poniedziałek, 14 października 2019

Od Xaviera cd. Ignatiusa

Świadomość powracała stopniowo, niczym to brzask, który choć powoli, to jednak konsekwentnie rozpraszał mrok nagromadzony na nieboskłonie i w umyśle chłopaka. Ciemność z każdą chwilą zdawała się znikać, przechodzić z czerni w mglistą szarość, z której to sukcesywnie wyodrębniały się właściwe barwy. Rzeczywistość wróciła, ostatecznie odrzucając wyśnione łgarstwa, a tym samym konfrontując umysł i ciało ze wspomnieniami. Ustąpił marazm, organizmem wstrząsnęły boleści, a do podświadomości zdołała przebić się pierwsza myśl, która dotyczyła właśnie przeżywanych udręk. Czuł ćmienie w niemalże w każdym mięśniu, żebra miał poobijane, a po wpół ścierpniętym języku rozchodził się posmak krwi. Głowa pulsowała, żarzyła nienaturalną siecią bieli, która niczym krople deszczu spływające po zakurzonym szkle powoli odsłaniały obraz po drugiej stronie; całkowicie obce ściany, gołe kamienie, nierówno zagruntowany strop, długie, sczerniałe pajęczyny tańczące w blasku pochodni. Wyczuwalna była również wilgoć i zapach pleśni rozkwitającej między wiecznie mokrymi cegłami, wymieszany ze smrodem gnijącego posłania — siana, który choć trochę miał osłonić ciało od chłodu posadzki.
Chłopak przez dłuższą chwilę leżał sztywno, wpatrując się pustym wzrokiem w słabo oświetloną część celi, zanim przemógł się do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Uniósł dłoń i przejechał palcami po ścianie, aż jego palce odnalazły ubytki między kamieniami i wbiły się we wydrążonych zagłębienia. Dźwignął się z posłania, po czym z jękiem przylgnął plecami do muru. Kręciło mu się w głowie, miał nawet wrażenie, iż po tym krótkim wysiłku wszystkie bolączki zagorzały na nowo, lecz w nagłym przypływie sił zdołał powstrzymać chęć powrotu do poprzedniej pozycji. Starał się otrząsnąć i zająć umysł usystematyzowaniem wspomnień, aby móc odpowiedzieć sobie na pytanie, co tak naprawdę doprowadziło go do takiego stanu.
Pewny był jedynie, że przebywał wówczas w dość klaustrofobicznej przestrzeni na wzór niby to celi. Pomieszczenie było całkowicie puste, ogołocone ze zbędnego wyposażenia, które mogło dać jakąkolwiek namiastkę komfortu.
Zamknięty był również w pojedynkę,  co dało mu podstawy do podejrzenia, iż miał na tyle szczęścia, że jeszcze nie wtrącili go do głównego więzienia, a  jedynie zamknęli w areszcie, któregoś z garnizonów, możliwe chcąc kontynuować przesłuchanie, gdy odzyska świadomość. Jak przez mgłę, lecz o tyle kojarzył, że przy pierwszym podejściu, tuż po tym, jak przywlekli go z ulicy, niezbyt był zdolny do jakichkolwiek zwierzeń. Z tego epizodu kojarzył lawinę pytań, bredni, niezrozumiałych słów, a także zarzuty o czynach całkowicie mu obcych. Niewątpliwie najgłupszym oskarżeniem była próba powiązania go z niedawnymi napadami, a tym samym z grupą, która okradła Ignatiusa, a także w pewnym sensie była odpowiedzialna za to, co wówczas przeżywał. Był, jednak zbyt słaby, aby móc odeprzeć którekolwiek z pomówień. Nie tłumaczył się, nie zaprzeczał niczego, milczał, będąc zbyt otumaniony, zagubiony, może nawet przerażony. Patrząc jednak bardziej perspektywicznie, cała ta jego niemoc mogła być na swój sposób zbawienna, bo bogowie tylko wiedząc, co zdolny byłby powiedzieć, choćby ze strachu przed ciężką, metalową rękawicą i słono-cynowym posmakiem w ustach.
Istniała również szansa, że w afekcie nieumyślnie wypowiedziałby o to jedno nazwisko za dużo, czy też niechybnie zdradził swoje powiązanie z Gildią, co najprawdopodobniej w żaden sposób nie uratowałoby go, a jedynie zszargało reputacje nie tylko organizacji, ale przede wszystkim Mistrza. Nie wybaczyłby sobie, gdyby naraził Cervana, Gildie, czy kogokolwiek z jego otoczenia na możliwe nieprzyjemności, tylko dlatego, że był zbyt słaby, aby samodzielnie poradzić sobie z trudnościami. Wystarczyło już, że zawalił przed Ignatiusem i dał się złapać, bo jego magia zawiodła, a on w całej swej żałości nie był w stanie się wybronić na inny sposób.
Nie potrafił ścierpieć tego, że nie zdołał zmusić arkan do współpracy, jakby pod presją napiętej sytuacji, emocje rozpierzchły się, a on nie mógł ich na nowo zebrać i spleść choćby w najbardziej prozaiczne zaklęcie. Może był wówczas zmęczony, strapiony przez skumulowane z całego dnia przeżycia, lecz tego typu przeszkody dla odpowiednio przeszkolonego maga nie powinny służyć za wymówkę. Takie zajścia tylko pokazywały, jak mało potrafił i jak bardzo zgubne mogą być na przyszłość podobne niedomogi. Czuł, że pewnego dnia magia ukryta w jego głosie nie zadziała i wszystko, co osiągnął, przepadnie w jednej chwili.
A właśnie tego bał się najbardziej.
Zimno nagle szarpnęło jego piersią, gdy pod nawałem myśli spróbował uspokoić się głębszym oddechem. Uniósł dłoń, chcąc chwycić za poły płaszcza i otulić się futrem, lecz niespodziewanie palce śmignęły przez pustkę i opadły na jego ramie odziane jedynie w koszulę. Z przerażeniem spostrzegł, iż jego płaszcz zniknął, okradli go tak samo z marynarki, a także jak się po chwili okazało również i z butów. Zniknęło też złoto, bransolety, obręcze, wisiory, czy nawet kolczyki. Przepadło wszystko, co wówczas przy sobie miał i choć spodziewał się, iż zarekwirują mu miecz, czy tobołek z lutnią, tak nie sądził, że obrabują go z ubrań, czy tak intymnych przedmiotów, jak biżuteria, które stanowiły dla niego pewność swoistość. Bez nich czuł się po prostu dziwnie, a w obecnej sytuacji świadomość braku tych osobistych przedmiotów, tylko pogłębia poczucie beznadziejności, w jakiej się wówczas znalazł.
Z piersi na ponów wyrwało mu się jęk, lecz tym razem bardziej nienaturalny, przeciągły, jakby zahaczający o gamę szlochu. Złożył dłonie i ukrył w nich twarz, zakrywając wzrok przed nikłym światłem płomienia, chowając się w bardziej przyjaznym mroku. Mruczał coś pod nosem i począł wodzić dłońmi po buzi. Palce, choć zdawałoby się, iż każdy ich ścięgien zdążył skostnieć od zimna, nadal były w stanie wyczuć fakturę skóry — chociaż bardziej odpowiednie było określenie warstwy brudu, piachu i zakrzepłej krwi, która kruszyła się i obłaziła pod naciskiem jego paznokci, gdy raz po raz gwałtownie przeorywał nimi swoją twarz. Czuł obrzydzenie, nieuzasadniony wstręt do siebie samego i stanu, w jakim wówczas był. Nie musiał mieć przed sobą zwierciadła, aby móc stwierdzić, jak w bardzo żałosnym stanie się wówczas znajdował i jak bardzo nisko upadł.
Uspokoił się, dopiero gdy gwałtowny ból wykrzywił jego twarz, a pod palcami poczuł na wpół ścięty skrzep. Krew z nosa zalała mu usta, po czym spłynęła po brodzie i kropla, po kropli poczęła tworzyć na jego nagich stopach osobliwe wzory. Odruchowo wytarł twarz wierzchem dłoni, możliwe całkiem brudząc się w posoce, po czym przytknął kłykcie do nosa, częściowo wstrzymując krwotok. Wyczekał w bezruchu z kilka chwil, aż w końcu zebrał się do wstania. Z jedną dłonią przy twarzy, a drugą trzymającą wystających cegłówek, począł pomału stawiać kroki. Wpierw nieco niepewnie, jakby stąpał po pokruszonym szkle, lecz po paru ruchach ciało zdążyło się przyzwyczaić na tyle, że pozwoliło mu dowlec się do krat. Oparł na nich całe swój ciężar i na tyle ile pozwalał mu rozstaw prętów wychylił głowę poza celę.
Dość wąski, lecz stosunkowo dobrze oświetlony korytarz rozpełzał się w dwóch kierunkach. Jego lewa strona ciągnęła się przez kilkanaście metrów w prostej linii, po czy ginęła za ostrym zakrętem. Prawa odnoga natomiast była zdecydowanie krótsza i rozwarstwiała się na dwie części. Jedna prowadziła ku przejściu na inne piętra, pozostała jakby rozszerzała się na pokój, może wnękę, w której przebywali strażnicy. Delaney widział ich cienie, majaczące wynaturzenia, tańczące na murach w blasku pochodni, którym ogniem szarpał przeciąg. Dobiegały go również niewyraźne, przyciszone rozmowy, którymi od czasu do czasu wzburzały nagłe, stenorowane śmiechy. Wychylił się nawet bardziej, mocniej przytulając się do krat, pragnąc ustrzyc z nich choćby słowo, lecz wówczas kątem oka dostrzegł ruch w jednej z pozostałych cel, w tej bezpośrednio naprzeciwko jego.
Początkowo uznał, że musiał spłoszyć go szczur, potem zaczął podejrzewać się o omamy, jednak po chwili wzrok przyzwyczaił się do nienaturalnego światła i zdołał z mroku wyróżnić ludzkie kształty, wciśnięte w głębie wnęki. Skulony w kącie siedział jakiś młody chłopak, który możliwie przyglądał się mu już od jakiegoś czasu. Białowłosy od razu natrafił na te jego duże, jagnięce oczy bacznie w niego wpatrzone, trochę z ciekawością, lecz głównie z przestrachem, który raczej napędzała obecna sytuacja, niż taki Delaney sam w sobie. Jednak co najbardziej rzucało się w oczy, to fakt, iż nieznajomy ubrany był w czerwoną komżę, wełnianą i dość ciężką szatę, którą bard rozpoznał nawet z takiej odległości i nie widząc wszytych herbów — młody prawie na pewno musiał być z Kolegium Ognia.
— Ej, ty — zawołał, co musiało tamtego trochę wystraszyć, bo niemalże poskoczył. Można powiedzieć, że Xavier po części rozumiał jego reakcję, a przynajmniej nie oburzył się zbytnio, bo mówiąc szerze, sam się zląkł własnego głosu, który wówczas nabrał jakieś niezdrowe, makabryczne brzmienie. — Tak, mówię do ciebie. Cholera, na Asaima przecież nic ci nie zrobię.
Strach w oczach chłopaka zdawał się rosnąć z każdym słowem barda, lecz ostatecznie coś go jednak przekonało do wykonania polecenia. Podszedł do krat i wychylił się przez nie na tyle, żeby zobaczyć, czy straż nie zainteresowała się nimi. A następnie nagle po prostu odskoczył od metalu i na ponów schował się w cieniu.
Białowłosy prychnął pod nosem, ale nie oponował już, wybitnie nie mając wówczas zdrowia do takich zabaw.
— Co za brednia — sapnął — Nie wiesz przypadkiem, gdzie jesteśmy?
Nieznajomy potulnie podał mu nazwę dzielnicy, która dopiero po chwili walki ze szumami w głowie, cokolwiek mu powiedziała. Jeśli dobrze pamiętał, to znajdował się nieopodal miejsca, z którego go zgarnęli, może nawet parę przecznic dalej. Nie, żeby ta informacja była w czymkolwiek pomocna, ale o dziwo poczuł się z nią odrobinę lepiej.
Skinął głową, dziękując.
— Jak się nazywasz? — zapytał po chwili, lecz w odpowiedzi otrzymał jedynie spojrzenie stręczonego zwierza i gwałtownie spuszczoną głowę. — Dobra, nie musisz mi mówić. I tak mnie, to niezbyt obchodzi.
Gdzieś pomiędzy jego otumanieniem i ogólnym mentalnym rozbiciem, zaczęło wychylać się rozdrażnienie. Nie, żeby próbował cokolwiek tą rozmową osiągnąć, czy uskuteczniał inne terapie swojej poczytalności poprzez bezpłodne dysputy, lecz jakaś jego część pragnęła prowadzić tę rozmowę dalej, niezależnie od ułomności rozmówcy.
— To przynajmniej powiesz, dlaczego tu siedzisz? Nie oddałeś na czas książek do biblioteki? Splagiatowałeś czyjąś pracę? A może zwróciłeś się do profesora, per doktor?
— Nie! — szarpnął się gwałtownie, co wywołało delikatny uśmiech u Xaviera. — Na wszystkich bogów, nie! To nie tak miało być. To nie była moja wina. Przysięgam.
— Wspaniale, ale wiesz, że się raczej nie domyślę, jeśli mi nie powiesz.
— To był przypadek. Za dużo wypiłem, byłem zdenerwowany po całym dniu, a ten karczmarz jeszcze upierał się, że mu nie zapłaciłem i tak, jakoś — machnął ręką w powietrzu, pstrykając palcami. — Ogień. Poszedł sam, momentalnie oblazł wszystko, niż zdążyłem się opanować.
Słysząc to, bard nie mógł się powstrzymać, przed mało kulturalnym parsknęłam. Po dzień obecny pamięta słowa Kruka, który uczących się magów ognia, prześmiewczo nazywał zapałką w pomieszczeniu pełnym prochu. Wystarczyło, że wiatr lekko zawiał i wszystko dosłownie trafiał szlak. Zawsze to bawiło Xaviera, zwłaszcza wtedy gdy powiedzenie odnajdywało potwierdzenie w faktycznym wydarzeniu. Wprawdzie wszyscy magowie w trakcie szkolenia, niezależnie od studiowanych arkan stanowili większe lub mniejsze zagrożenie, ale to magowie z Kolegium Ognia  jakoś tak wybitnie nie są w stanie odnaleźć się w społeczeństwie.
— Dobra, dobra. Nie musisz mi tego opowiadać ze szczegółami — odparł, uciszając ostatnie pomruki, które wydobywały się ust młodego — Więc nie tylko ja trafiłem tu przez magię.
— Zdarzało mi się nadużyć magii, czasem i coś spłonęło, ale na słodką Erishie nigdy jeszcze mnie za to nie wsadzili — możliwe, że ostatnie zdanie wypowiedziane przez Xaviera nawet nie dotarło do niego, jako ta uwaga z pogranicza westchnięcia, a szeptu. Niezrażony ciągnął dalej swoją własną opowieść, grzebiąc się we swej paranoi. — Patriarcha będzie wściekły, omatulu on mnie zabije, najpierw wywali z kolegium, a potem zabije...
Xavier oparł głowę o metalowe kraty, bardziej z przymusu, niż z przyjemności wsłuchując się w biadolenie chłopaka. Zimne i wilgotne odczucie z początku nieco odrzuciło, ale po chwili pręt przyciśnięty do skroni okazał się dość dobry do tłumienia migren. W ogólnym pojęciu Delaney nie czuł się dobrze, osobiście ze swoim zamiłowaniem do narzekania mógłby powiedzieć, że koniec jest już bliski, ale w porównaniu do odczuć sprzed paru minut zdawał się odrobinę żywszy. Obraz się unormował, zmęczenie odsunęło się na nieco dalszy plan, umożliwiając mu normalnie funkcjonowanie, a myśli poczęły sklejać się w pierwsze obserwacje i wnioski. Zaczął nawet zastanawiać się nad możliwymi sposobach na wydostanie się z tego miejsca.
— Chociaż zawsze mogło być gorzej i mogli założyć mi te całe magiczne kajdany...
Białowłosy w pewnym momencie po prostu odsunął jego słowotok w odmęty podświadomości, na ponów zagłębiając się we własnych przemyślenia, lecz usłyszawszy dwa kluczowe słowa, gwałtownie chwycił za jaźń, powracając z nią do rzeczywistości.
— ... lub, co gorsza zamknęli od razu w głównym molochu albo o droga Erishio, od razu wystawili na rynku.
— Co powiedziałeś?
— Na rynku. Stryczek, sznureczek i na pohybel, sam rozumiesz.
— Nie. Jeszcze wcześniej, przed molochem.
— Kajdany? — uśmiechnął się lekko. Uniósł nawet ręce do góry, pozwalając rękawom się zsunąć i odsłonić jego niczym niespętane nadgarstki. — Idioci nawet nie zadbali o tak kluczowe środki ostrożny. Pomyśl tylko, co mógłbym tu dokonać, jak bardzo namieszać, gdybym tylko chciał. Co za brak rozsądku!
Xavier nie mógł powstrzymać się przed popatrzeniem na swoje dłonie. Chude ręce, na których bladościach wiły się czerwone pręgi, fioletowe sińce odciśnięte, jako te znamiona po wymyślnych bransoletach, teraz prezentowały się całkiem nagie, bez ozdób, złota i innych kryształów. Brakowało na nich również dość specyficznej ozdóbki, przeklętego lazurowego pęta, którego nieobecność wywołała u chłopaka dziką euforię.
Zakrył usta, zasysając powietrze, aby tylko wstrzymać śmiech, który tłukł się, w jego klatce piersiowej. Podniósł głowę, spoglądając na młodego maga, który jednak będąc zbyt zajęty sobą, nie dostrzegł tego błysku w jego oczach.
— ... i dlatego właśnie mam podejrzenia, że zaczęli ostro ciąć po kosztach. Rozumiem, że to nie są tanie rzeczy, ale biorąc pod uwagę, w jakich czasach żyjemy, myślę, że każdy garnizon powinien coś takiego posiadać. No, ale nie ważne, bo ciągle gadam i opowiadam, ale w sumie to ty nic mi o sobie nie powiedziałeś. Jak tu trafiłeś?
Bard odciągnął dłonie od ust, z których wydobył się dziwny odgłos. Chłopak popatrzył się na niego, przyjął jakiś dziwny, nieco wystraszony grymas i postawił nawet jedną nogę do tyłu, gdy nagle zamarł, niechybnie natrafiając wzrokiem na spojrzenie Xaviera.
— Opowiem ci wszystko — twarz białowłosego wykrzywiła się w coś na wzór uśmiechu, gdy jadowity lazur zaczął się wokół niego zbierać, żarząc w ciemnościach, niczym paskudna trucizna. — Zdradzę, co tylko będziesz chciał, spełnię każdą prośbę, tylko... Tylko musisz mi pokazać, co takiego mógłbyś tu dokonać.
 
 
 Ignaś?
Coś mi tu chyba zdechło po drodze.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz