środa, 27 listopada 2019

Od Victariona cd. Narcissi

Victarion zerknął na nią spod oka; przez jego wargi przebiegł cień uśmiechu.
— Zaraz się przekonasz. — Podniósł głos, aby mogła go usłyszeć mimo wiatru i błota rytmicznie mlaskającego pod kopytami koni. — Stawiam dzban czerwonego ethijańskiego, jeśli za trzy godziny nie znienawidzisz północnego brzegu. No, góra cztery.
Narcissa lekko zwróciła głowę w jego stronę. Nie widział za dobrze jej twarzy, tonącej w mroku, ale mógł przysiąc, że się uśmiechnęła.
— Czerwonego ethijańskiego? — powtórzyła powoli, nieco przeciągając zgłoski, jakby z namysłem. W jej tonie zadrżała jakaś nowa nuta. — Szkarłatu Phale?
— Właśnie tak.
Czerwone ethijańskie. Szkarłat Phale. Krew lwa. Którejkolwiek nazwy by nie użyli, wciąż kryło się pod nią wino o głębokiej barwie dojrzałego burgunda, najlepsze wino Ethiji, ciężkie, wytrawne i cierpkie, cieszące się zasłużoną sławą w całej Iferii.
Na chwilę zapadło milczenie. Plask-plask-plask, kopyta uderzały o rozmiękłą ziemię, bryzgając błotem na boki. Noga Funta osunęła się niezgrabnie w kałużę z głośnym chlupnięciem.
— Stoi — oznajmiła w końcu Narcissa z nieziemskim spokojem, nieco prostując się w siodle i jakby odruchowo wyrównując mankiety; gestem krótkim i wytwornym, eleganckim, prawdziwie arystokratycznym.
Victarion parsknął śmiechem.
— Ale-ale — mruknął — jeśli mam rację i będziesz przeklinać północny brzeg i nocne warty…
— To co?
— To czyścisz jutro Funtowi nogi z błota za mnie.
— Dobrze. — Nawet się nie zawahała.
Victarion znów się cicho roześmiał, pokręcił z niedowierzaniem głową. Ani przez chwilę nie wątpił, że wygra; kilka godzin w tej chujni łamało każdego. Sam tego doświadczył na pierwszym nocnym patrolu. Cholera, nawet nie, przecież doświadczał tego prawie co noc — nieważne jak ogrzany i wyspany by nie zaczynał patrolu, po kilku godzinach jedyne słowa, jakie opuszczały jego usta, brzmiały „kurwa mać” i „ja pierdolę”.
Potem już tylko ponuro milczał.
Ale przynajmniej jutro nie będzie bawił się w szukanie nóg Funta pod grubą warstwą błota. Nieco poprawiło mu to humor.
— Naprawdę uważasz, że myśl o winie podtrzyma cię na duchu przez resztę nocy? — zagadnął Narcissę po chwili, trochę zaczepnie.
Wyjechali już dawno spomiędzy zabudowań gildii — jej światła powoli nikły i malały za ich plecami — i skręcili z bitej drogi przecinającej ogród na tę między polami; nierówną, błotnistą koleinę, rysującą się niewyraźnie w mroku. Gdzieś od niej powinna odbić kolejna, jeszcze mniejsza, prowadząca łagodnym łukiem na południe, w stronę rzeki i trzeciego mostu Tirie.
Tam, gdzie — jak zwykle — będzie na nich czekał dzienny patrol, zmarznięty, zmęczony, głodny i niezadowolony.
— Myśl o krwi lwa to dobra myśl — zauważyła Narcissa lekko. W jej głosie, mimo doskonale uprzejmego i pozornie swobodnego tonu, czaił się dystans.
Jest ostrożna, uznał.
— Żadna myśl nie jest dość dobra na północny brzeg. Toną w tym gównie. — Zatoczył ręką sugestywny krąg.
— Tak? — Powątpiewanie Narcissi było niemal namacalne. Rozejrzała się nieco manifestacyjnie, przeczesała wzrokiem puste, zimne pola otulone atramentową czernią, zerknęła niedbale na niebo, znów wróciła spojrzeniem do Victariona. — Więc chcesz powiedzieć, że cała ta zła sława północnego brzegu bierze się z odrobiny błota?
Odrobiny. Uśmiechnął się drwiąco i z sympatią jednocześnie; ostrożna, tak, ale nie mdła. Narcissa mogła okazać się ciekawszym towarzystwem niż przypuszczał.
Odrobiny.
Ciekawe, jak będzie śpiewać, gdy ręka zdrętwieje od trzymania pochodni, zesztywnieją jej plecy i straci czucie w nogach, zmęczony koń zacznie się potykać i osuwać w mokrą ziemię, jeden nieostrożny krok będzie mógł zaprowadzić ją w moczary, a za całe światło będzie służył jeden kopcący drąg.
Południowy brzeg — ze swoim eleganckimi, szerokimi drogami, brukowanym gościńcem biegnącym prosto w stronę Sorii i wszechobecnymi światłami Tirie — brzmiał przy tym jak wieczorny spacer.
Odrobiny.
— Tyle starcza — wymruczał Victarion miękko, pobłażliwie — żeby żadna pociecha nie była wystarczająca. Ani grzaniec, ani tiedalska starka, ani ciepłe łóżko, ani kobie… A-ach, kurwa mać.
Ściągnął ostro wodze.
Narcissa zatrzymała swojego konia kilka kroków dalej, posyłając Victarionowi zaskoczone spojrzenie.
— Przejechaliśmy skręt — wyjaśnił, okręcając Funta w miejscu. Zmrużył oczy, próbując przebić wzrokiem gęstą ciemność. — Ja pierdolę, ciemno jak w dupie.
— Może jednak zapalimy pochodnię?
— Nie.
Spiął Funta — jakiś spory kształt zwinnie uskoczył sprzed kopyt — tamten pies? doszedł za nimi aż tutaj? — pochylił się lekko w siodle, wpatrzony w rozmyty zarys drogi; skupiony, uważny, czujny.
Nie zdarzało mu się to. Nawet, gdy oczy — chociaż widzące ostro i wyraźnie, wyczulone jak doskonałe narzędzie, wyławiające kształty i zarysy z mroku z chirurgiczną precyzją — czasem zawodziły podczas zbyt ciemnych nocy, zawsze zostawał jeszcze jeden zmysł; zmysł drogi, poczucie czasu, dystansu i kierunku, pamięć do miejsc, intuicja. Dlatego zawsze prowadził sprawnie i zdecydowanie, pełen spokojnej pewności. Dlatego rzadko błądził.
A akurat dzisiaj musiał przegapić tę zasraną ścieżynkę.
— No, jest. — Zatrzymał się, poczekał, aż Narcissa się z nim zrówna. — Dojedziemy nią prosto nad rzekę.
Skinęła krótko głową.
Aż do rzeki jechali w całkowitym milczeniu. Narcissa była zamyślona, Victarion zirytowany — trochę sobą, trochę ścieżką, a głównie faktem, że musiał się jej pilnować i nie mógł przejechać na przełaj przez pola. Byłoby szybciej, a teraz i tak prawie nic na nich nie rosło. Mimo tego Fiona, gdy tylko napomknął na ten temat, zapowiedziała mu ponuro, żeby nawet nie próbował, bo gildyjny rolnik go za to zabije.
Pies cicho jak duch szedł wciąż za nimi; czerwone ślepia raz czy dwa błysnęły w mroku. Funt jednak nie wydawał się choćby w najmniejszym stopniu zaniepokojony jego obecnością — szedł spokojnie, niemal nieśpiesznie, z wielką niechęcią podrywając się do kłusa, gdy w końcu dojrzeli dzienny patrol; potężną sylwetkę na równie potężnym siwku, oświetloną chybotliwym blaskiem pochodni.
— Stać! Kto idzie? — Grzmiący bas Aarona Waynlorda rozbrzmiał surowo, odbił się od migotliwej powierzchni rzeki, rozpłynął w ciemności.
Victarion, nie zatrzymując Funta, zrzucił kaptur, uniósł lekko dłoń.
— Nocna zmiana. — Podjechał płynnym łukiem, zatrzymał się w kręgu światła. Waynlord uniósł nieco pochodnię, przyjrzał mu się podejrzliwie. — Przejmujemy północ.
— A, Calder — burknął Waynlord; w jego głosie trudno było doszukać się choćby cienia sympatii. Gdy uniósł pochodnię tak, aby lepiej zobaczyć Narcissę, niespodziewanie ciepły i zaskoczony uśmiech rozświetlił jego twarz. — I Narcyza? Bogowie, co ty tutaj robisz?
Narcissa uniosła nieznacznie kąciki ust w delikatnym uśmiechu.
— Fiona poprosiła mnie o pomoc dla patrolu.
— Fiona, hm — Waynlord zmarszczył brwi. — Fiona jest na południowym brzegu. Co robisz tutaj?
— Tak się podzieliliśmy. — Narcissa wzruszyła ramionami. — Z Fioną pojechał Rawen.
— Źle się podzieliliście — orzekł Waynlord surowo. Rzucił Victarionowi tak nieprzychylne spojrzenie, jakby nie miał najmniejszych wątpliwości, że to jego pomysł. — Zamień się z Rawenem, na pewno się zgo...
— Duża jest, nic jej nie będzie — przerwał mu Victarion niecierpliwie. Wyjął pochodnię z torby. — Możemy?
Waynlord niechętnie skinął głową.
Pochodnia, przytknięta do ognia, rozbłysła gwałtownym blaskiem; gorące światło oblało twarz Narcissi, zagrało na włosach miedzianym refleksem, zalśniło w oczach, wskrzeszając w nich morze bursztynowych iskierek.
— Uważajcie na siebie. — Tym razem w tonie Waynlorda zabrzmiała szczera troska. — Jest mokro i ślisko, na łąkach można ugrzęznąć. Calder, nie zjeżdżaj ze ścieżek.
— Nie zjeżdżam ze ścieżek.
— A w razie kłopotów trzy razy zadmij w róg.
— Wiem.
— I pamiętaj, żeby ominąć dom Owyne’ów od zachodu.
— Pamiętam.
Victarion z trudem powstrzymywał rozdrażnienie w głosie.
— Trzymaj się, Narcyzo — dodał jeszcze Waynlord z głębokim westchnieniem, obracając swojego siwka w stronę gildii. — I pilnuj Caldera. Spokojnej warty, północ.
— Dziękujemy, Aaronie! — zawołała za nim Narcissa.
Victarion naciągnął z powrotem kaptur na głowę i, mrużąc oczy, odprowadził wzrokiem sylwetkę oddalającego się Waynlorda. Chłodny powiew wzburzył ciemną wodę, rozległo się ciche pluśnięcie; powietrze zdawało się uginać pod ciężarem bezgwiezdnego nieba.
— Pojedziemy chwilę wzdłuż rzeki, potem odbijemy na północ — powiedział Victarion w końcu, na wypadek, gdyby Narcissa miała jakiekolwiek wątpliwości, kto tu dowodzi. Zacisnąwszy palce na jasno płonącej pochodni, trącił Funta łydką; ruszyli stępa. — Za Owyne’ami skręcimy na wschód i objedziemy gildię od tyłu, łąkami.
— A potem?
— Potem znów wrócimy w stronę rzeki. — I cała parada się powtórzy, zajebista zabawa, karnawał roku. Przelotny, ironiczny grymas przeciął jego usta. — Pochodnia pali się mniej więcej dwie godziny, przy następnej się zmienimy.
— W porządku.
Mimowolnie sprawdził, czy pies nadal idzie za nimi; blask pochodni wyłonił z mroku posągową sylwetkę ogromnego borzoja z czerwonymi ślepiami.
— Widzę, że mamy towarzystwo — mruknął Victarion obojętnie, przez chwilę przyglądając się zwierzęciu. Zaraz jednak wrócił spojrzeniem do Narcissi i jej bladego profilu rysującego się w blasku ognia, przyjrzał jej się z pewnym zajęciem.
Narcissa. Narcyza. Uznał, że druga forma podoba mu się bardziej.
— Długo znasz Waynlorda? — zapytał niedbale, od niechcenia.

Narcyza? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz