Na moment
zapadło między nimi jakieś dziwne głuche milczenie, jakby w powietrzu zawisło
jakieś ostre narzędzie gotowe do ciosu przeciw temu, kto najmniejszym słowem
naruszy panującą ciszę, a może po prostu przemowa mistrza jak i informacje
dostarczone przez Xaviera wstrząsnęły nimi na tyle, że uświadomili sobie jak
bardzo pod nóż pakują się przyjeżdżając tu bez żadnych gwarancji ze strony
władz panujących. Philomela wodziła czujnym wzrokiem po przydzielonych jej
towarzyszach raz po raz poprawiając opadające na twarz rozwiane po szaleńczym
pędzie kosmyki. Miała szczerą nadzieję, że wszyscy zapomnieli już o jej
niefortunnej przygodzie, a przynajmniej wobec zaistniałej sytuacji odsunęli w
cień komiczny dość widok sylfy niesionej w zatrważającym tempie przez spłoszonego
rumaka gdzieś w nieznane, a konkretnie
to najbliższej sterty siana, w której wylądowała niezbyt miękko raniąc sobie
wszystkie odsłonięte części ciała. Na wspomnienie o tym nieszczęsnym przypadku
nasunęła nieco niżej rękawy i powiodła spłoszonym wzrokiem po zebranych, dla
oderwania myśli od nieprzyjemnego incydentu analizując ich zdolności bojowe.
Przede wszystkim dwóch medyków, co zważywszy na obecność, co najmniej trójki
indywiduów skłonnych do pakowania się w kłopoty wydawało się uzasadnionym środkiem
ostrożności. Poza tym znaczną część stanowiły osoby posiadające niewątpliwe
zdolności aktorski i tylko z współpracą mogło być nie najlepiej, a oprócz
siebie nie bardzo widziała materiał na dowódcę, skąd jasno wynikało, że będzie
to przede wszystkim jej problem. Poruszyła się by zabrać głos i w tym momencie
torba ze sprzętem, którym nazbyt może nawet hojnie obdarzył ją Wolter runęła na
ziemię z głośnym brzękiem. Etap captatio miała, zatem za sobą i tylko z tą
dobrą wolą mógł być niejaki problem. Westchnęła i zaczęła swój wywód:
- Cóż
wygląda na to, że przez kilka następnych dni będziemy skazani na swoje
towarzystwo, więc chyba przydałoby się przerwać to milczenie, od tak żeby było
nam ze sobą jakoś przyjemniej, więc...
- O to, to -
wpadł jej w słowo Xavier - praca ze mną to oczywiście zawsze wyjątkowa
przyjemność...
-
Szczególnie po kilku głębszych - wtrąciła się sylfa krzyżując ręce na piersiach
i uśmiechając się zadziornie, jakby głos barda dodał jej animuszu. W istocie
sporo w tym było prawdy. Brakowało jej tej pewności siebie, swobody bycia, jak
i w ogóle samego towarzysza przygód - wtedy zdecydowanie nie można się z
szanownym panem nudzić.
- Robię, co
mogę - odparł rozkładając ręce, po czym ponownie wrócił do swojego szkiełka, w
którym złocisty płyn lśnił jak płynne światło skupione na moment w górskim
krysztale.
- Skoro
jednak jesteśmy drużyną to powinniśmy ustalić jakiś plan działania.
Na moment
zapanowało pewne poruszenie niewskazujące jednak na to, by ktoś zamierzał
podjąć temat. Siedzący najbliżej kobiety Ravi i Xavier szli chyba podobnym
torem, bo medyk przerzucał rzeczy w swojej torbie jakby odkrył tam właśnie
kopalnie złota, a pieśniarz wpatrywał się z głębokim namysłem w kieliszek,
jakby chciał w nim zobaczyć całe złoto, które tu dzisiaj utopił.
- Jak
wspominał mistrz Xavier zdołał już zdobyć dla nas nieco informacji... -
Zawiesiła tym razem na moment głos spodziewając się wtrętu samego
zainteresowanego i tak jak się spodziewała natychmiast podjął wypinając dumnie
pierś jak paw przed samiczką.
- Musicie
przyznać, że przeszedłem sam siebie i tą protekcję króla też bym zdobył, gdyby
nie fakt, że ludzie obecnie absolutnie nie doceniają prawdziwego piękna, tak
jak nie potrafią normalnie, kulturalnie
się napić.
- Obawiam
się, że otwieranie szkoły dobrych manier musimy odłożyć na później, bo jak
wynika z tego, co zostało już powiedziane nie mamy niczyjej protekcji i gdyby
nie dopuśćmy bogowie komuś coś się stało jesteśmy zdani wyłącznie na siebie.
Wiecie, że możemy nawet zginąć...
- Byłaby to
straszliwa strata dla świata, gdyby tak jasne światło zgasło przedwcześnie,
zdmuchnięte wichrem nieprzyjaznych losów
- Lepiej
odłóż tą szklaneczkę, bo jak na razie mam wrażenie, że to światełko twego
rozsądku ledwie miga. Ale do rzeczy. Myślę, że na razie poradzimy sobie bez
szczegółowego planu, co nie zmienia faktu, że jakowyś wypadałoby posiadać, więc
być może nie wyrzucicie mnie za drzwi, jeśli wyjdę z jakąś propozycją.
- Nie sądzę
by ktoś był na tyle odważny żeby próbować – mruknął złośliwie Xavier znad
kieliszka – uwierzcie dobrze, że już jesteśmy w karczmie, bo ta panna gotowa
zmusić człowieka do tłuczenia się w nocy kilka kilometrów by znaleźć bardziej
ustronne miejsce, a potem i tak ląduje się w karczmie.
- Sądzę, że
to za sprawą towarzystwa. Z pewnymi osobami zawsze ląduje się nad kieliszkiem –
odparła piorunując towarzysza spojrzeniem i starannie ukrywając jak ją w gruncie
rzecz cała sprzeczka bawi.
- Bo
lądowanie powinno być miękkie i bezpieczne, co znaczy przyjemne. To warto sobie
zapamiętać pani lotnik.
- Proszę
cię, bo nigdy do sedna nie dojdziemy, ani tym bardziej nie dolecimy. Musimy
jakoś dostać się na posesję i dowiedzieć, co się tam dzieje. Mam trochę
przydatnego sprzętu, ale wolałabym uniknąć „tłuczenia się” jak to zostało
określone po nocach. Sądzę, że dwoje z nas powinno udać się tam żeby
zorientować się, jakie może nas tam zastać przyjęcie. Przede wszystkim musimy
wiedzieć, jaki jest stosunek właścicielki willi do istot magicznych, bo jeśli
raczej nieufny i cały czas ktoś nam będzie patrzył na ręce to nic nie zrobimy i
lepiej będzie się opłacało zrobić sobie indywidualną wycieczkę, jeśli wiecie,
co mam na myśli – powiodła wzrokiem po zebranych i nie widząc znaku sprzeciwu
kontynuowała przybierając już swoją zwyczajną pozę szefowej kompani, którą miała
świetnie opanowaną z dyskusji prowadzonych Pod Białym Krukiem. – Jeśli
natomiast uda nam się wejść nie wzbudzając podejrzeń to proponuję, aby… ciężko
mi kogokolwiek o to prosić… ktoś musiałby udawać głuchoniemego. Może Xavier
miałby jakieś zaklęcie, żeby ułatwić to udawanie, ale myślę, że mamy na tyle
osób o zdolnościach aktorskich, że uda nam się i bez pomocy magii. Chodzi po
prostu o to byśmy mieli kogoś, kto będzie poza podejrzeniem, na kogo nikt nie
zwracałby uwagi i nie bał się przy nim na głos myśleć. To by nam się bardzo
przydało. Po za tym intryguje mnie ten młyn. Nie podoba mi się on wybitnie.
- No masz –
wtrącił Xavier – jeszcze nie widziała, a już się nie podoba.
Westchnęła
zrezygnowana i pokręciła głową, jednak uśmiech wciąż nie schodził jej z ust.
- Mam
nadzieję, że jednak nie będzie to ostatnie, co zobaczę, jak bardzo nie byłby
piękny. W sumie, gdybym zamierzała rozpętać epidemię to na pewno
wykorzystałabym wszelkiego rodzaju cieki wodne.
- Jednym
słowem lepiej ci nie podpaść, bo mówisz o tym jakbyś miała już jakieś
doświadczenie.
- Różne
rzeczy się w życiu robiło, ale jeszcze nikogo nie trułam, ale nie sądźcie, że
bym nie mogła, ja się bardzo szybko uczę. Ale jeszcze jedna spraw. Myślę, że
przydałoby się dowiedzieć, co konkretnie dzieje się z zarażonymi i jeśli
Desiderius i Ravi nie mieliby nic przeciwko to zaproponowałabym, żeby, jako
pion medyczny, spróbowali może jakoś się bliżej przyjrzeć tej dziwnej chorobie.
Tylko wiecie bez niepotrzebnego narażania się. Myślę, że nasza pomoc też się
przyda nawet, jeśli znamy się na zielarstwie jak wół na alfabecie.
Rozejrzała
się wokoło licząc, że swoim przydługim wywodem nie uśpiła wszystkich poza
Xavierem, który dopóki nie zobaczył dna butelki nie spuszczał z niej oka, i nie
zamykał też i ust, co dawało pewność przynajmniej jego przytomności w całym
przedsięwzięciu.
<Ktoś?>
Tamtego wieczoru gadatliwość Xaviera zdawała się przekraczać wszelkie przyzwoitości. Mówił dużo, wtrącał się w wypowiedzi częściej, niżby powinien, niestety zdecydowanie nie wnosząc przy tym nic mądrego. Trzeba było przyznać, że cała jego rola ograniczała się głównie do komentowania, lub uprzykrzania Philomelii w jej wystąpieniu, więc gdy już któryś raz kolei zerwał się niepytany, raczej nikt się nie spodziewał, iż tym razem wyskoczy z czymś mądrzejszym.
OdpowiedzUsuń— Lutówka! — krzyknął, okraszając to słowo dziwnie przesadzoną ekscytacją. Powiódł wzrokiem po zgromadzonych, lecz gdy żaden z nich nie pochwycił tematu, przeklął pod nosem i zeskoczył z krzesła. Popędził do karczemnego kontuaru, przez który niemalże się przewiesił, gdy energicznie machając palcem, pokazywał karczmarzowi ten jeden, upatrzony trunek, schowany gdzieś za rzędem bardziej poważanych, lokalnych specjałów.
Po chwili powrócił do reszty i ze zbyt pretensjonalnym uśmiechem, położył na stole dopiero co nabytą butelkę.
— Lutówka... Cerasus. Wiśnia. Wiśniówka! — wysapał, gdy nikt nie raczył wziąć udziału w jego szaradach. Ostentacyjnie postukał paznokciem w etykietkę dołączoną do trunku, na którym widniała wszystkim znana nazwa — Wiedziałem, że skądś znam nazwę, po prostu wiedziałem. Takiego siarkowodoru nie da się, ot tak zapomnieć, czy z czymkolwiek pomylić. Chociaż muszę Wam powiedzieć, że pamiętam czasy, gdy ta marka nawet dawała się do spożycia i dopiero po śmierci właściciela okropnie zubożała na jakości. Co może być ciekawą informacją, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że według naszych źródeł posesja i rafineria należy teraz do naszej Panny.
Gratulujemy! Pierwsza poszlaka zdobyta.