niedziela, 1 grudnia 2019

Od Victariona cd. Hemlocka

Mógł go po prostu wyminąć i odejść.
Zgiętą, pochyloną na podłodze sylwetkę, niemożliwie chudą i wysoką, nerwowymi dłońmi zgarniającą rozsypane papiery, kamienie, łańcuszki, skrzące się migotliwie kłębowisko rozrzucone bezładnie na szorstkim dywanie. Mógł zlekceważyć tamten wisior z białego złota z wygrawerowanym triskelionem, na oko wart półrocznego dochodu średniego gospodarstwa w tych okolicach. Mógł wcale nie zauważyć dwóch rubinów, zastygniętych kropli krwi, co najmniej siedmiokaratowych. Przede wszystkim mógł zignorować ten szkic, małego, nakrapianego płaza, odwzorowanego wiernie i z zaskakującą dbałością o szczegół — płaza, który mógł być tylko drzewołazem plamistym, płaza doskonale znanego wszystkim skrytobójcom, płaza wystarczająco trującego, aby uśmiercić dwudziestu ludzi.
Mógł.
— Nie szkodzi — odpowiedział powoli, uśmiechając się życzliwie; uśmiech nie sięgnął oczu. — Nic panu nie jest?
Nie ruszył się ani o krok, aby mu pomóc.
— Nie… nie. Ale zawias!  — Mężczyzna znów uniósł szkatułkę, obejrzał ją pod światło, marszcząc brwi i cicho wzdychając. Zgarnął bez przekonania małą garść rozsypanych błyskotek, wrzucił z powrotem do puzderka; sznur mlecznych pereł zalśnił lekko w jego długich, kościstych palcach. — Bogowie, znów to samo… Ale, ach, gdzie moje maniery. — Wstał chybotliwie, wolną ręką wygładził ubranie, uśmiechnął się uprzejmie i przepraszająco. — Hemlock Crane.
Dłoń nieznacznie mu drgnęła — ale jej nie wyciągnął.
Victarion zmrużył oczy drwiąco.
— Victarion Calder.
— Bardzo mi miło… miło poznać — zapewnił Crane pośpiesznie, natychmiast opadając z powrotem na podłogę i nieprzytomnymi ruchami starając się zgarnąć naraz zawartość szkatułki i morze pożółkłych papierów. Jedna z kartek, wzburzona zbyt gwałtownym gestem, łagodnie poszybowała kilka kroków dalej.
Kartka z drzewołazem.
Victarion drgnął w końcu; pochylił się płynnym, spokojnym ruchem, chwycił ją w dłoń, przyjrzał się chłodno, prostując plecy. Drzewołaz, zwrócony bokiem — przyczajony, spięty, jakby gotowy do skoku — zerkał czujnie małymi, błyszczącymi oczkami dookoła; ciemne plamki na jego grzbiecie tworzyły misterną mozaikę, oddaną precyzyjnie, drobiazgowo. Nawet jego skóra zdawała się szklić w ten charakterystyczny, wilgotnawy sposób.
Ktokolwiek jej nie rysował, miał talent.
— Ładna żabka — odezwał się w końcu Victarion niegłośno, miękko, z jakąś opieszałością w głosie.
— A-a, dziękuję uprzejmie. — Crane nawet nie podniósł wzroku. Wydawał się roztargniony, trochę nieuważny, pochłonięty czymś zupełnie innym — z każdego ruchu przebijało rozkojarzenie, a może wręcz: lekceważenie.
Victarion skrzywił lekko wargi. Zwrócił na Crane’a palące, nieprzyjemne spojrzenie.
— Chociaż na pana miejscu uważałbym, kto może ją zobaczyć — dokończył spokojnie, podając mu kartkę.
Dopiero teraz Crane uniósł głowę.
Ogarnął Victariona przelotnym spojrzeniem, zerknął na wyciągniętą dłoń, trzymającą delikatnie koniec zżółkniętego arkusza. W jasnych oczach na chwilę błysnęło coś nowego — cień uwagi, może czujności — zanim znów nieco przygasły w poprzednim, senno-łagodnym wyrazie. Ze skonsternowanym uśmiechem na spierzchniętych ustach sięgnął po kartkę, lekko, niemal niezauważalnie skinął głową.
— Czy karzą za zdobywanie wiedzy, szanowny panie? — Zebrał w końcu wszystkie rzeczy, oplótł je opiekuńczo ramionami, powoli się podniósł. — Czy jadownicy dostają zakaz nauki o truciznach i to jeszcze tak dla nich niedostępnych?
Jadownicy? Victarion uniósł brew, omiótł Crane’a wzrokiem — jego wysoką, niemal wychudłą sylwetkę, trupiobladą twarz, porządne i ładnie skrojone ubrania, które naznaczył jednak już ząb czasu. Ta informacja była… cenna.
Postanowił dowiedzieć się o tym człowieku czegoś więcej — w swoim czasie.
— Niedostępnych — powtórzył; gdzieś w jego tonie zaiskrzyło rozbawienie. — Nie ma rzeczy niedostępnych.
Gdyby Crane miał wolną rękę, zapewne by nią machnął; tak musiał poprzestać tylko na głębokim westchnieniu.
— Ach, są, są, niestetyż są! Ta mała żabka… — Spojrzał na rysunek drzewołaza niemal czule. — Nie ma prawa postawić swojej kolorowej nóżki w tym kraju. Szanowny pan zresztą, zdaje się, o tym wie.
— Wiem — odparł leniwie Victarion, z lekką pobłażliwością. Uśmiechnął się niespodziewanie. — Co za szczęście, że drzewołazy są małe.
A buteleczki z ich jadem — jeszcze mniejsze.
Ale tego już nie musiał dodawać na głos.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz