sobota, 17 listopada 2018

Od Blennena C.D.: Desiderius

***


   Przerażenie? Czymże ono tak naprawdę jest? Odczuwał bądź i nie. Nie pamiętał, przynajmniej nie teraz. Upił kolejny łyk i myślami przeniósł się na pole bitwy. Stojący pośrodku walki, zlany krwią i słonym potem spływającym również po ustach. Z brudnymi od ziemi i szkarłatnej posoki dłońmi. Dłońmi potężnymi, dzierżącymi halabardę. Dłońmi, które uśmierciły wielu. Dłońmi, które wielu miały jeszcze uśmiercić. Żargon krzyczących stał się stłumiony. W jego głowie szumiało, a broń wypadała z jego dłoni, aż do momentu, gdy brudne palce nie zacisnęły się znów na rękojeści, a silne ramię zatoczyło okrąg i wyrzuciło w powietrze halabardę z piskiem tnącym wiatr. Człowiek przed nim udawał się w ostatnią wędrówkę. Słaby i nic nieznaczący wojownik, którego twarz nigdy nie zostanie zapamiętana. Taki, który to zapełnia armię swoją obecnością powielając mnogość, która znaczy niewiele przy złym dowództwie i niskich umiejętnościach. Harmider cichł, a w młodzieńcu budził się gniew i żądza krwi, brutalność, wpadał w stan berserka. Wszystko niknęło, dostrzegał tylko punkty,  w które może uderzyć. Miejsca, jakie pozwolą zadać mu natychmiastową śmierć i błogi rozprysk juchy. Niedługo w boju należy czekać aż kolejni bojownicy zbiegają się wykrzykując różnorakie hasła, kompletnie niewiele znaczące dla tego, który wpadł już w wojenną gorączkę. Niekiedy miał wrażenie, że na polu bitwy jest całkiem sam i tylko od czasu do czasu ktoś podrzuca mu mięso, które z banalną, dziecięcą łatwością nabija się na ostrze. Żal przyznać, że jednak lubił, szczerym uczuciem darzył takowe wydarzenia. Nie spoglądał na swoje ofiary. W ten sposób wyzbywał się głosów sumienia, które nie pozwalałoby mu funkcjonować. Być może nie jest to silenie się na oryginalność, ważne jednak, że ów sposób działał. Pozwalał mu zachować czystość umysłu. To istotne. Nie mógł przecież pozwolić sobie na zawahanie podczas zadawania ostatecznego ciosu. 
   Wtem jednak ocknął się. Przypomniał sobie na nowo gdzie się tak naprawdę znajduje. Siedząc naprzeciwko rozczochranego, bosego Coeha - westchnął cicho. Brzmiało to raczej jak silniejszy wydech. Zamrugał kilkukrotnie wprawiając bliznę w delikatny, swawolny ruch.
- Nie znam strachu. Jest zbędny. Na polu walki ważne są umiejętności, wytrzymałość i szybkość. Nawet siła nie jest wyjątkowo ważna, zaś na myślenie nie ma czasu. Ukradkiem zadany cios przeszywający serce - jest praktyczniejszy niż przyjmowanie ciosów zamiast obrony, by potem zmiażdżyć głowę wroga. Strata cennego czasu. Każda chwila się liczy. Nie można zmarnować żadnej sekundy. - odezwał się po pewnym czasie.
Zamieszał napój w kielichu i pociągnął kolejny łyk, aż opróżnił swój róg. Nie potrzebował więcej napoju do szczęścia. W jego głowie już szumiało, czuł się dobrze, śmielszy w towarzystwie. Zastanawiał się nad osobowością znawcy roślin. Dlaczego od tak mu pomógł, dlaczego zgodził się upoić trunkiem, po co właściwie zawarli znajomość? Tyle bezsensownych pytań, na które odpowiedzi było tak naprawdę zbędne. W końcu nie powinien interesować go przypadkowy osobnik Gildii. Fakt, powinien znać większość, może nawet tak będzie. Ciężko jest unikać się wzajemnie, kiedy każdy ma jedno i to samo zadanie. Bronić. Na różne sposoby. Jedni robią to fizycznie na polu bitwy, inni konstruują machinerię, która pomoże tym pierwszym, a jeszcze inni szyją koszule pod zbroje, wykuwają miecze i tworzą trucizny. Każda z tych funkcji jest istotna, Blennen zdawał sobie z tego sprawę, choć może nie ukazywał tego tak po prostu. Mimo wszystko na pierwszym miejscu była dla niego walka. Chociaż bez kowali pracujących w pocie czoła osiągnąłby zapewne niewiele. Walki wręcz są bardziej męczące. Ciężej jest zabić uderzając pięściami, dusząc i łamiąc kark. Cięcia są prostsze. Mniej wymagające, zadające śmiertelne ciosy prędzej niż dłonie zaciskające się na gardle ofiary. Patrzenie w jej oczy, z których powoli ulatuje życie, które bledną w ułamku chwili, tracą kolor, który paruje z nich niczym gorąca woda w zimną noc.
   Po pewnej chwili wstał, by odłożyć pustą już butelkę po kwaskowym winie. Kiedy jednak podniósł się, w jego głowie powstał istny kołowrót. Podparł się jedną ręką o stół, na kilka sekund zamarł, by odzyskać równowagę i ruszył w kierunku szafki, na którą odstawił szkło i swój róg. Biała, puszysta kula poruszyła się na łóżku, zerkając na swego właściciela czujnie i poruszając powoli końcówką ogona, mruknęła wysokim tonem, podobnym do lisiego głosu.
- Tak więc nasze spotkanie prawdopodobnie dobiega końca. - spojrzał na swego gościa i usiadł na łóżku, rozwiązując włosy, które bujnie opadły w swobodnym geście na jego ramiona, nie zatrzymując się na twarzy.
Bardzo często brak było mu taktu. Może to wojownicze wychowanie nigdy go tego nie nauczyło. Nie czuł się swobodnie w rozmowach, to z pewnością również był nieodzowny powód jego braku subtelności. Uważał, że powinno się mówić to, co ma się na myśli, a nie jak poeci czy bardowie wikłać to w zbiór wielu, często niepotrzebnych słów, którymi mogą mówić zakochane kobiety, a nie bojownicy. Spojrzał jeszcze na rozczochranego mężczyznę i zawiesił wzrok, by później odwrócić twarz w drugą stronę.
- Dziękuję za pomoc w dotarciu na rynek, Desideriusie. - dodał po chwili.
Czyżby poczuł się niezręcznie? Czy panująca cisza w pewien sposób zaczęła mu przeszkadzać? A może to trunek dodał mu więcej towarzyskiego rozmachu.

***
[Wybacz zwłokę, będę aktywniejszy.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz