środa, 13 listopada 2019

Od Narcissi cd Ophelosa

⸺⸺✸⸺⸺

Zło nigdy nie czaiło się za jej oczami ni w głowie. Intencje zawsze miała czyste, czasem nawet i powleczone cienką powłoką ze złota. Kolorem zbliżonym do jej oczu, do przypinki na lewej piersi i drobnych kolczyków, które dostała od Percivala na swoje dwudzieste drugie urodziny. Niby korzonki, kształtem przypominające drzewne odłogi zaklęte w cienkich kółeczkach. Trzymała je po tamten dzień, zachowane na szczególne okazje, trwały bezpiecznie w drugiej od góry szufladzie, wyróżnione skrzętnie zamkniętym pudełeczkiem w kolorze głębokiego bordo. Zawsze piekielnie martwiła się o takie rzeczy, jakby zgubienie ich stanowiło największą zniewagę, jakiej można było doświadczyć. Dbała więc o nie, jak o największy skarb, pielęgnowała, jakby przynajmniej stały one obok zdobyczy narodu, a przy pakowaniu, to one pierwsze lądowały w torbie, bo zawsze miotał nią niewyobrażalny lęk, jakoby nieuchowanie ich pierwszych równoznaczne było z zapomnieniem o prezencie, do czego dopuścić nie chciała.
A może i zło czaiło się gdzieś w głowie, może nawet i głęboko zacietrzewione było w piersi kobiety, która to jednak wychowana w innym duchu, skutecznie odrzucała wszelkie występki narażające ją już nie tylko na grzech, ale i zaszkadzające jej moralnej stronie. Trudno było to określić, nawet i samej Narcyzie, która nigdy nie miała problemu z orzeczeniem, po której stronie muru stała, czy wspierała okopy, czy może jednak nacierała całą siłą na mur stawiony przez przeciwnika. Wybór zawsze był prosty, dyktowany przez wewnętrzny głos, który, może zabrzmieć to nieco egoistycznie, nigdy się nie mylił i zawsze wskazywał kobiecie drogę poprawną. Robił to, odkąd tylko mogła sięgnąć pamięcią, a udawało jej się nieraz dostrzegać wspomnienia absurdalnie wręcz odległe, nie śmiała więc wątpić w słuszność rad, które serwował jej Rozsądek, jak to miewała w zwyczaju go nazywać.
W tamtej jednak chwili, nie zwracając uwagi już na to, co cicha istotka jej podpowiadała, nie czuła gniewu, wiedząc, że emocja ta nic tu nie wskóra. Złość parszywym była zjawiskiem, psującym niejednokrotnie wiele ważnych relacji, wzburzającym waśnie i raniącym, ale to jakże raniącym. Zapomnieć nie mogła tego okrutnego uczucia, gdy złe słowo wtargnęło między nią, a Apollinairego, gdy niczym burzowa chmura nadeszły problemy i przykre wrażenie, jakby dopiero co ugryzło ją jadowite stworzenie, którego kwas rozchodził się po organizmie, wypiła beczkę oleju po podrobach, czy zwyczajnie obudziła się, zarażona grypą jelitową. Uczucie to nie zniknęło całkowicie i wciąż czaiło się gdzieś głęboko w kobiecie, mimo minionego czasu, który przeliczać można było już w latach. Co najgorsze jednak nie był to sam smak i dziwne ciążenie na piersi. Były to blizny ostające się na zawsze na duszy i umyśle, przypominające o sobie w najmniej potrzebnych momentach i już na zawsze zakłócające idealną do tej pory taflę kryształu, z jakiego ulepionego była ludzka świadomość. Znamion takich jak te nosiła już wiele i powodem ich nie były niestety już tylko sprzeczki, lecz i również doświadczenia maści wszelakiej.
Głębokim zniekształceniem szczyciło się wspomnienie pierwszej przelanej krwi, które zacietrzewiło się w kobiecie na tyle głęboko, by po dziś przychodziło do niej w nocy, jako koszmar, mara najgorszego sortu, skutecznie spędzająca sen z powiek. Twarz mężczyzny, bowiem walczył on już bez hełmu, który zsunął się z płaskiej, niczym blat stołu, głowy już we wcześniejszych potyczkach. Twarz wykrzywiona w bólu, gdy ostrze powoli przechodziło tkanki i losie, o cholerny boże, jakże ona pamiętała to paskudne uczucie, ten obrzydliwy dźwięk i opór stawiany przez ciało. A mimo to ręka przesunęła się gładko, w jednym, długim ruchu, któremu towarzyszyły gorące łzy spływające po policzkach kobiety, a może i krew, którą splunął jej w twarz, plugawiąc blade lice na całe lata. Widywała plamy w lustrze, poczuwając się wten jak Balladyna ze swoim sumieniem na czole, tak ona z farbą na prawej kości jarzmowej, która to wkrótce przyjęła kształt małej blizny pod okiem. Czuła się przez miesiące brudna, tak przepotwornie brudna.
Prawdą było jednak również to, że nie tylko te złe, mroczne wspomnienia z zapomnianej gdzieś w szumie tysiąca wydarzeń pozostawiały po sobie ślad. Czasem i te pozornie lekkie, przyjemne doświadczenia barwią do tej pory białą kartę różnym atramentem. Czasem kolorami jaskrawymi, pełnymi życia, czasem podobnymi, które to jednak z czasem marniały, brudziły się, pokazując wkrótce swoje prawdziwe oblicze.
Uczucia o tyle mieszane wzbudzał u niej obraz pewnego młodzieńca, którego spowijała tajemnica równie gęsta, co mgła unosząca się nad wielką wodą, przy której go spotkała. Sprawiała ona bowiem wrażenie mleka rozlanego tuż nad powierzchnią, które chciało się pochwycić w naczynie, a przynajmniej w dłonie złożone na kształt miseczki. Dla jasnego pejzażu, ogromu morza, ten, wątłej raczej postury, mężczyzna odziany w ciemne, kontrastujące z widokami szaty, wołał oczy ludzkie o uwagę już z daleka, a zbliżając się, hipnotyzował proporcjonalnie, wkrótce pochłaniając odbiorcę bez pamięci. Port miejski w Rafghaas nie był miejscem ciekawym, a jednak gdy pojawiał się on, ożywał w każdym calu, jakby kolory stawały się intensywniejsze, powietrze nie pachniało tak mocno rybami, a i dźwięk machin wspomagających przy ściąganiu ładunków ze statków cichł, jakby starając się ustąpić miejsca szumowi fal, które obijały się bezwładnie, a jednak z nieopisaną siłą o skalne urwiska, molo i burty zacumowanych w przystani okrętów. Piękna była to okazja, by widzieć to paskudne miasto, o którym bogowie zapomnieli w takiej prezencji. Wystarczała w tym wszystkim zasługa jednego męża, tego, którego do tej pory widzieli jedynie nieliczni, a który otaczał się magiczną wręcz aurą spokoju i łagodności. Mimo to bliskich odnalazł jedynie w mewach, krążących przy nim, niby muszki owocówki przy lekko nadpsutym owocu. Psy wyły na jego widok. Ludzie obawiali się do niego podchodzić, nieznajomy bowiem wkrótce począł wyglądać podejrzanie, twarz jego natomiast, o rysach niezwykle ostrych, nie wyglądała do końca ludzko. Jakby zaklinała w sobie pierwiastek stanowiący o tym, czy jest się człowiekiem, czy jednak istotą jedynie podobną do niego. Dzieci, chociaż otwarte na młodzieńca, trzymane były od niego z daleka. Wkrótce zaczęły powstawać legendy, paskudne plotki na temat chłopca i tego, co zrobił, a raczej co dopowiedzieli sobie mieszkańcy Rafghaas. Że oczy miał diabła, że mieszkał we wsi niedaleko, jednak po zabiciu swojej ukochanej, która wybrała innego, wygnano go. Od tamtej pory miał rzekomo sterczeć nad brzegiem wielkiej wody, wyczekując sztormu, który nareszcie porwie go w pianę morską, on bowiem zbyt obawiał się samodzielnego skoku. Okrutne były to gadaniny, o których Narcissa nie chciała słyszeć, a które towarzyszyły jej od pierwszego dnia pobytu w portowym mieście. Legenda stała się na tyle uciążliwa i wtłaczana tak uciążliwie, by nareszcie wywołać u niej potrzebę poznania prawdy o tajemniczym mężczyźnie, jego przeszłości i prawdziwym celu przebywania w tym akurat mieście, gdzie nie akceptowano go za grosz.
Krok miała pewny, a mimo to cichy, wręcz bezszelestny, temu też zdziwiła się, czemu zdołał zareagować na jej obecność, na długo przed tym, jak upomniała się o uwagę.
— Widziałem sztorm — zaczął, a głos jego niósł się na wietrze, podobnie do słonego smaku powietrza, czy szybujących mew. Było ich pełno, jak zawsze, a każda z nich trwała bezgłośnie, jakby świadoma tego, że nie należy się odzywać. Ptactwo to zawsze wydawało jej się niezwykle brzydkie, wręcz nieporadne w swojej prostocie. W tamtej jednak chwili zadarte głowy, dzioby połyskujące w słońcu, wszystko to czyniło z nich armię, dumnych żołnierzy na swej służbie, z zagiętymi szablami, z wysoko zapiętym kołnierzem.
O nich też gadali głupoty. Że gdy wirują tak wokół mężczyzny, dostrzec można w tym harmidrze więcej niż jedną osobę. Blondwłose piękności, zahartowanych starców, a nawet i dzieci. Majaczyli strasznie, ludzie upojeni. Że też Rafghaas musiało słynąć z największego handlu alkoholem, który przypływał i wypływał do kolejnych portów, bądź stamtąd wędrował lądem w głąb kontynentu, do innych miast.
— Tak piękny — kontynuował z nostalgią wymalowaną w głosie. Dopiero wtedy kobieta zdołała dostrzec coś nietypowego, bowiem gdy jej ubrania i włosy szarpane były przez mocne podmuchy znad morza, on, chociaż stał na samym urwisku, szarpany nie był. Czarodziej bądź zjawa. Bacząc jednak na zachowania zwierząt w jego otoczeniu, które stworzeniami były innymi od ptactwa, stwierdziła zdecydowanie, że chodzi o to drugie. — A jednak przerażający — dokończył, zwracając się w końcu przodem do Narcissi. Gdy to się wydarzyło, zamarła, porwana przez otchłań jego oczu, które przypominały bezdenne, czarne niczym noc studnie. Martwe, bez wyrazu, a jednak symbolizujące każdą emocję, jaką tylko znała, a i te, których wcześniej określić nie potrafiła.
— Tyś swój — ozwał się nagle Kha'sis, który przez cały ten czas nie odstąpił wojowniczki o krok, prężąc się przy jej nodze.
— Khardias Sistov — odparł mężczyzna głosem kojącym, wzbudzającym jednak tak przeokrutny niepokój, by na całym ciele kobiety wystąpiła gęsia skórka. — Zaszczyt cię spotkać, a szkoda wciąż ogromna, żeś nie zginął na morzu. — Uśmiechnął się niespodziewanie, a powietrze zrobiło się ciepłe, pachnące morzem i szczęściem. Cały lęk przepadł, oczy spotkały nagle swój koniec, a twarz jego jakby się zdeformowała, przyjmując wyraz dziwnie wręcz przyjazny i przypominający nareszcie człowieka. — To twa wiedźma?
— Meredith nie żyje od piętnastu lat — odparł spokojnie mimo stroszącego się na karku futra i niespokojnie poruszającego się ogona. Kobieta, która wręczyła ojcu Narcissi medalion, zawsze była trudnym tematem do rozmowy dla Kha'sisa, dlatego też, z czystego poszanowania do niego, nie decydowała się na obieranie tego toru, kiedy wdawała się z nim w dialog. Mężczyzna pokiwał głową. — Nazywasz się M'artshi, prawda? — odparł pewnie, głosem wyczekującym odpowiedzi. Czarnowłosy ponowił poprzednią czynność, po czym skłonił się nisko, nienaturalnie wręcz wyginając swoje plecy.
— Ale proszę, zwracajcie się do mnie Bzdreth. — Wzdrygnął się. — Niepokoisz się, Narcisso? Wpatrujesz się we mnie niczym w zwierciadło, ja jednak nie mam niczego do przepowiedzenia dla gwiazdy Nathoriego.
— Jesteś demonem, prawda? — wypaliła bez zastanowienia, marszcząc czoło pod gestem ściągania brwi. Twarz Bzdretha uspokoiła się już całkowicie, przypominając teraz gładką taflę wody, niczym flauta.
— Powiedz mi, Narcisso, czy kiedyś prawdziwie się zakochałaś?
Pytanie to pozostawiła bez odpowiedzi, stwierdzając, że prawda nie musi wcale wypłynąć z jej ust. On przecież doskonale odpowiedź, która nie była jeszcze na tyle dojrzała, by spotkać się ze światłem dziennym, tamtego popołudnie niezwykle intensywnym.
Śmiech M'artsha przypominał dźwięk deszczu. Kropli wpadających prosto w otchłań oceanu.
— Oni tak. Miłość to przykra sprawa. Gnębiąca już na zawsze, raniąca głęboko, a do tego tak zręcznie odbierająca zmysły. Ciężko się w niej odnaleźć, a wyjątkowo łatwo zgubić. Jak we mgle.
Która, swoją drogą, właśnie wtedy niby wezbrała, zalewając kostki Narcissi. Nie pozwalając na to, by dostrzegła własne stopy.
— A ci, którzy miłości nigdy nie zaznali?
— A ci... A dla nich nie ma ratunku.

Onyks odetchnął z ulgą, gdy dotarli na miejsce, a kobieta zsunęła się z jego grzbietu. Był biesem leniwym, co prawda nie tak, jak Darius, wciąż jednak pozostawiał wiele do życzenia, szczególnie gdy przyszło mu narzekać. Co prawda nie dorównywał Krabatowi do pięt, ale i tak irytujące było to podobnie, dlatego, tylko gdy oddaliła się od czarnego ogiera, wyżaliła się Khardiasowi, który to jedynie parsknął ze śmiechem. Każdy cieszył się na pierwszy postój, na pierwsze obozowisko, a praca wrzała w najlepsze. Dało się wyczuć tę atmosferę podekscytowania wizją ciepłego posiłku po całym dniu podróży, ognisko bowiem już skwierczało, a kucharze powoli szykowali kolację z prowiantu, który ze sobą dźwignęli, podczas gdy cała reszta rozkładała namioty, zbierała drewno i starała się, by obozowisko jakoś wyglądało. Sama Narcissa podjęła się pracy polegającej na przyszykowaniu wnętrza rozłożonych już namiotów, to jest rozłożenia skór i koców, gdzieś pomiędzy tym wszystkim wciąż bijąc się z zalegającą gdzieś z tyłu głowy myślą o Ophelosie, z którym dalej nie zdołała zamienić ni słowa, zatapiając się w odległej krainie marzeń i wspomnień z przeszłości. A szkoda, bo może wtedy podróż minęłaby jej prędzej, niż wtedy, gdy sterczała tak samotnie na koniu, jedynie raz na jakiś czas odzywając się do Khardiasa, czy odpowiadając na jego pytanie, bowiem tego dnia żadne z nich nie miało szczególnej ochoty na wyrywające dech z piersi rozmowy, ploteczki, czy też inne tego rodzaju dyrdymały. Miast tego każde z nich zamknęło się we własnej bańce rozmyślań, świat bowiem ich otaczający ostatnimi czasy wymagał od nich porządnego zastanowienia się nad tym, jak chcą, by wyglądała ich przyszłość i jakie wartości w życiu pragną uczynić tymi najważniejszymi.
Nie była to rzecz prosta, to trzeba było przyznać, a jednak świadomość tego dawała Narcissi jakieś dziwne poczucie spokoju, jakby sama wizja zabierania się za podjęcie właściwej ścieżki, którą, zdaje się, zgubiła z oczu już dawno, była już wszystkim, czego potrzebowała. Może dlatego, doczekać się już nie mogła podejmowania kroków, co wyglądało wtedy dla niej jak prawdziwe odkupienie wszelkich grzechów.
I patrząc tak na tych wszystkich ludzi, tak pilnie kłębiących się przy tobołach, pojęła, chyba że nareszcie jest w miejscu, w którym znaleźć powinna się od samego początku i które miało być jej w jakiś sposób przeznaczone. Przynajmniej na ten dzień. Ten wieczór. Tę chwilę, którą powzięła sobie do serca na dobre.

⸺⸺✸⸺⸺
[Ioio]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz