wtorek, 7 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Kai

⸺⸺※⸺⸺

Coeh zwariował. Młody zielarz popada w obłęd.
Tak brzmiałyby nagłówki wyimaginowanych gazet, trzepoczących na wietrze w okolicy gildii. Obijających się o ściany, latających między ludźmi, przeskakującymi z rąk do rąk. Słowa krążyły tu szybko, zdecydowanie zbyt szybko, co niejednokrotnie zdążyło już zmartwić dwudziestosiedmiolatka. Jednak tak szybko, jak się pojawiały i obiegały całe towarzystwo, tak prędko ginęło, jak wstążka wypuszczona gdzieś w przestrzeń, porwana przez mocny oddech z południa. Desiderius jednak mimo wszystko nie lubił, w przeciwieństwie do Montgomery, obarczany spojrzeniami znaczącymi tak wiele i nic zarazem. Gubił się gdzieś między nimi, tracił na swej wielkości i nagle z wysokiej trzciny górującej nad rzeką, zmieniał się w trawę, przemokniętą, cienką i słabą, trzymającą się blisko ziemi, przytulającą ją kurczowo, obawiając się zdeptania, do którego i tak zawsze dochodziło. Nietypowe było to zachowanie, zważając szczególnie na dawne marzenia Coeha, jego wiązanie przyszłości ze sztuką i jej wsławianiem. Najwidoczniej jednak miłość, którą darzył daną dziedzinę, musiał uznać za szkaradną i wyjątkowo szyderczą, bo chociaż śnił o tym niejednokrotnie, wystawienie przed większą publikę zjadało go, połykało w całości, a czasem nawet i zastanowiło się nad zwróceniem, przez brzydki smak, jakie nabrało zbroczone złą myślą mięso mężczyzny.
Wcześniej unikał ludzi, co już wtedy spotkało się ze zdziwieniem z ich strony, teraz jednak rozmył się w powietrzu. Niczym widmo krążył po okolicach, kto jednak chciał natrafić na jego ślad, spotykał się jedynie z gorzkim posmakiem porażki i osamotnienia. Cieleśnie bywał, nawet zbyt często, głowa jego jednak duch, zmarkotniały upiór zdawał się znajdować wszędzie, jednak nie w swojej realnej formie, młodego, wysokiego zielarza. Odległe jego marzenia sięgały jeszcze Ethiji i tam właśnie majaczył. Oczy szare, mętne jak woda w strumieniu, gdzie przesiadywały praczki, oglądały niziny. Przyglądały się gołym stopom, które brodziły w krystalicznie czystej wodzie jednego z tamtejszych źródełek, bawiły się w lasach, zachwycały kolekcją herbat matki. Oczy te nie miały już czasu, by marnować się na stare, drewniane ściany i te same, nieznane właściwie twarze. Przeznaczały każdą chwilę, by wrócić na chwilę do żółtych pól, do czystego nieba. Włosów przetykanych złotymi nićmi, z których zaplatał warkocze, gdy rodzicielka tylko go o to poprosiła. Podziwiały drugie oczy, te zielone, wtedy jeszcze radosne, wtedy jeszcze nieznające zła świata i losów, jakie ten im przyniesie w podarku.
Czasem te zielone oczy zmieniały się w podobne, lecz jakże inne. Kształtem, czy barwą. Były nieco dziksze, były dojrzalsze, zwyczajnie mądrzejsze. Tych ślepi Desiderius jednak nigdy nie kochał i pokochać nie potrafił. Nawet nie chciał. Były mu bliskie, znajome, przyjazne, jednak nic ponadto, nawet jeśli dla niektórych osobników niedawne wydarzenia mogły podpowiadać zupełnie co innego.
Czasem te zielone oczy zmieniały się w drobny proszek podobnego koloru, rozsypany po ciemnym blacie jego biurka. Później znikał tak szybko, jak się pojawił, a chłopiec wracał tam, gdzie było jego miejsce. Gdzie czuł się bezpieczny, a istniała jedynie beztroska i wieczne szczęście. Przy mniejszym szczęściu mylił drogi. Był to jednak niesamowity pech, spotykający go raczej rzadko. Wciąż jednak był i tego dnia, gdy myślał, że wszystko będzie w porządku i obejdzie się bez opium, pod koniec złapała go niemożliwa słabość. Tak silna, że nawet jeśli nie chciał, musiał sobie ulżyć, nie sądząc nawet, że ulga zmieni się w skaranie, żywy koszmar, marę nocną na jawie.
Jedyne, co pamiętał, to niemożliwy strach, demony czające się po kątach i zimny, lodowaty wręcz pot, który spływał po każdym skrawku jego ciała. Po piersi, wzdłuż kręgosłupa i przez skroń. Zalewał go, mrożąc końce palców. Chociaż kulił się pod biurkiem i chociaż okrywał się wieloma warstwami ubrań, które akurat znalazł w szafie, nic nie było w stanie odrzucić od niego wrażenia, że zamarza, że zginie od chłodu, który omiatał go coraz mocniej i mocniej, podobnie jak zapadająca wszędzie ciemność oraz krzyk, który rozbrzmiewał w jego głowie. Akompaniament wrzasków i lamentów wcale nie pomagał, a wszystko to, ten upiór czający się w kącie, te dłonie sięgające i targające za włosy, tak długo, dopóty nie padł, wyzionął ducha, pozwalając mu uciec z dala od koszmaru. Powrócić na ten czas opętania do domu, do zapachu cynamonowych słodkości i ziół. Tam aromat był cudny. Domowy, ciepły.
W gildii już dawno mu to zbrzydło. Do tego stopnia, by naprawdę znienawidził wszystko, co z roślinnością związane.

Cisza tym razem nie wprawiała go w cierpienia. Nie była przeraźliwym piskiem i mroczną kostuchą czyhającą za ramieniem, czekając na żniwo. Była ładną, młodą kobietą układającą się przy nim, opatulającą go ramieniem i całującą w kark. Była spokojem i harmonią. Prawdziwym pięknem, ulgą dla ciała i duszy. Rozkoszował się jej obecnością, ceniąc ją wtedy, jak nic innego, bo pamiętał dobrze, jak przeraźliwe dźwięki dudniły mu w głowie. Jak głosy tysiąca poniżonych i obłąkanych zagłuszały każdą myśl. Dobrze było znowu odnaleźć w ciszy sprzymierzeńca, który mimo swojej ostatniej upierdliwości, był gotów stanąć przy nim i uchronić przed złym, dając ciężkiemu łbu opaść na uda, przytulić się, zanurzyć w dobrym dotyku.
Cisza trwała tak długo, jak ktoś nie zdecydował się kopnąć stojącej na korytarzu szafki, która prawie zawsze kończyła ofiarą jakiegoś nieuważnego przechodnia. Desiderius rozwarł ciężkie powieki, już całkiem się rozbudzając. Pokój był dobrze oświetlony, ocenił więc, że jest już popołudnie dnia następnego, a jemu udało się przespać nieco dłużej, niż się tego spodziewał. Wpatrywał się chwilę w drewniany strop, belki utrzymujące wszystko w ryzach. Z uśmiechem na ustach wspominał znalezienie tam kryjówki przeklętych chochlików. Rozmyślał tak nad tym dosłownie moment, nim stwierdził, że czas jednak spróbować się ruszyć. Usiadł. Rozprostował nogi i podparł się ręką, natrafiając niespodziewanie na miękkie kosmyki. Cisza wciąż tam by...
Spojrzał z przerażeniem na dłoń, która zanurzała się w krótkich, ciemnych puklach, które to jednak były bez właściciela. Pełno ciemnych pukli, pośród których wyróżniały się jedynie złote nożyce, których używał do odcinania ziół.
Ta sama ręka powędrowała prędko do głowy. Przejechała po nieregularnych resztkach z tego, co leżało na drewnianej podłodze.
Siedział tak. Półnagi, bez makijażu, z włosami blisko czaszki. Bardzo brzydko ściętymi włosami, jednak zdecydowanie nie w stanie na tyle opłakanym, by nie dało się czegoś z tym zrobić. Potrzeba było cierpliwości i wprawionej dłoni, a dało się je wyrównać. Może przynajmniej wtedy wyglądałby jak człowiek, a nie siedem nieszczęść z dodatkowym, ósmym — nim samym.
— Kurwa — powiedział tylko, tym razem dołączając i drugą rękę i tak macał nimi biedną, krótko ostrzyżoną, coehową fryzurę. Gdy natomiast w końcu wstał i przejrzał się w starym, coehowym lustrze, stwierdził, że jest o wiele gorzej, niż mogło być, a nie wygląda aż tak źle, nie licząc dość sporych worów pod oczami. Westchnął ciężko, a świadomość tego, czym był ból spowodowany szarpaniem za włosy, który uważał jedynie za pierdolony omam, uderzyła na niego na tyle mocno, by przesiedział jeszcze dłuższą chwilę na własnym łóżku, zanim zdecydował się na podjęcie jakichś kroków innych od wiecznym użalaniem się nad sobą.
Ubrał się, nie przejmując się szczególnie makijażem, którego dotychczas nie zdarzało mu się opuszczać w dziennej rutynie. Ten dzień był jednak już na tyle pokrętny, że jedno odstępstwo od normy uznał za nic nieznaczący incydent, a przy okazji mógł spokojnie pozastanawiać się nad tym, czy właściwie ludzie stąd kiedykolwiek widzieli go bez ciemnych zdobień na twarzy, o które pieczołowicie dbał każdego poranka. Tworzenie ich było czasochłonne, do tego niejednokrotnie mu nie wychodziło, co uważał za skaranie boskie.
Wyjście bez całego tego obrządku... Było zdecydowanie przyjemne i o wiele szybsze.
Schował nożyce do dość sporej kieszeni, zarzucił kaptur na głowę, dbając, by nic przypadkiem nie wystawało i prędko opuścił pomieszczenie, a pierwszą osobą, na którą trafił, okazała się złotowłosa panienka ze swoim wiernym towarzyszem u boku.
— Narcissa — rzucił niby na powitanie. Kobieta mu skinęła, uśmiechając się szeroko. — Szukam Kai, widziałaś ją?
Kobieta otworzyła szerzej oczy, po czym uśmiechnęła się w sposób, przez który Desiderius naprawdę miał ochotę po prostu uciąć tę rozmowę, zanim zejdzie na komiczne tory, których koniecznie starał się omijać przez ostatnie kilka dni.
— Randez-vous, a ty nieumalowany? — parsknęła głośno, na co mężczyzna jedynie przewrócił oczami, żałując, że w ogóle ją o cokolwiek zapytał. Oburzone spojrzenie zmierzyło ją groźnym spojrzeniem, na co uniosła jedynie ręce w geście obrony.
— Proszę cię.
— Dobrze, dobrze, no już, nie patrz tak na mnie, proszę. Powinna być w swoim pokoju, poszła tam zaraz po obiedzie — odpowiedziała, zakładając ramiona na piersi. Coeh odetchnął, przynajmniej nie będzie musiał jej łapać.
— Dziękuję. — Kobieta jedynie skinęła głową w odpowiedzi, po czym Desiderius wyminął ją, by zmierzyć w wyznaczonym kierunku.
— Tylko nazwijcie po mnie bąbelka! — rzuciła jeszcze na odchodne, na co nawet Khardias zdołał przerzucić czerwonymi ślepiami i głośno westchnąć. — No co?
— No co? — spapugował ją, wykrzywiając nieznacznie pysk, po czym cicho warknął i ruszył w swoją stronę.
Desideriusowe szczęście mimo wszystko mu sprzyjało i tak, jak mówiła Narcissa, natrafił na Kai w jej pokoju, do którego zaglądnął oczywiście po otrzymaniu na to odpowiedniej zgody od gospodyni przybytku.
— Kai? — mruknął cicho, gdy zaglądnął w końcu do pokoju. Zamknął za sobą drzwi, napierając na nie całym swoim ciałem. Niespodziewanie sapnięcie wyrwało się z jego zapadniętej piersi. — Mogę cię prosić o pomoc? — spytał cicho, a widząc niezrozumienie na jej twarzy, wyczekującej również odpowiedzi na to, w czym właściwie miałaby mu pomóc, zsunął z głowy kaptur i wyciągnął złote nożyce. — Powiedzmy, że trochę mnie poniosło.

⸺⸺※⸺⸺
[Romulusie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz