środa, 11 kwietnia 2018

Od Kai — Event

Przysięgała, że chwilę temu widziała swoją lutnię leżącą obok biurka w najświętszym spokoju.
Przysięgała, że odwróciła się tylko na chwilę, dosłownie chwilunię, chcąc znaleźć pióro, które również gdzieś się ukryło.
Przysięgała, że gdy już swój wzrok skierowała na drewniany stół i jego otoczenie, instrumentu już nie było.
Zniknął, rozpłynął się w powietrzu, a zielonooka kobieta mogła tylko zmrużyć oczy w zdziwieniu (a raczej nie), bo już zdążyła usłyszeć o znikających rzeczach, zabieranych ubraniach czy bieliźnie, przecinaniu rozwieszonych sznurków, by wysuszyć pranie czy nagłej ulewy, znanej pod popularniejszą nazwą wylewania wody komuś na głowie. I doskonale zdawała już sobie sprawę z tego, że wszelakie sztuczki, żarty i żarciki wymyślane były przez te małe, cholerne stworki zaglądające w każdy kąt w poszukiwaniu kłopotów. Oczywiście, że kilka razy miała z nimi do czynienia (ba, te pasożyty raz zalęgły się na statku, to dopiero była zabawa), więc raczej radzenie sobie z nimi w jakiś sposób opanowała. Nie był on zbyt humanitarny czy delikatny, ale skuteczny i w tym przypadku to się liczyło, przecież bard bez instrumentu był jak koń bez nogi czy kot bez ogona. Chwyciła za swój płaszcz, bo za oknem oczywiście lało, co musiała po prostu przeboleć i wkrótce znalazła się na tym okropnym deszczu sprawiającym, że proste włosy zaczynały falować, a w jej przypadku, te kręcone i dziksze, zaczynały nieznośnie przyklejać się do twarzy. Westchnęła głośno, rozglądając się na boki i podpierając się o własne biodra. Bo gdzie ten cholerny, mały i okropny chochlik mógł się podziać. I niby szukanie go w tej ulewie osobie z zewnątrz mogło wydawać się bezsensowe, ale przecież mógł schować się przy jakimś samotnym (lub właśnie nie) drzewku, bo w końcu okno w pokoju kobiety było wtedy otwarte, co raczej należało di idealnych sposobów na ucieczkę, czyż nie? A jednak nie chciała, żeby drewno, z którego instrument w końcu był wykonany, przemokło, co należało do raczej okropnych myśli i możliwości.
No i właśnie wtedy nastąpił ten jeden, jedyny moment, właśnie o ten, w którym mogła krzyknąć upragnione "aha!", jak ci piraci, kiedy podczas kopania natrafiają na swój zaginiony skarb, tak ona w końcu dostrzegła małego śmieszka, cholernego chochlika, którego odkąd instrument zaginął miała już zdecydowanie dosyć, bo jeszcze przecież ubrudzi jej ukochaną lutnię, porwie struny, a drewno przemoknie i na tym skończy się jej bycie bardem na ten tydzień czy dwa, kto wie, może dłużej, bo przecież nie weźmie byle jakiej z miejskiego targu. I ruszyła w jego kierunku, ze wściekłością iskrzącą w oczach, miarka przecież ewidentnie się przebrała.
A on oczywiście musiał zacząć uciekać, w dodatku z irytującym śmiechem na ustach, więc kobiecie nie pozostało nic innego, jak po prostu rzucić się w bieg za nim, w tym okropnym, zdradliwym błocie, podłożu, które aż kusiło, żeby stopa się omsknęła, kostka uszkodziła, a instrument został widziany po raz ostatni w życiu.
Na szczęście to wszystko nigdy nie nastąpiło, na złość jej wszelakim wrogom, którym kiedyś ukradła te nieszczęsne kochanki oraz kochanków, bo wkrótce trzymała małego złodziejaszka za jego kark, jak kotka swoje małe kocięta, a w drugiej dłoni ukochaną i zdecydowanie biedną lutnię, która zdecydowanie za dużo przeżyła w ciągu tej jednej, krótkiej godzinki. Kai mogła tylko zanieść rzezimieszka, ba, wręcz zbója do Mistrza Gildii, samego Cervana Teroise, który, przynajmniej miała taką nadzieje, miał się z nim porządnie rozprawić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz