piątek, 8 listopada 2019

Od Leonarda cd Cahira

⸺⸺֎⸺⸺

Prawdopodobnie, gdyby Leonardo mógł odnaleźć się w tamtym momencie w swojej zwierzęcej formie, jego uszy drgnęłyby niespokojnie, targnięte czystą ciekawością. Tymczasem nacieszyć mógł się jedynie szerszym otworzeniem ślepi i chwilowym uniesieniem się brwi, bowiem błyśnięcie się klejnotu na sygnecie było tak wyraźne, że zdawać się mogło, jakby oprawie wizualnej towarzyszył dźwięk, który to jednak nigdy nie rozniósł się w przestrzeni. Błękit brzmiał i wyglądał niczym kropla wody. Drobina, pierw leniwie opadająca, przecinająca przestrzeń z niewątpliwą gracją, by w końcu zatopić się w morzu podobnych do niej z tak charakterystycznym pluśnięciem. Odgłos tak podobny, a tak różny od innych jednocześnie. Nie sposób było to powiem przyrównać do dźwięku, gdy kropla ta opadała na liść, obijała się o ściany, okna, czy zwyczajnie dach, w towarzystwie szumu wiatru, nadciągającej wichury.
Innym również dźwiękiem odznaczała się kropelka obijająca się o chodnik.
Jeszcze innym ciecz podobna do wody, jednakże niosąca w sobie jeszcze więcej życia, niźli ona. Jucha płynąca po szyi, po piersi, kapiąca z niewyobrażalnym ciężarem, jakby oblepiona niewidocznym, lecz gęstym i masywnym wspomnieniem dotychczasowego właściciela. Śmierdząca, ciągnąca się, jak przeklęta mara niemająca zamiaru porzucić tego, kto akurat pochwycił ją w swoje ramiona. Ostawała się w nosie, tak drażniącym, parszywym zapachem, przymilała do języka smakiem tak obrzydliwym, metalicznym, wołającym o zwrócenie zawartości żołądka. Najgorsze jednak w tym wszystkim była nieumiejętność pozbycia się pamięci o całokształcie farby, jakby przekleństwo, które, gdy raz opadło na nieszczęśnika, miało towarzyszyć mu do końca dni i przypominać o sobie na każdym kolejnym kroku. Drażnić, wytykać wręcz wszystkie grzechy tego świata, z tym jednym, najcięższym na czele. Kroczącym dumnie na przodzie, szczerzącym kły zupełnie niby bestia zaklęta w wątłym ciele i wołająca dnia każdego o spacer, bowiem gnaty zdołały jej się już zastać od ostatniego wypadu. Incydent ten miał swoje miejsce jeszcze na chwilę przed tym, jak dołączył do gildii.
Nie wspominał go dobrze, zresztą jak każdego innego, tym jednak razem udało mu się ostać bez krwi pod paznokciami i juchą odbijającą się w oddechu przez kolejnych kilka dni. Przyznawać musiał, że strach napawał go przy każdej okazji, gdy zasypiał, a gęsia skórka jeżyła się na ramionach, w obawie przed tym, że obudzi się ze świadomością popełnionych przestępstw. Parszywa była to wizja i mrożąca krew w żyłach za każdym razem, gdy tylko go nachodziła.
Zamyślił się zdecydowanie na zbyt długo, zdołał jednak usłyszeć końcówkę dotyczącą miejsc, dla których zapewne potrzebował map. Możliwe nawet, że odetchnął z ulgą, gdy między nimi nie odnalazł Defros, teren na tyle bliski, by prawdopodobnie już nigdy nie chciał go ponownie odwiedzić w obawie przed goniącą go przeszłością.
— Rozdzielić się — odparł z delikatną niepewnością, kiwając przy okazji głową. Jego oderwanie od rzeczywistości tamtego dnia było nieopisane, momentami wręcz irytujące, również dla samego Leonarda, nie mógł jednak na to nic poradzić i jedynie płynął wraz z nurtem zdarzeń. — Jak sobie życzysz — wręcz burknął, przybierając na nowo dobrze znaną mu minę, całą otoczkę paskudztwa i braku potrzeby zjednywania się z kimkolwiek poza własnym odbiciem w lustrze. Poprawiając mankiety koszuli, ruszył w wyznaczonym mu kierunku, nie czekając nawet na odpowiedź ze strony mężczyzny, jakby była rzeczywiście, ostatnią rzeczą, jaka obchodziła go tamtego dnia. Co pomyśli sobie pierwszy lepszy napotkany człowiek, któremu to właśnie zaproponowano pomoc.
Na wielu płaszczyznach Leonardo przeczył sam sobie, zdołał jednak nauczyć się żyć z tą wrodzoną wręcz hipokryzją, którą niejednokrotnie mu wytykano. Odważyłby się nawet na stwierdzenie, iż bez tej nietypowej cechy nie byłby sobą. Nieco mdłym już i męczącym, wciąż jednak sobą.
W tamtej jednak chwili przebrnąć musiał już nie tylko przez morze myśli, ale i również ocean kartek, ksiąg i zapomnianych zwoi, a wszystko to w poszukiwaniu zgub. Papier zdołał kilka razy niefortunnie zahaczyć o delikatne palce, naznaczając je nacięciami, z których leniwie poczęła sączyć się czerwona farba. Skwitował to krótkimi przekleństwami i uporczywym zaciskaniu ust nad ranami, nie porzucając jednak dotychczasowego zajęcia, które koniec końców zaowocowało odnalezieniem mapy stolicy. Wyjątkowo starej, obawiał się, że może nawet i przedawnionej, nieważnej już, bo pewnie od tamtego czasu zdołali dobudować już kilka nowych budynków mieszkalnych, sklepów, czy zwykłych miejsc przeznaczonych dla tamtejszych rzemieślników. Wciąż jednak uważał to za swego rodzaju sukces, za który jakaś wdzięczność mu się należała i na tę właśnie wdzięczność zdecydował się poczekać w miejscu, gdzie ostatni raz widział mężczyznę, w dłoniach zaciskając mocno odnaleziony.

⸺⸺֎⸺⸺
[Cahir?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz