sobota, 22 kwietnia 2023

Od Nalanisa — "Seks cię skomplikuje"


Szarpnąłem za klamkę, wszedłem do gabinetu z hukiem i impetem. Czyli tradycyjnie i po swojemu, głośno, wywierając odpowiedni efekt, jak przystało na artystę. James z moimi wielkimi wejściami zdążył się już oswoić. Nie uniósł dłoni, nie dotknął piersi, nie skarcił mnie wzrokiem. Spojrzał na mnie spokojnie, z lekkim roztargnieniem, jak zwykle, gdy pochłonięty był pracą, a ja go zaczepiałem.
— Nie wiem, czy jesteś świadomy, jakiego dyshonoru się względem mnie dopuściłeś — zacząłem tonem tak śmiałym, że prawie aroganckim. — Od siedemnastu godzin nie usłyszałem z twoich ust nawet jednego komplementu. Nawet połowy. Nawet ćwierci. Wiesz, co to oznacza? Och, chętnie ci wyjaśnię, co to oznacza. To oznacza, że mógłbym się teraz na przykład — zrobiłem efektowną pauzę, zastosowałem sprawdzony oratorski zabieg. Uśmiechnąłem się ładnie, dodałem wyraźnie, spokojnie: — obrazić.
Zastanawiałem się, czy James mnie przypadkiem za to szumne wejście nie opieprzy. Wbijam do jego gabinetu z buta, straszę go, trzaskając drzwiami dla kaprysu, przeszkadzam mu w jego Poważnych, Uczonych Zajęciach. Jakby tego było mało, nawiedzam go tak, ot, z powodu własnego widzimisię, wymyślam na poczekaniu absurdalne przewinienia, które jakoby mnie z jego strony spotkały, wypominam mu je tonem świętej obrazy. No i po co to wszystko? Po to tylko, żeby podroczyć się z nim chwilę, pochwycić jego uwagę, dostać trochę atencji tu-i-teraz-w-tym-momencie, bo, oczywiście, nawet pół godziny nie mogłem poczekać, wtedy bym już jej nie chciał. 
Szczerze mówiąc, zawracanie Jamesowi głowy podobnymi bzdurkami stało się ostatnio moją ulubioną formą rozrywki. Nie miałem zresztą w gildii nic lepszego do roboty, nudziłem się jak mops. Towarzyszył mi pewien słodki rodzaj marazmu, biorący się stąd, że wiodło mi się całkiem przyzwoicie, nie musiałem się martwić o nic. Dnie upływały mi na ploteczkach, jeździe konnej, zabawie z gildyjnymi kotami. Jeżeli mi pozwolono, lekką ręką wydawałem nieswoje pieniądze. Czasem dostawałem jakieś zamówienie, popełniłem portret, ale nie angażowałem się w malowanie zbytnio. Gdy nastawały czasy dobrobytu, moje muzy milkły samoistnie. Ot, czuwające nad moim artyzmem boginie to trzpiotki-dramatopisarki, budzą się dopiero, gdy dzieje się źle albo bardzo źle, wtedy łaskawie sypią natchnieniem i twórczą pasją.
Wracając, nudziłem się okropnie, musiałem znaleźć sobie nowe hobby. Jakoś tak wyszło, że stało się nim zatruwanie Jamesowi życia. Na sposoby różne. Od jęczenia o nowe szmatki, poprzez rzucanie słownych zaczepek, kończąc na (mało) subtelnych próbach szczucia go niektórymi gestami, ruchami, pozami. Czasem, gdy nie byłem specjalnie kreatywny i nie mogłem wykrzesać z siebie większej finezji w zwracaniu na siebie uwagi, szedłem na łatwiznę, po prostu stroiłem fochy. Raz chodziło o przewiny tak wielkie, jak nieokazywanie mi wystarczającego uwielbienia, innym razem o ujmy tak niewybaczalne, jak teraz, gdy James zapominał obdarować mnie moim codziennym komplementem, który, naturalnie, przysługiwał mi, do jakiego miałem prawo, i o który, oczywiście, nie omieszkałem się upomnieć.
James chyba się na mnie nie pogniewał, a jeżeli moje wejście go rozdrażniło, to tego nie okazał. Słuchając mojej butnej przemowy, twarz miał pogodną, spojrzenie jasne. Czasem, patrząc w oczy o naturalnie ciepłym odcieniu, rozważałem w jakiejś niezupełnie uświadomionej myśli, czy to możliwe, żeby zobaczyć w nich gniew, czy James potrafiłby się kiedyś naprawdę na mnie zezłościć.
— Dobrze wyglądasz, kapelusz bardzo ci pasuje — powiedział o pół tonu ciszej ode mnie. Gdy mówił w ten sposób, jego głos stawał się gładszy, niższy. Nie znosiłem, gdy odpowiadał mi tak spokojnie, kiedy go zaczepiałem. Trudno mi było potem się z nim sprzeczać, pyskując mu dalej, miałem wrażenie, że wychodzę na wariata. — Może popełniłem błąd, kupując jeden. Co powiesz, żeby przy następnej okazji zamówić więcej w zbliżonym odcieniu i fasonie? 
Kończąc zdanie, przytknął końcówkę białego pióra do jakiejś paskudnie wyglądającej broszury. Moje wejście sprawiło, że przerwał pracę, stalówka w międzyczasie zdążyła wyschnąć, teraz, gdy wrócił do pisania, nieprzyjemnie zaskrzypiała na papierze. James sięgnął po flakon z atramentem, spojrzał na mnie przelotnie, kątem oka, uśmiechnął się połową ust. Jaki-werdykt?
Podszedłem do biurka, oparłem się tyłem o jego bok, przyjąłem najkorzystniejszą pozę, na jaką pozwalał mi twardy, kanciasty mebel.
— Pochlebstwo może nawet w pewnym sensie niezłe — przyznałem po pauzie, trochę niechętnie, patrząc w ścianę, naturalnie, najciekawszy obiekt, jaki znajdował się w pomieszczeniu. — Wyglądam atrakcyjnie, mogę się z tym zgodzić. Kapelusz ładny, pasuje do mnie, to też prawda. Dostałem go od ciebie, więc przy okazji pochwaliłeś też siebie, bo skoro został dobrany dobrze, znaczy, że gust masz niczego sobie. Ogółem komplement oceniam na... sześć na dziesięć. Nie jest zły; jeżeli nie musiałbym się o niego upominać, to może by mnie zadowolił. Ale w tym momencie to już trochę za mało. — Spojrzałem na Jamesa poważnie. — Wyrok w imieniu moim, to jest malarza-portrecisty, brzmi: nie ułaskawiam.
James, oczywiście, znał mnie trochę, wiedział, do czego piję, o jaki rodzaj uwagi mi chodzi. Zostałem złapany w pasie, pociągnięty na krzesło. Usiadłem, ale z pewnym artystycznym zawahaniem, nie od razu, przez moment niby lekko się opierając, trochę chętny na fizyczny kontakt, trochę nie. Wymyśliłem sobie, że zajmę miejsce bokiem, przerzuciłem więc nogi przez podłokietnik, ale drewno wbijało mi się w skórę, mruknąłem Jamesowi, że mi niewygodnie. James, przychylny moim narzekaniom, objął mnie jedną ręką wpół, drugą za uda. Usatysfakcjonowany, że siedzę tak, jak chciałem, władczo oparłem mu się o ramię, uśmiechnąłem z samozadowoleniem, że tak świetnie to sobie wszystko wymyśliłem, że mamy teraz twarze na podobnej wysokości, możemy patrzeć sobie w oczy, stykać się nosami.
Chwyciłem kapelusz, zdjąłem go z głowy, założyłem Jamesowi starannie, z dbałością, by leżał odpowiednio, poprawiłem mu nawet kosmyki przy skroni. Poczułem dotyk na policzku, kciuk przy kąciku ust, wiedziałem, co zaraz nastąpi, byłem zdecydowany nie dać się podejść w ten sam sposób, co parę dni wcześniej, w urodziny. James pocałowałby mnie może, ale pociągnąłem za rondo, zsunąłem mu je na oczy. Czy wykorzystałem sytuację? Pytanie. W akcie osobistej zemsty złapałem go za brodę, uniosłem ją, sam musnąłem jego usta, z początku lekko, potem śmielej, chcąc, żeby rozchylił wargi pod naciskiem. Trzeba mi oddać, że umiałem się tego dnia ustawić, już gratulowałem samemu sobie w myśli, że, haha, Nalanisie, przechodzisz dzisiaj samego siebie, ależ-jesteś-cudownie-przebiegły, udało ci się, choć po czasie, odwdzięczyć za ostatnią zniewagę, rachunki wyrównane.
Skupiony na Jamesie, z palcami w jego włosach, kompletnie straciłem czujność, nie zorientowałem się, kiedy sięgnął mi za plecy, złapał pióro. Przekonałem się o tym dopiero, gdy zaatakował nim mój nos. Zagranie szczególnie perfidne, wiedział d o s k o n a l e, że mam łaskotki, nie dał mi nawet możliwości bronienia się przed nimi, przytrzymał mi rękę w nadgarstku. Także smakiem zwycięstwa nie napawałem się długo, ale obiecałem sobie, że i za ten numer odwdzięczę się niebawem.
Seks cię komplikuje, pomyślałem, wydawałoby się, kilka uderzeń serca później, w swojej kwaterze, położony na poduszkach, czując, jak usta Jamesa rozchylają się i zamykają na mojej szyi. Skóra w tym miejscu była delikatna, łatwa do rozgrzania i zaczerwienienia. Przesunąłem wargi Jamesa trochę niżej, miejsce okazało się wrażliwsze od poprzedniego, zacząłem rozważać, czy godność opuściła mnie na tyle, żeby werbalnie reagować na dotyk już na tym etapie. Zdecydowałem, że zachowam resztki dumy, nie westchnąłem, nie zamruczałem. Otwierałem tylko usta, to też pomagało.
Bo, swoją drogą, trochę inaczej sobie to wszystko wyobrażałem. Albo może nawet się nad tym nie zastanawiałem, chyba z góry założyłem, że będzie jak z prawie każdym innym moim układem o zbliżonej formie. Po prostu wziąłem za oczywistość, że sprawy przebiegną swoim zwyczajnym torem, według utartego, sprawdzonego scenariusza. No, ogólnie, że będzie jak w Sorii. James będzie bogaty-pragmatyczny-skąpy, ja będę piękny-marionetkowy-zachłanny, będziemy mieć kiepski seks, nie będziemy nawet się specjalnie lubić, i tak dalej, i tak dalej. James tymczasem pod wieloma względami nieszczególnie pasował do standardowego modelu moich wcześniejszych biznesowo-romansowych relacji. Nie żebym narzekał, przeciwnie, odmiana całkiem przyjemna.
James zapowiedział, że nie zostanie długo, ma sporo dokumentów do przejrzenia, ale coś mi się wydawało, że z jego pracy na dzisiaj to by było na tyle. Od dłuższej chwili leżał nieruchomo, na boku, z przymkniętymi powiekami i ramieniem pod głową. Budzić go nie zamierzałem, nie miałem serca, spodziewałem się zresztą, że sam wstanie za godzinę, dwie. Westchnąłem, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Stwierdziłem w końcu, że również zapewnię sobie jakościowy sen w sensownej pozycji.
Wziąłem swój ulubiony koc, obszedłem łóżko. Ostrożnie wyciągnąłem Jamesowi ramię spod policzka, wyprostowałem je, położyłem na nim głowę, drugą rękę mężczyzny przerzuciłem sobie przez bok. Ułożyłem się wygodnie, szczelnie przykryłem kocem. Jamesa też. Przy okazji.
— Jak śmiesz nie spać — powiedziałem cicho i zupełnie niewyraźnie, gdy ramiona Jamesa zacisnęły się wokół mnie, przytuliły mocniej.
Przeszło mi przez myśl, żeby spróbować się z jego objęć wyswobodzić, zostałem w końcu oszukany perfidnie, ale było mi na tyle dobrze, że uznałem, że... odpuszczę mu. Na razie. Zasypiając, spróbowałem zapamiętać, że powinienem obudzić się na niego choć trochę obrażony.

2 komentarze:

  1. Chcemy z Jamesem bardzo mocniutko podziękować za takie wrażenia ciekawe!!! (Obiecujemy się odwdzięczyć niedługo.)

    OdpowiedzUsuń