sobota, 4 stycznia 2020

Od Adonisa cd Tiago

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

To był spokojny dzień. Bardzo miły, leniwy, spokojny dzień, którego leniwy poranek Adonis spędził na powolnym popijaniu herbaty, wbijając spojrzenie w zimowy krajobraz rozciągający się za oknem. Sztuczna noga stukała rytmicznie o drewnianą posadzkę, wyznaczając melodię, którą pamiętał jeszcze sprzed kilku lat. Podsłyszał ją na jednym z festiwali. Obserwował wtedy jej wykonawcę, jak dziecko, oczarowany przyczepionymi do nadgarstków dzwoneczkami, fujarką przy ustach i lutnią, która leniwie brzdąkała w akompaniamencie syku sztucznych ogni i wybuchów fajerwerków, stanowiących perfekcyjne, ciepłe tło dla wijącej się leniwie sylwetki i towarzyszących jej innych, tańczących z pałkami żarzącymi się czerwonym, czasem i różowawym ogniem. Rozkosz rozpływała się jednak nie tylko po oczach, czy uszach, lecz również i języku, który wciąż stykał się z coraz to ciekawszymi potrawami. Ostrym makaronem z mięsem wołowym i barwną dokładką warzyw. Słodkimi ciastkami cynamonowymi. Słonymi orzeszkami w karmelu. Zjadł wtedy na tyle dużo, by przez najbliższe dwa dni mieć problemy żołądkowe, nie żałował jednak ani przez chwilę żadnego wydanego grosza, czy przełkniętej kluski, do dnia dzisiejszego uznając to za jeden z bardziej udanych wieczorów w ciągu jego całego życia. Szczególnie że zakrapiany był dobrym, starym winem i bliskością atrakcyjnych kobiet, w tym jednej, dla której zdołał na dłuższy czas stracić głowę.
Doskonale pamiętał blond, lokowane włosy, które sięgały delikatnie za jej łopatki. Nie była kobietą obdarzoną szczególnymi krągłościami, jednak wciąż, ciało usłane tysiącami, nie, milionami piegów, było dla niego najpiękniejszym na świecie, perfekcyjnym do tego stopnia, by nigdy nie chciał odrywać od niego, ani dłoni, ani ust. Znamiona malujące galaktyki, przypominające mu rozgwieżdżone niebo, traktował z takim namaszczeniem, jakby w obawie, że trwająca przy nim bogini mogła zniknąć w każdej chwili, przesypując mu się przez palce i zostawiając go, w bezdennej krainie samotności.
I zniknęła. Jednak za jego zgodą, pozostawiając po sobie jedynie ciepłe miejsce przy lewym boku, zmarznięte ramię i drobny liścik, zdradzający, że zaszła w ciążę, a Adonis miał spodziewać się potomstwa, którego pewnie nigdy nie będzie dane mu zobaczyć.
Nie rozumiał jej postępowania. Nie chciał rozumieć. Wolał pozwolić jej żyć własnym życiem, podjętymi decyzjami, które najwidoczniej uważała za najsłuszniejsze w całej sprawie.
Pozwolił sobie zapomnieć o oczach w kolorze bzu. Pozwolił sobie zasypać wspomnienia grubą warstwą ziemi, posadzić na nich drzewo, czy cokolwiek innego i odejść, licząc na to, że jego korzenie wypiją je z gruntu i zmienią w coś pożyteczniejszego, a on sam któregoś dnia będzie mógł po prostu ściąć drwa i zbudować z nich dom. Barkę. Czy budę, dla nowego Burka.
Drzewo jednak uschło, potop zmył ziemię, a on patrzył na przeszłość, jak kwitła na nowo, odradzała się i paliła. Paliła duszę, wyżynając na jego mentalnej stronie tak głębokie rany, by przypadkiem nie zdołały zespolić się zbyt prędko.
— Znowu huśtasz diabła. — Usłyszał nad sobą suchy, pełen niezadowolenia tembr głosu, który w ciągu ostatnich kilku dni zdążył poznać aż za dobrze. Szlachcic wybudził go z letargu w mgnieniu oka, z powrotem przyzywając go do świata rzeczywistego.
Leonardo przyszedł do niego, mając problemy z poruszaniem lewą ręką. Bolał go bark, nieprzyjemnie zgrzytał, gdy, chociaż unosił ją o kilka centymetrów. Gdy zdarzało mu się machnąć nią zbyt prędko, rwała nieprzyjemnie. Kto by pomyślał, że starczyła maść rozgrzewająca od Desideriusa i prędki masaż zaoferowany przez Nykvista.
Chociaż może miał delikatne podejrzenia co do rzeczywistych zamiarów Montegioniego, nie miał jednak serca, ani czelności wypytywać go dokładniej, temu też pozostawił temat nienapoczętym, licząc na to, że może kiedy indziej zdoła go zgłębić. O ile mężczyzna będzie miał jeszcze ochotę z nim porozmawiać.
Na szczęście, miał i tak skończyli, towarzysząc sobie przy posiłkach, czasem i po pracy, na którą nawzajem sobie narzekali, popijając przy okazji herbatę, przy ciekawszych okazjach jakiś bimber, który Adonis akurat podwędził ze spiżarni.
— Złote palce — mruczał młodszy, widząc, jak Nykvist wyciąga kolejne przekąski z rękawów i kieszeni. Patrzył na jego dłonie z wyjątkowym zaaferowaniem, chłonąc widok i napawając się nim, jak gdyby nigdy nic.
— Lata praktyki.
— Nie śmiem wątpić — odpowiadał z uśmiechem, tak bardzo igrającym z ogniem uśmiechem, który wręcz wykpiwał mężczyznę prosto w twarz. Jak gdyby nigdy nic.
Wyjątkowo polubił towarzystwo szlachcica, dlatego uśmiechnął się szeroko, widząc jego sylwetkę nad swoją osobą. Dosiadł się do niego niechlujnie, kładąc talerz na stole i wręcz rzucając się na miejsce naprzeciw Adonisa.
— A gdzie twoje zasady savoir-vivre? — parsknął głośno, unosząc brwi na widok blondyna.
— Kiedy przyjdziesz między wrony, musisz krakać jako ony — odparł jedynie, wywołując krótkie skrzywienie na twarzy Nykvista. Nie zdecydował się jednak na kontrę do słów młodszego, uznając, że naprawdę nie miał tego dnia ochoty, ani pomysłu na pyskówki. Zdecydowanie bardziej wolał rozkoszować się ciepłem bijącym od jego kubka. — Jak się spało?
— Dobrze. Krótko, ale dobrze.
— Krótko?
— Pełnia. Gorzej się wtedy sypia, za jasno.
Na to słowo Leonardo zdecydowanie się skrzywił, co nie mogło umknąć niczyjej uwadze i prawdopodobnie nawet Naga zaciekawiłaby się, co takiego wywołało tego typu reakcję i dlaczego akurat pełnia była słowem klucz do całej układanki. Ostatecznie jednak pokiwał tylko głową, jakby całkiem rozumiejąc, co mężczyzna miał na myśli, chociaż bardzo prawdopodobne było, że sam nie był dotknięty tym problemem. Adonis to rozumiał. Był jednym z nielicznych, których znał, na kogo księżyc wpływałby tak intensywnie bez żadnych nadnaturalnych powodów.
— Ból ramienia wrócił — rzucił nagle, jakby to właśnie ta kwestia drażniła go, odkąd tylko tu przybył. Nykvist zerknął na niego, przytaknął, po czym ponownie skupił się na obserwowaniu krajobrazu.
— Zjesz, ja wypiję i się tym zajmiemy, co ty na to?

Nawet nie zdołał dobrze zakodować momentu, w którym dłonie z ramion zjechały na lędźwie, zafascynowane chłodną skórą młodszego. Kiedy ciało przylgnęło do ciała, kuszone dziwną potrzebą zaznania kontaktu, ucałowania, polizania bladej cery mężczyzny, gdzieniegdzie zaróżowionej, w innych miejscach zaznaczonej fioletowymi, czy też niebieskimi żyłami. Nie zauważył, kiedy obrócił chłopca, przyparł go do blatu, samemu nachylając się nad wąską twarzą, uwydatnionymi kośćmi policzkowymi i pełnymi, czerwonymi wręcz ustami.
Szare oczy spoglądały na niego z niewypowiedzianym dotąd wyzwaniem. Oczekiwaniem na dalszy ruch, a gdy i tego się nie doczekały, nie zwlekając dłużej, same takowy wykonały. Leonardo w mgnieniu oka znalazł się tuż przy jego licu, wydmuchując gorące powietrze na nieogolone policzki.
Nie zauważył, kiedy zaczął z namaszczeniem całować usta młodszego, wyrywając oddech z jego piersi, coraz bardziej kładąc go na stole i pozwalając, by ten drapał jego plecy, oddając z namiętnością wilgotne pocałunki.
— Dzień dobry — słowa i skrzypnięcie podłogi zdołały uprzedzić wizytę, dając chłopcom czas na oderwanie się od siebie i znalezienie na tyle daleko, by nic nie wskazywało na bliskość, na którą sobie pozwolili. — Przepraszam, że nachodzę...
Wparował do jego gabinetu bez pozwolenia, bez zapukania, bez, chociażby krótkiego „pocałuj mnie w dupę”. Spojrzenie Adonisa było ciemne. Groźne, niezadowolone z obrotu spraw. Nie musiał, w przeciwieństwie do Leonarda, uspokajać oddechu. Ten swoją drogą wciąż przysiadywał na blacie stołu, wciąż bez koszuli, czerwieniący się zarówno na polikach, jak i uszach.
— Wiem, że nie było mowy o żadnej wizycie kontrolnej czy coś, ale no... Beatrice nalegała, abym tutaj przyszedł. Szkoli się na medyka i uważała to za konieczne. Co prawda bardziej ją obchodzi, to jak wygląda praca medyka w gildii niż ta „wizyta kontrolna”, ale no cóż...
— Milcz. Możemy przejść do wizyty?
Adonis spojrzał na nią jak na obłąkaną. Później na Leonarda, który nareszcie oddychał normalnie i odważył się w końcu zerknąć w stronę Nykvista.
Wiedział, że gówno już z tego wyjdzie, a cała sytuacja będzie domagała się zakończenia w innym terminie. Nieszczególnie podobał mu się ten obrót spraw, nie miał jednak na to żadnego wpływu, chyba że zachowałby się jak ostatni gbur i cham i po prostu wyrzucił dwójkę z pokoju, zamknął się w nim z Leonardem i wymęczył go, wydusił do ostatniej kropli.
— Po pierwsze. Puka się — warknął nisko, piorunując dwójkę wzrokiem. — Zacząłeś od wycelowania mi strzały prosto w głowę i usilnie starasz się utrzymać wizerunek barbarzyńcy, który sobie zdążyłeś wykreować, jak widzę. Po drugie, poprosiłbym cię o wizytę, w swoim czasie.
Leonardo zaczął ubierać na siebie koszulę, odgarniając z czoła perlący się pot i plączące się na nim kosmyki włosów.
— Minęło za mało czasu, nie mogę ci nic powiedzieć, jak tylko zalecić rzadsze podawanie ziół. Za tydzień będę w stanie dać znać, czy pomogło, czy jest tylko gorzej. — Leo wyszedł, nawet nie kiwając głową na pożegnanie. Adonis westchnął, bardzo cicho, wręcz niesłyszalnie i niezauważalnie. — Przykro mi, ale raczej wam nie pomogę, o ile za chwile ktoś tu nie wparuje ze złamaniem, zatruciem, czy czym tam innym. Gwoździem powiedzmy. W stopie.
Skrzywił się na wspomnienie brzydkiej, zaczernionej rany. Na litość boską, że też on wtedy musiał pełnić dyżur.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Tiago?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz