poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Od Philomeli - Event

Cały dzień nie mogła dojść do ładu i składu ze swoimi rzeczami. Jakkolwiek w pokoiku byłej sylfy zawsze panował precyzyjnie kontrolowany bałagan, w którym tylko ona umiała jak po nici Ariadny odnaleźć właściwą drogę do zagubionego sprzętu potrzebnego oczywiście na wczoraj, to tym razem nawet ona czuła się lekko skonfundowana gdy po raz czwarty w tym dniu zamiast na worek z ziarnem dla ptaków trafiła na worek z pierzem. Była niczym zbudzony ze stuletniego snu wulkan  i tylko kwestia czasu, jak sądziła, było określenie w sposób niewątpliwy właściwego obiektu tej wściekłości. Nie mogąc odnaleźć o poranku palta była jeszcze skłonna przypisać wszystko własnemu niedbalstwu, ale to już przekraczało wszelkie granice. Koniec końców doczołgała się jakoś do wieczora z całą masą mniejszych i większych komplikacji, a złośliwy sprawca tych utrudnień pozostał nieodgadniony. Padła na łóżko wycieńczona ciągłymi zmaganiami. Nim jednak zdążyła na dobre zmrużyć choć oczy poderwała się jak oparzona słysząc za oknem znajomy dźwięk - coś jakby przeciągły gwizd kosa, niewątpliwie jednak dobywający się z ludzkiej krtani. Zaniepokojona podbiegła do okna wypatrując u stup masywnej bryły Budynku głównego znajomej sylwetki przemytnika. Na placu nikogo jednak nie było. Wzruszyła ramionami nie do końca przekonana, by jej się mogło zdawać. Nie napotkawszy jednak żadnych dowodów na potwierdzenie skuteczności swego słuchu wróciła na posłanie i przysiadła niepewnie na brzegu. Sygnał powtórzył się. Nie wstała już tak szybko jak za pierwszym razem, ale jeszcze raz zerknęła na podwórze. Chwilę postała nawet w oknie, pewna że jeśli ktoś naprawdę przybył do nie z jakąś wieścią to w końcu będzie musiał się ujawnić. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Wychyliła się, więc przez okno i wrzasnęła na całe gardło, co oczywiście nie stanowiło szczytu konspiracyjnej dyskrecji:
- Ej, ty żartownisiu! Gwizdnij jeszcze raz a jak ci w ucho gwizdnę to wszystkie gwiazdy zobaczysz
Jeszcze bardziej wzburzona zamknęła okiennicę i zaczęła się przebierać ciągle nie mogąc opędzić się od wrażenia, że ktoś ją obserwuje. Wreszcie zasnęła, ale oczywiście i tu nie mogła zaznać spokoju, bo jakaś wciąż niezidentyfikowana siła ośmieliła się perfidnie wyrwać jej piórko ze skrzydła. Tego już było za wiele. Obiecała sobie ze choćby całą gildię miała przewrócić do góry nogami dorwie tego żartownisia.
***
Nadszedł kolejny poranek. Po wyjątkowo nieprzyjemnej nocy dopiero we wspólnej sali mogła odetchnąć. Po za tym wyjaśniła się po części zagadka jej wybitnego ostatnimi dniami pecha. W gildii pojawiły się bowiem chochliki. Zjadłszy więc śniadanie z głębokim westchnieniem ruszyła do biblioteki, by poszerzyć swoją wiedzę, która w tych okolicznościach okazała się niewystarczająca. Co ciekawe jej... swat, jeśli tak to można określić, akurat nie posiadał w kolekcji żadnego okazu chochlika, a nawet w przeglądanych księgach nie natrafiła na żadne informacje o tej istotce. Ostatecznie rozumiała to po części. W końcu badanie tak złośliwego stworzenia zakrawało na masochizm. Wreszcie odszukała odpowiednie publikacje i pogrążyła się w lekturze, a poznawszy dokładnie zwyczaje natrętnych zwierzaków ruszyła na polowanie. Zajrzawszy po drodze do pokoju do ptaszarni nakarmiła swoich podopiecznych i zebrała potrzebne materiały. Ktoś bowiem wypowiedział jej wojnę, a ona nie zamierzała łatwo skapitulować. Sporządziła więc wiklinowy kosz mniej więcej na wymiary chochlika i podwiesiła go dyskretnie pod stropem w okolicach pokoju, po czym rozsypała pod spodem podkradzione w kuchni smakołyki by zwabić ofiarę w odpowiednie miejsce. Sama schowała się za kolumną. Nie musiała długo czekać gdy w jej ręce wpadła pierwsza parka. Przyparła zdezorientowane osobniki do muru.
- A teraz gwizdać mi tu, bo nie ręczę za siebie.
Zwierzaki wyraźnie bardzo poważnie traktując jej nakaz poczęły wydobywać z siebie nieartykułowane dźwięki. Utwierdziło ją to w przekonaniu, że nie ma wśród nich winowajcy. Żaden ze stworów nie potrafił gwizdać. Sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie i dziewczyna uznała wreszcie, iż dalsze polowanie tą metodą jest bezcelowa. Nie zamierzała urządzać w pokoju gabinetu osobliwości. Poczłapała więc na obiad. Nagle usłyszała gwizdanie. Nie pomyliłaby go z niczym innym. Obróciła się i w cieniu podłużnego pomieszczenia dojrzałą małego pokracznego stwora. Uszy miał wielkie jak liście łopianu, nogi ręce długie i zakończone czymś na kształt pazurów, a do tego na brzuchu jasną plamę długiej sierści i rząd ząbków w lisiej jakby paszczeńce. Uśmiechnął się i podskoczył kilka razy wymachując długim ogonem zakończonym śmiesznym pędzelkiem. Rzuciła się w pogoń. Biegnąc wyswobodziła nawet skrzydła i kawałek leciała za nim. W półmroku nie widziała jednak dość dobrze, a w dodatku zwierz był znacznie szybszy i mniejszy a przez to zręczniejszy. Raz nawet miała go już w rękach ale wyślizgnął się i ukrył w jakąś dziurę.
- Czekaj czekaj jeszcze sobie porozmawiamy -zagroziła i zgodnie z wcześniejszym planem ruszyła do sali jadalnej. Sala niemal już opustoszała a ona siedziała bębniąc palcami w stół. Kolejny nieelegancki nawyk jaki nabyła w czasie swojej przemytniczej kariery. Patrzyła pustym wzrokiem w korytarz i nawet wyrzekania kucharki, iż zmarnowała tyle cennego prowiantu na swoje zabawy nie bardzo do niej trafiały. Wreszcie zerwała się, wykrzyknęła coś niezrozumiałego i pognała do ptaszarni. Wróciła po chwili niosąc na wyciągniętej dłoni olbrzymiego sokoła. Stanęła w korytarzu i zerknęła w stronę drzwi swojego pokoju. Miała szczęście. Podeszła na tyle cicho, że nim stwór zorientował się co się święci zawisł już w powietrzu ściskany mocnymi szponami ptaka.
- Brawo Emeryk, wreszcie na coś się przydałeś, a co do ciebie - tu zwróciła się w stronę chochlika - to powiedz mi, kto kogo wygwizdał.
***
Kilka chwil później stała już w gabinecie mistrza oddając jego sprawiedliwości ponad półtuzina chochlików. Wysłuchawszy naturalnej w zaistniałych okolicznościach tyrady pytań i podziękowań wreszcie otrzymawszy głos niczym antyczny heros wygłosiła taką oto przemowę.
- Tu nie szło o te drobne złośliwości, o próby przekonania mnie iż nosze w sobie zarodek niepoczytalności, jak w starych mitach szalę przeważyło piórko. Piórko wyszarpnięte z mojego skrzydła. A więc ba! to nie było pióro, to była sprawa honoru, bo w końcu jest się tym przemytnikiem czy nie. Nie żebym wciąż się tym zajmowała, ale do kury domowej to mi daleko. Skubać to ja, a nie mnie. Jeśli więc jeszcze raz do mojego pokoju dostanie się jakiś chochlik to nie ręczę za siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz