Puszcza widmo swego szczęścia, by ścigało się z wiatrem. Sam gania za nim
jedynie myślą, łapie rześkość dnia w płuca, gdy to uderza go w twarz, dmie pod
fałdami jego ubrań i kołtuni mu włosy. Po lesie rozchodzi się grzechot korali
przy jego ramionach, a odpowiada mu echo, szelest piór i dzięcieli stukot.
Przez chwilę szuka wyjaśnień lekkości jego osądu i naiwności. Nie znajduje nic,
co mogło go usprawiedliwić. Głupie decyzje i znajomości, zbitek doświadczeń,
który uczynił go sobą, nikim więcej, nikim mniej. Szuka wyjść dla sytuacji,
innych możliwości, które doprowadziłyby go w lepsze miejsce. Swoją drogę
analizuje obsesyjnie, muska palcami wszelkie rysy, zaniedbania i wytarte przez
czas symbole. Żałuje tak wielu rzeczy, jednocześnie akceptując każdą.
Zaciska palce na drobnym okienku. Żółtawe szkiełko połyskuje nikczemnie, a szum
w jego głowie jest zbyt głośny.
Wygląda przez monokl brązowym okiem, to momentalnie zaczyna przypominać ptasie.
Widzi lasy, pola, łąki. Wiatr nagle nie rozwiewa mu włosów, a ciasne rzędy piór
i wzbija się coraz wyżej i wyżej i widmo jego szczęścia przybiera nagle
rzeczywistej formy i przez ulotną chwilę jest mu tak dobrze, tak lekko.
Słyszy nagle głośny gwizd, który sam ucieka mu spomiędzy warg i świat na nowo
staje się niebiesko-czerwony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz