sobota, 23 listopada 2019

Od Blennena C.D.: Desideriusa



Słuchać zaleceń tego, który się nim opiekował. Poniekąd tak banalnie łatwe. Z drugiej zaś strony niemal niewykonalne. Nie mógł sobie pozwolić na zbyt długie wylegiwanie w łóżku. Bezczynność i brak siły go denerwowała, nienawidził pozostawać w tak żmudnej bezczynności. Spojrzał przelotnie na mężczyznę, ale nie skinął do niego głową, nie potwierdził jego słów, nie utwierdził go w przekonaniu, że uczyni to, o co go chłodno poprosił. Okazywanie swojej słabości jest niegodne wojownika. Zawsze wpajano mu to do głowy. Zadano ci rany? Odpłać się z nawiązką. Kazano ci robić rzeczy, które nie są zgodne z twoją moralnością? Pokaż temu, który ci to zlecił czym naprawdę jest cierpienie. Jego oczy jakby zabłysnęły na zmianę nieustępliwością, śniegiem i samozaparciem. Po chwili jednak przerodziły się w coś, co oznaczało zmęczenie, spokój i ból, który odczuwał mocno w swoich ranach. Pozaszywany, obłożony zielskami, które mają ściągać gorączkę i kto wie co jeszcze robić – odwrócił głowę niechętnie. Poczuł jak owcopodobne stworzenie kładzie się w jego pobliżu. Jak delikatna sierść rozkłada się na materiale, którym był przykryty i daje dodatkowe, delikatne ciepło. Westchnął lekko, rozumiejąc, że nie może wziąć jeszcze pełnego oddechu, bo obolałe żebra nie pozwalają na nadmierne docieranie tlenu do płuc. 
- Jak długo… - wychrypiał – Jak długo mam tutaj leżeć, Desideriusie?... Jak długo? – dodał po chwili, gdy delikatnie odchrząknął.
Poczuł jak znów zasycha mu w gardle, jakby z jego tkanek wewnętrznych powstała żółwia skorupa, a z ust zaraz miał wysypać się pustynny piach. Spróbował przekręcić się na bok, jego ciało nieznacznie poruszyło się, ale zaraz potem zaprzestał starań. Poczuł jakby igły wbijały mu się w całe ciało. Z okrucieństwem i brakiem jakichkolwiek pohamowań. Gniew wzbierał w nim na nowo. Co za patos. Vanitas vanitatum et omnia vanitas. A to wszystko nie podczas bitwy z tysiącem oponentów. Nie. Poległ naprzeciw zwierzęcia. Jednego, samego zwierzęcia, które potraktowało go w jeden z najgorszych możliwych sposobów. Miał wrażenie, że co kilka chwil traci świadomość, że odpływa w sen, a potem znów się budził. Czekał na odpowiedź, która najwidoczniej nie była taka łatwa. Gdzie pytanie okazywało się trudne i Desiderius potrzebował chwili na zastanowienie, a zapewne mógł i tak jedynie oszacować ewentualny wynik. Kiedy zielarz otwierał już usta, Blennen z niemym w oczach przerażeniem wyprzedził go.
- Moje nogi drętwieją. – powiedział nienormalnie drżącym głosem.
Leithel wstał jak na baczność i zaczął zsuwać z niego połacie okrycia. Zwierzątko wydawało się przestraszone, więc samo zaczęło popiskiwać rzucając błagalne spojrzenia na wątłego opiekuna. Martwica? Uraz kręgosłupa? Odleżyny? Cóż jeszcze go dopadło? Blennen von Rafgarel przypomniał sobie jak jeden z jego stryjów sam doznał obrażeń podczas oswajania towarzysza. To był piękny zimowy dzień, gdzie słońce dopiero pięło się ku górze i swój blask odbijało w białej pierzynie śniegu. Góry zasnuwała jeszcze gęsta mgła, a on brnął przez zaspy, okryty futrami wilków – czarnych i białych. Na jego gęstej brodzie i wąsach osadzał się lód, a nos był cały czerwony jak drzewa wiśni podczas zbiorów. Wiatr owiewał go niemiłosiernie, ale stryj von Rafgarel nie okazywał żadnej słabości. Wysuwał się co rusz dalej i dalej naprzód zostawiając za sobą głębokie ślady opasanych skórą butów. Tropił śnieżną panterę wzroście tak znacznym, że można na niej jeździć jak na wierzchowcu. O rogach na tyle dużych, że stanowią miejsce do trzymania się podczas cwałów pośród śniegu. A kły rozdzierają ofiarę na części, szarpiąc tkanki. Pragnął jej jako swego towarzysza, nie jako skórę, którą okryje ciało podczas wiecznej zimy, w którą tak usilnie wierzył. Przez rodzinę von Rafgarelów zdarzało się, że Kjeinan postrzegany był jako niespełna zmysłów. Głowę oddawał walce pod dowództwem rodziny, serce zaś oddawał polowaniom na coraz to różniejsze zwierzyny. Tropił i tropił, aż jego oczom ukazała się stojąca na skalnej, ośnieżonej półce piękna, lśniąca biała pantera o faktycznych – ogromnych rogach, zawiniętych, jakby miały być jedynym zastosowaniem dla jeźdźca. Warczała stojąc nieruchomo, drobiąc przednimi łapami. Topory Kiejnana ustawiły się w bojowej pozycji, ale tak prędko jak nastawił się na walkę, tak też prędko odrzucił broń. Nie miał jej zabić, miał ją zdominować. Kiedy skoczyła na niego niespodziewanie upadł w śnieg na plecy, ale chwyciwszy ją za szyję wskrabał się na nią prędko, chcąc wyszarpać ją i obalić. Przeliczył się. Adrenalina zrobiła nazbyt wiele, dała mu poczucie bycia panem i władcą. Pantera nieobliczalnie obaliła się na grzbiet przygniatając go. Wtedy poczuł jak wielkie cielsko łamie w nim coś. Jak stare kości chrupią, a on sam kaja się z nieokiełznanego bólu.  Nie mógł się poruszyć, a wielkie, białe jak łuna kły zbliżają się do niego nieubłagalnie w zawrotnej prędkości. Chwycił rękami wielkie rogi i ukruszył ich kawałek do białości zaciskając potężne ręce. Wtedy dosłownie na chwilę gigantyczne zwierzę odsunęło się i zawyło, aż mógł znów wtłoczyć się na nie i zacisnąć zęby na grubym uchu. Sądził, że tego rodzaju dominacja będzie skuteczna dla każdego stworzenia. Stare zabobony, a jednak poskutkowały. Kiejnan bezceremonialnie zsunął się ze stworzenia i opadł w rozsuwający się pod nim śnieg. Kiedy został odnaleziony okazało się, że nie był w stanie chodzić, że jego nogi zostały na tyle silnie połamane, że ich samoistne odbudowanie się nie było możliwe. Otóż zyskał jednego z potężniejszych towarzyszy, ale nigdy nie wyruszył już na bitwę i nie udał się na polowanie. Towarzyszył jednak w namiotach wojennych, gdy uzgadniano taktyki, jego pantera czuwała przy nim lub smakowała krwi wrogów, ale bez swego właściciela. Kiejnan przestał się komunikować, zdarzenie wywarło na nim zbyt dużą traumę, by mógł się z nią uporać. Z czasem zaczął tracić zmysły, jęczeć do siebie, a z czasem też i przestać kontrolować potrzeby fizjologiczne. Blennen pamiętał, że gdy miał lat osiemnaście, stary Kiejnan był wożony przez sługę na drewnianym wózku, którego sam nie potrafił poruszać, bo i jak? Potrzebował pomocy nawet przy jedzeniu, choć ręce miał zdrowe i sprawne. Jego broda rosła, nie pozwolił sobie jej zgolić. Siwa i długa, była trofeum po wygranej walce z panterą, ale i klęską podczas boju z życiem i przeznaczeniem. Co jeśli i Blennen straci władzę w nodze, albo bogowie uchrońcie – dwóch? Nie mógł, zrobiłby wszystko, byleby tego uniknąć. Może to zaledwie skurcz, może zwyczajne odleżyny. Dlaczego niby to jego miałaby dotknąć taka życiowa zasadzka? Był w dobrych rękach, nie można było pozwolić na takowe powikłania. Nie i już. Koniec. Nie zgadzał się. 

[Desiderius?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz