sobota, 30 listopada 2019

Od Kai CD Nagi

Śmierć nie jest mi straszną.
Kai drgnęła, jakby gdzieś pod stopami przebiegła jej niesforna, zagubiona mysz, jakby po skórze pleców przewinął się przeciąg (który zresztą w pokoju był, mając na uwadze otwarte okno i niedomknięte drzwi). Czy śmierć była straszną? Raczej nie, w końcu nie była dla nikogo, kto potrafił rzucać się prosto w wir bitwy, byleby dostrzec jak najwięcej szczegółów, kto wyruszał w trasy z błędnymi rycerzami poszukującymi przygód oraz złot czy pogromcami potworów, byleby być pierwszą, która spisze ich przygody. Kto gnał szaleńczym galopem na koniu, choć szczerze obawiał się tych czterokopytnych stworów, byleby dostrzec mieniące się w świetle słońca łuski zdziczałych smoków, prawdopodobnie ryzykując przypalenie swoich kręconych kudłów. W tym ostatnim przypadku może nie życia, w końcu Kai ognia nigdy się nie obawiała. Jak bać się czegoś, co nigdy nie zrobiło ci krzywdy, co posłusznie spełniało każde polecenie oraz żądanie, otaczało ciepłem oraz sprawiało, że czuła się pewniej?
Aczkolwiek wielkie i ostre kły gadów robiły na niej wrażenie oraz choć odrobinę mroziły krew w żyłach, nawet jeżeli należały do martwego osobnika.
Nie, Montgomery śmierci się nie bała, nawet jeżeli nie posiadała nad nią żadnej kontroli, i nie miała zamiaru bać się jej, gdy nadejść miał czas spojrzeć w chłodne oczy. W końcu tyle razy uciekała spomiędzy jej objęć, może i śmiejąc się prosto w twarz kostuchy, byle w ostatecznym starciu stanąć jak równa z równą. Z należytą dumą, odrobiną pychy oraz poczuciem, że życia nie zmarnowała na sadzenie kartofli oraz doglądanie pól uprawnych, bo do tego nigdy się nie nadawała. Rośliny za nią nie przepadały.
Nie, Montgomery śmierci się nie bała. Przynajmniej tej swojej
Serce może i mocniej zabiło, podskoczyło w klatce piersiowej, chcąc wyrwać się spomiędzy żeber, gdy tylko dotarł do niej sens słów Nagi. Tak, przy swoim boku podczas tej podróży w rodzime strony chciała jej i nikogo innego, bardki Kai Montgomery z Wysp Fliss. Promienisty uśmiech wypłynął na twarz kobiety, nos uniósł się ku sufitowi, a dzwoneczki zawtórowały, szczęśliwie obijając się o siebie i niby wydając z siebie trel młodych, egzotycznych ptaków, które chowały się pośród buszu zielonej gęstwiny.
Zdążyła również zauważyć uśmiech, który wykwitł na ustach towarzyszki, a to wprawiło serce w jeszcze szybsze, jeszcze szczęśliwsze bicie, nawet jeżeli ten niespotykany wyraz został pospiesznie zastąpiony codzienną maską egzorcystki.
— W takim razie winnaś się spakować.
Bardka gwałtownie pokiwała głową, już szykując się do szybkiego wybiegnięcia z pokoju, byleby wykonać tak nielubianą czynność jak najprędzej i w końcu znaleźć się na szlaku. Oczywiście w odpowiednim momencie zorientowała się, iż wypadałoby odpowiedzieć. Dzwonki zadzwoniły niby złośliwym chichotem.
— Tak, tak, w końcu nie chcemy, żebyś z mojego powodu musiała odkładać rozpoczęcie swojej drogi, tak tak — wykrztusiła z siebie w końcu, jeszcze raz pokiwując głową. — A więc pędzę się spakować, rozumiem, że widz... — zająknęła się, prychając na swoją głupotę — spotykamy się przy stajniach?
I nawet nie czekając na odpowiedź egzorcystki na własne pytanie, po prostu pognała czym prędzej zapakować swoje najpotrzebniejsze manatki oraz dać buziaka w chudy policzek Dezego i pożegnać się odpowiednio, mówiąc, gdzie się zmierza, kiedy się wróci (a tego Montgomery i tak nie wiedziała) i życząc mu wszystkiego dobrego, samych udanych podbojów miłosnych oraz niepołamanych kości, bo przecież jak się jest takim chucherkiem to o te bardzo łatwo, a jeszcze gdy bawi się w poskramiacza bestii i innych groźnych stworów wraz z Krabatem, to jakby podstawiać się i krzyczeć a mi bardzo miło, jak ktoś łamie mi piszczele i kości strzałkowe.
[ Komu w drogę, temu czas ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz