piątek, 14 kwietnia 2023

Od Jamesa, CD. Aherina

Prawie wszyscy w gildii śpią, gdy wraca nad ranem. Koła pojazdu toczą się miarowo, dawno utulając zmęczonego podróżnika do snu rytmem niezbyt wyboistych rozdroży. Jamesa bardziej niż zatrzymanie powozu budzi własne chrapnięcie, zakrztuszenie się śliną i z nagła ulatająca z myśli mara senna. Wystraszony podrywa się do przodu, barkiem zahaczając o wystającą krawędź drewnianych, źle zarobionych drzwiczek. Nie klnie, bo przecież dżentelmenowi nie wypada. Nawet jeżeli ostatnio pozwala sobie na większa frywolność w kwestii własnych nawyków, to nadal stara się utrzymywać minimalne standardy. Wyczołguje się na zewnątrz, żegna się uprzejmie z równie zmęczonym woźnicą, dobywa swoich bagaży i...
Bierze głęboki oddech. Jest prawie w domu. Budynek gildii oświetla kilka punktowo rozmieszczonych lamp, ale dają zbyt mało blasku, żeby mógł się przyjrzeć zmianom, jakie w niej zaszły przez ostatnie kilka tygodni. Nie było go ledwie trzy miesiące i nadchodząca letnia pora potęguje wrażenie, że czas przeleciał mu przez palce. Spędził w Obarii dużo więcej niż by chciał, mniej-więcej tyle ile zamierzał, ale w zasadzie mniej niż był gotowy. To dobry stosunek pragnień do rzeczywistości, zadowala go na tyle, że spędza kilka pierwszych minut, siedząc na własnym, zakurzonym bagażu i wpatruje się w gwiazdy. Macha w ich stronę nieporadnie, bo nadal nie rozumie, jak działa Billy jako jednostka, jako osoba, w ogóle jako człowiek, ale kurtuazja wymaga przynajmniej przywitania się na dobry początek.
Trochę żałuje, że nie może tego zrobić twarzą w twarz, ale po ostatniej wymianie listów wie, że Cala zabrała chłopca na wielką wyprawę na ryby, a James wrócił nieco wcześniej, niż się umawiali. Nie spodziewał się, że w Sorii tak szybko uporają się z jego zleceniem, ale zaprzyjaźniony jubiler nawet nie mrugnął okiem na nazbyt szczegółowe, wręcz do granic małostkowości, wytyczne. To nawet lepiej, bo ma czas jeszcze wszystko przemyśleć, zaplanować, żeby oboje wyszli z całego tego mezaliansu co najmniej zadowoleni.
Oddycha głęboko po raz kolejny, w palcach mieli materiał skórzanych rękawiczek. W końcu po takim czasie może ściągnąć je bez obaw, bez żadnej presji. Za dwa dni będzie musiał wrócić do najbliższego miasta po Helenę, styraną długotrwałą jazdą na tyle, że nie mieli już serca targać ją do Toirie. Jakkolwiek Nibyłowski wydawał się nazbyt zainteresowany spędzeniem dodatkowego dnia czy dwóch na zakupach z ich nową podopieczną i James nie miał cienia wątpliwości, że z zostawionych im funduszy nie zostanie nawet korona. 
Powinien przestać marnować czas. Zamiast tego uśmiecha się łagodnie do rozgwieżdżonego nieba i bawi się magią. Nie tak, jak za czasów studenckich, profesorskich, badawczych. Bardziej jak wtedy, gdy jeszcze nie poznał Octaviana, rodzina zostawiła go w spokoju i mógł po prostu cieszyć się promiennymi iskrami, które pochłaniał z każdym kolejnym oddechem. Ziemia drży przyjemnie pod stopami, gdy drobinki kurzu wzbijają się w powietrze i wirują na wietrze. Otoczone jaskrawym, migoczącym pyłem, który rozmienia cząstki na cząsteczki, cząsteczki na jednostki, jednostki na marazmy, marazmy na wspomnienia, wspomnienia na idee. Magia przetacza się mu przez żyły, duch mruczy z zadowoleniem, a James czuje się całkiem zdrowy. To nowość, nawet jak na jego dotychczasowe, zbytnio pozytywne ostatnimi czasy samopoczucie.
Trafia do własnego pokoju po omacku, zaklęciem wycisza własne kroki i upewnia się, że nikogo nie obudził, zanim rzuca się na łóżko i przesypia i resztę nocy, i cały poranek, i całe popołudnie. Dopiero późnym, markotnym wieczorem, gdy załamuje się nieprzyjazna pogoda, ustaje bijący w okno na cichy alarm paskudny deszczyk, budzi go lato. Jeszcze nie kalendarzowe, ale już aromatycznie kuszące wonią rozłożystych kwiatów, które Cala musiała posadzić na parapecie w czasie jego nieobecności. Ziewa brzydko, niedystyngowanie i udaje się mu zebrać do kąpieli. 
Jeszcze z mokrymi włosami odgarniętymi do tyłu, w luźno zawiązanych, pomiętych spodniach, niewyprasowanej koszulce do spania i szlafroku zarzuconym lekko na zmarznięte ramiona, próbuje przekraść się do kuchni po cokolwiek do jedzenia. Pusty żołądek mocno daje się mu we znaki, ale ze spiżarki oprócz porcji szybko zajedzonej cichcem zupy, kilku pajd chleba i porządnego kawałka malinowego przekładańca zabiera jedną butelkę z zapasu gildyjnego alkoholu. Noc jest długa, on w końcu wyspany, a to dobra wymówka jak każda inna, żeby zająć sobie czas. Może weźmie jakąś książkę, znajdzie chwilę na powrót do pełnoprawnej pracy gildyjnej…
— James? Kiedy wróciłeś? 
Odskakuje nerwowo, strącając wybraną butelkę z blatu. Tylko szybkie pstryknięcie palcami zatrzymuje ją w powietrzu, kilka centymetrów nad ziemią. Wzdycha ciężko i podnosi wzrok na stojącego w drzwiach gildyjnej kuchni pana Asparsę. Uśmiecha się, chociaż w oczach widać mu lekkie zmęczenie i kiwa głową na powitanie.
— W nocy, nie chciałem nikogo z was obudzić — tłumaczy się, zupełnie niepotrzebnie, ale ostatnio lubi mówić prawdę, więc korzysta z okazji — słyszałem, że dużo mnie ominęło — urywa, bo nawet nie wie, co konkretnie mógłby wskazać. 
Która z rzeczy jest tą najważniejszą? Chyba śmierć Tadzia? Po nim pewnie pojawienie się tego dziwnego nowego maga-akademika, odejście w międzyczasie sporej liczby członków gildii i tak dalej, i tak dalej. Było tego i tak za dużo, żeby znaleźć konkret tak szybko. Zamiast tego wykorzystuje okazję, bo i tak przedstawia się przed nim długa noc.
— Nie masz ochoty na drinka? — pyta, chwytając wzlatującą wyżej butelkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz