środa, 20 listopada 2019

Od Victariona

— Nie ma mowy.
— Jest. — Fiona nawet na niego nie spojrzała, z zacięciem majstrując coś przy puśliskach. Jasna skóra dłoni lekko lśniła w świetle wiszącej nieopodal latarenki, odcinając się ostro od otaczającego półmroku. — Masz jutro wolne...
— To nic nie zmienia.
—...i będziesz mógł się obijać cały dzień, a mnie czeka kolejny patrol — ciągnęła, najbezczelniej na świecie go ignorując. — Mam moralne prawo zostawić sobie bardziej cywilizowaną część. Wziąłeś pochodnie?
Victarion wypuścił powietrze z frustracją, czując aż nazbyt wyraźnie, że szala zwycięstwa — znowu — przechyla się na stronę Fiony i, tak, najwyraźniej znowu spędzi całą noc na tych zasranych łączkach na północnym brzegu, wśród nieutwardzonych dróg, rzadkich domostw, gówno-świateł i wszechobecnego błota, w którym Funt grzęzł po pęciny.
— Rion. — Fiona na ułamek sekundy uniosła głowę znad siodła, marszcząc brwi niecierpliwie. — Masz te pochodnie?
Pochodnie. Zerknął na torbę przytroczoną do siodła. Pochodnie, no przecież. Jak mógłby zapomnieć o tych nieprawdopodobnie kopcących, cuchnących gównach, które nigdy nie paliły się tak długo, jak zapewniali alchemicy.
— Mam.
— Sześć?
— Sześć.
— A krzesiwo?
— Też.
— Widzisz? — Fiona okrążyła swojego kasztanka, w przelocie posłała Victarionowi uśmiech pełen niewysłowionej słodyczy. W lekko zmrużonych oczach zamigotały złośliwe iskierki.  — Jesteś doskonale przygotowany na północny brzeg.
Victarion zmełł w ustach coś, co podejrzanie przypominało „a chuj” i zapatrzył się ponuro w niebo. Mroczne, zachmurzone i przytłaczające, bez jednej gwiazdy, opadało nad głowami ciężko jak ołów; noc zapowiadała się nadzwyczaj ciemna. I zimna. Zajebiście.
Ścisnął mocniej wodze w palcach.
Miał wyjątkowo podły humor, tak. Już nawet nie dlatego, że znowu nie było mu dane odespać poprzedniego patrolu, bo ktoś za ścianą w nieskończoność przesuwał szafę, szurając, zgrzytając i robiąc burdel na pół gildii. Ani nawet dlatego, że wczoraj też został wypchnięty na północny brzeg, tym razem przez Marceline, a potem pół dnia czyścił Funtowi nogi.
Lodowaty podmuch musnął go lekko po twarzy, wdarł się pod ciepły materiał płaszcza; fala przenikliwego zimna przemknęła mu wzdłuż kręgosłupa. Victarion otulił się szczelniej płaszczem, klnąc pod nosem. Co jeszcze, co jeszcze, może deszcz, może jakieś jebane gradobicie.
— Może padać dzisiaj — mruknęła w tym samym momencie Fiona pod nosem, przekrzywiając głowę i krytycznie spoglądając w niebo. — Widzisz te chmury?
— Widzę — odparł Victarion grobowym głosem.
Spojrzała na niego nieco uważniej i parsknęła śmiechem. Wesoło, nieco zaczepnie.
— Bogowie, Rion, ale masz minę.
Victarion poruszył się lekko, zirytowany. Nie lubił zdrobnień. Nie lubił tego zdrobnienia w szczególności. A Fiona — jakby zupełnie nie starczał jej fakt, że amputowała mu dwie sylaby z imienia — jeszcze do tego wymawiała je na modłę elficką, z „i” tak długim, że brzmiało niemal jak „ij”.
I nieszczególnie przejmowała się zdaniem Victariona na ten temat.
— Och, ja wiem. Jest ci smutno, że jutro zmiana cię omija? — Głos Fiony brzmiał słodko jak miód; tylko uśmiech, z każdą chwilą szerszy, ociekał czystą złośliwością.
— Jeszcze słowo i zdezerteruję.
— Rion, jakie „zdezerteruję”. Jesteś do tego niezdolny, jestem głęboko przekonana.
— Ach, tak? — Victarion zmrużył oczy, uśmiechając się wyjątkowo paskudnie.
— Z całą pewnością. — Fiona, wciąż mówiąc, nie zatrzymała się ani na chwilę, ciągle w ruchu, ciągle zajęta; to poprawianiem siodła, to wyrównywaniem mankietów, to sprawdzaniem łuku i kołczana. — Zbyt kochasz północny brzeg. Tylko po prostu nie chcesz się przyznać.
— Przejrzałaś mnie.
— Wiedziałam. — Znów się roześmiała.
— Uwielbiam północny brzeg.
— Och, no widzisz, jaka jestem dla ciebie miła. Nie miałabym serca, gdybym kazała ci się męczyć na południowym.
Co za nadzwyczajna, kurwa, uprzejmość.
Wzdrygnął się, gdy kolejny zimny podmuch owionął mu plecy.
— Doceniam ten gest — wymruczał. Zdjął rękawiczkę, pogładził Funta po łbie, zatrzymał dłoń na białej chrapce. — Noc bez brodzenia w gównie to noc stracona, prawda, Funtuś?
Koń opuścił nieco łeb, jakby zrezygnowany, cicho sapnął — kilka obłoczków pary uleciało w niebo. Przestąpił z nogi na nogę; błoto mlasnęło pod kopytami.
Victarion westchnął, odwrócił głowę od wątłego kręgu światła rzucanego przez latarenkę i wpatrzył się w ciemność — gęstą i lepką. Było w niej coś niepokojącego, jakaś oślizgłość, martwota, otulone w matową czerń; zdawała się pulsować głuchą niechęcią, źle zamaskowaną wrogością. Przez chwilę zdawało mu się, że — gdyby tylko wyciągnął rękę poza krąg bladego światła — czerń wciągnęłaby go w swoją gęste opary, omotała jak pajęczyną.
Przetarł dłonią oczy. Ja-pierdolę-co-za-bzdury.
— Oho, widzę nasze wsparcie! — Głos Fiony wyrwał go z zamyślenia. Wyprostowana, czujna, szeroko uśmiechnięta, entuzjastycznie pomachała w stronę stajni. — To Narcissa i Rawen. Znasz ich, Rion, prawda?
— Z widzenia — odparł Victarion wymijająco, powoli, leniwie obracając się w ich kierunku. Zmrużył oczy.
Dwie sylwetki — jedna wysoka, mocno zbudowana, bezsprzecznie męska, druga o wiele niższa, drobna i smukła — zbliżały się szybkim, energicznym krokiem, prowadząc w ręku konie. Błoto chlupotało w rytm kroków.
Tuż za nimi snuł się spory pies.
Dobrze, tak właściwie Victarion wcale nie był pewien, czy ich zna z widzenia — czy ich zna jakkolwiek. Imię Rawena kojarzył — ktoś mu coś kiedyś mówił, może nawet Fiona…? — ale gdy miał dopasować je do konkretnej twarzy, nie był tego już taki pewien. Narcissa mówiła mu jeszcze mniej. Gdy próbował sobie coś przypomnieć, przed oczami widział białą kartkę.
— Jak nastroje? — Fiona wystrzeliła do przodu, energicznie, witając się z dwójką żywo. Victarion nie ruszył się z miejsca, lustrując ich uważnym spojrzeniem. Dokładnie. Nieśpiesznie.
— W towarzystwie tak pięknych kobiet — doskonale! — Rawen rzucił Fionie olśniewający uśmiech. Och, tak, Victarion jednak go znał. Kucharz, tak, teraz już pamiętał. Z całą pewnością widział go na stołówce przynajmniej kilka razy. O, i przecież raz Rawen litościwie uraczył przemarznięty na kość nocny patrol doskonałym, grzanym winem.
— Ostrzegam cię, Kurokami. — Dłonie Fiony jakby mimochodem musnęły łuk. — Bez… takich.
— Ale Fiono, ja tylko…
— No, już-już — przerwała mu surowo. — Musimy zmienić dzienny patrol, wsiadać na konie. Rion, ty zostajesz na północnym brzegu, a, uhm… — Zawahała się wyraźnie; rzuciła ukradkowe spojrzenie najpierw na Narcissę, potem na Rawena. Wróciła spojrzeniem do Narcissi. — Narcissa zostanie z tobą.
Victarion tylko skinął krótko głową. Zaczął dociągać Funtowi popręg.
— Oczywiście. — Głos Narcissy brzmiał spokojnie, pewnie i uprzejmie, ale bez śladu skwapliwości.
— A my, Kurokami, jedziemy za rzekę — dokończyła Fiona twardo, po czym — błyskawicznie poprawiając popręg swojego kasztanka — wsiadła na niego raźno. Zwróciła jeszcze głowę w stronę Victariona, jakby się nad czymś zastanawiając. — Rion? Masz róg?
— Mam.
— Świetnie. Rawen, gotowy? Spokojnej warty, północ.
Spięła kasztana i odjechała raźnym kłusem; Rawen po chwili ją dogonił. Cichego, wymruczanego „spokojnej warty, południe” już nie miała szans usłyszeć.
Victarion ze stoickim spokojem skończył zajmować się popręgiem; starannie dopiął klamerki, wygładził tybinkę ruchem dłoni. Dopiero teraz podniósł wzrok na Narcissę.
Stała w milczeniu, wodząc delikatnie palcami po smukłej szyi swojego wierzchowca; potężnego karosza o budowie tak harmonijnej, że niemal — doskonałej. Ciepłe, ale wątłe światło latarenki pełgało po jej sylwetce, jasnej skórze, włosach; niespokojny, migoczący płomień raz zdawał się przygasać, spowijając jej twarz w cieniu, aby nagle gwałtownie rozbłysnąć, mieniąc się tysiącem złotych iskier na ciężkich, jasnych puklach, spływających kaskadą z ramion. Od razu zauważył, że są rozpuszczone.
Ładnie jej było z tym światłem.
Ale nie wyglądała na wojownika.
Victarion stłumił westchnienie, uśmiechnął się nieszczerze, z lekkim pobłażaniem. Jak dobrze, że nocne patrole na bardziej wyludnionym, północnym brzegu nie obfitowały w zbyt wiele emocjonujących wydarzeń. Nie był pewien, na ile Narcissa okazałaby się przydatna w razie kłopotów.
— Victarion Calder — przedstawił jej się w końcu.
— Narcissa Aigis.
Po chwili wahania podała mu rękę; uścisnął ją niezbyt delikatnie, po żołniersku.
— No, dobrze. — Wsiadł na Funta, włożył rękawiczki, naciągnął kaptur na głowę. Kolejny lodowaty powiew nieznacznie szarpnął płaszczem; w powietrzu zadrżał odległy zapach zbliżającej się zimy. — Pochodnie zapalimy od dziennego. Dasz radę jechać po ciemku?


Narcyza? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz