wjechaliśmy na brukowaną drogę. Tłum ludzi przechodził z jednego straganu do drugiego, matki ściskały ręce swoich pociech, by te się nie zgubiły, a mężczyźni kłócili się z kupcami podczas targowania się. Ja sam musiałem krzyczeć na ludzi, by zeszli z głównej drogi, ponieważ zachowywali się tak, jakby zamiast tej drogi, znajdował się jakiś plac, po których mogli sobie chodzić ile chcą, a powozy i inni jeźdźcy nie mieli prawa im w tym przeszkodzić. Po jakichś dziesięciu minutach udało mi się wyjechać z tego tłumu, skierowałem się do niedużego budynku, w którym mieszkał poszukiwany przeze mnie kupiec. Zatrzymałem wóz obok jego domu, pozwalając koniom napić się wody z koryta, ustawionego przy ścianie. Zapukałem w drzwi, a po chwili wyszedł z nich niski, otyły mężczyzna z siwym zarostem, który bardzo przypominał karła.
- W czym mogę służyć? - zapytał niskim głosem.
- Jakieś dwa tygodnie temu Gildia zamówiła u pana sześć worków melasy, a dowóz spóźnia się już tydzień, dlatego przyjechałem, by osobiście odebrać towar – wytłumaczyłem cel swej podróży. Mężczyzna nagle stał się czerwony jak burak, a następnie wykrzyczał jakieś przekleństwa, które słyszałem pierwszy raz w życiu.
- Wiedziałem, żeby temu nicponiowi nie ufać – uderzył w belkę. - Jak kiedy znajdę tego smarkacza, urwę mu łeb – mówił przez zaciśnięte zęby, a gdy sobie przypomniał, że ktoś przed nim stał, wytarł ślinę z brody i się wyprostował. - Przepraszam za moje zachowanie, ale tydzień temu wysłałem nowego pracownika, a on mi bezczelnie podkradł towar i uciekł. Jest pan już czwartym klientem, który przychodzi z tego samego powodu – mruknął. - No ale nie ważne, chodź pan – wyminął mnie i poszedł w kierunku mojego powozu. Ruszyłem za nim, wyminęliśmy konie, które poczęstowały się sianem leżącym obok i weszliśmy do spichlerza. - Jeszcze raz, co pan chce kupić?
- Sześć worków melasy.
- Jasne. Breth! Koraht! - zawołał dwóch młodych mężczyzn, którzy wyglądałem przypominali profesjonalnych kowali; umięśnieni, barczyści, a do tego podobni niczym bracia. - Sześć worków melasy na tamten wóz – wskazał mój czterokołowiec, bracia skinęli głową i w milczeniu zaczęli pakować towar. - Bardzo pana przepraszam za kłopot. W celu rekompensaty proponuje zapłatę za pięć worków – oświadczył, miło się uśmiechając. Teraz wyglądał jak dziadek, który chwali swoje wnuki.
- Cztery.
- Cztery i pół.
- Zgoda.
Po zapłaceniu za cztery i pół worka mogłem wracać. Targ zdążył się trochę przerzedzić, dlatego przejazd przez niego zajął mi o jakieś cztery minuty krócej. Gdy wyjechałem z miasta, przyspieszyłem konie. Droga powrotna zawsze mijała szybciej, dlatego nie zauważyłem nawet, kiedy byłem w połowie drogi. Na chwilę rzuciłem wzrokiem na worki, które „grzecznie” leżały na swoich miejscach, przykryte płachtą. Potem sięgnąłem do torby, z której wyjąłem butelkę wody i chleb z serem. Zdążyłem tylko wypić wodę, gdy kątem oka zauważyłem ruch na drodze. Zobaczyłem, jak ktoś wyskakuje z krzaków, centralnie pod kopyta koni. Szybko chwyciłem wodze i mocno je do siebie pociągnąłem, jeden koń stanął dęba, ale na szczęście żadne z nich nie stratowało osoby… z rogami? Nie wierząc w to, co widzę, zsiadłem z wozu i podszedłem do tajemniczej osoby. Siedziała na ziemi, miała białe włosy, jasną cerę i oczy oraz… tak, to na pewno były rogi.
- Nic ci się nie stało? - zapytałem, starając się nie patrzeć na jej atrybut, chociaż bardzo mnie kusiło, by ich dotknąć i sprawdzić, czy przypadkiem nie zwariowałem. Podszedłem do dziewczyny i wyciągnąłem w jej kierunku dłoń, chcąc pomóc jej wstać. - Nie chce być nie miły, ale po co wyskakiwałaś z tego krzaku? - zapytałem. Nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszałem krzyk w lesie.
- Tam poszła! - spojrzałem na dziewczynę.
- Muszę się ukryć – szepnęła. - Pomożesz mi? - w sumie, dużo czasu na myślenie nie miałem. Nawet nie zdążyłem zadać sobie podstawowych pytań, jak „kim ona jest?”, „kto ją goni?”, „dlaczego ją gonią?” oraz „co mam zrobić?”. Po prostu złapałem jej rękę i pociągnąłem do wozu.
- Właź pod płachtę. I połóż się tak, by te rogi nie… - nie wiedziałem jak dokończyć zdanie, ale dziewczyna chyba zrozumiała, bo skinęła głową. Weszliśmy na wóz i kiedy ona się chowała, ja ruszyłem konie. Aby nie wyglądać podejrzanie, konie ciągnęły wóz w kłusie, kiedy nagle znowu ktoś wyskoczył na drogę. Tym razem nie musiałem zatrzymywać koni tak mocno, jak poprzednio.
- Ty! - wskazał na mnie. - Widziałeś tu kogoś? - pokręciłem przecząco głową. - Nie kłam! Wiem, że tu wyskoczyła! - podszedł do mnie.
- Nie wiem o czym mówisz – powiedziałem zirytowany, pozwalając koniom iść dalej. Mężczyzna nagle wlazł do mnie na wóz i przytknął nóż pod gardło.
- Mów, gdzie ona jest – wysyczał każde słowo.
- No dobra, dobra – wyciągnąłem ręce w geście obronnym. - Kazała mi być cicho, ale ty jesteś bardziej przekonujący.
- Więc mów…
- Pobiegła tam – wskazałem na las po drugiej stronie. Facet zmierzył mnie przenikliwym wzrokiem.
- A co tam wieziesz? - wskazał na worki.
- Melasę – odpowiedziałem. Obcy machnął głową na towarzysza, stojącego z tyłu powozu. Po chwili facet wlazł na wóz i chwycił nakrycie.
Pierwsza myśl była taka, że ją odkryją, a mi poderżną gardło za kłamstwo. Druga myśl kazał mi zepchnąć faceta i uderzyć konie, próbując im uciec. Do gildii nie było daleko. Jednak nim wybrałem jakąkolwiek opcję, mężczyzna zabrał płachtę i zobaczył… worki.

<Serine? W tym blogu to chyba moje najdłuższe opko>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz