wtorek, 7 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Romulusa

⸺⸺※⸺⸺

Poza nim w pomieszczeniu trwała już tylko cisza. Oziębła, bezkresna, z trudem przecinająca przestrzeń, jak tępe ostrze przy starym nożu, takim, którego używa się już tylko do rozsmarowania masła. Przysiągłby, że słyszał wtedy trzepot ptasich skrzydeł, tych wznoszących się wysoko nad strzechą gildii. Słyszał skrobanie wiecznego pióra o kartkę, gdy ktoś w pokoju obok zapisywał kolejne przemyślenia. Siedział sam, pozwalając, by ta obła cisza go opływała. Zalewała wodą uszy, tłamsiła wszelkie dźwięki.
Obrzydło mu już dawno. Takie przebywanie, w samotności. Przyjmował ludzi bardzo nieregularnie od momentu, gdy do ich małej społeczności napłynęło więcej medyków. Nie był już tak potrzebny, jak kiedyś. Teraz jedynie rozdawał zioła, lekarstwa, mazidła, a i to zdarzało się dość rzadko.
Przeciągła cisza piszczała mu w uszach. Rozdzierała bębenki, irytowała umysł, przyprawiała o ból głowy. Trwała tak, a nikt nie miał ochoty jej zakłócić. Kiedyś przeklinał ilość ludzi, która do niego przychodziła. Teraz? Teraz łkał, zostawiony sam, na pastwę losu. W towarzystwie roślin, od których towarzystwa, mieli nadzieje, że nie zwariuje. On sam nie był jeszcze na tyle zdesperowany, by zacząć z nimi rozmawiać, jak jego ciotka. Więc siedział tak, nasłuchując, jak zielone dzieci ziemi rosną. Jak wynurzają się spod ciemnych grudek. Jak nabierają na wysokości.
Łkał głośno, jednak nikt nie mógł usłyszeć jego próśb o pomoc. Ocean ciszy zdołał wedrzeć się również do jego ust, zaklinając wszystkie jego prośby o pomoc w nieregularnych kształtach, ginących gdzieś w toni wody.
Cisza zdążyła już opleść się wokół jego szyi. Obły boa nie pozwalał mu zaczerpnąć oddechu, dbając wciąż, by nie wydusił z siebie choć słówka.
Drżały mu dłonie. Szczególnie prawa, ruszona wszystkim, co dzisiaj brał. Zirytowana tym, co zrobił. Świerzbiąca, chcąca szybko przytulić się do jego twarzy, by jedynie zadać ból, jakby ten spowodowany trwającym piskiem nie był wystarczający. Jakby ten, który wywoływany był przez kamień na klatce piersiowej, nie był odpowiedni.
Dłoń była jednak mądrzejsza od samego Coeha. Miast twarzy, utuliła fiolkę. Pustą, starą, pożółkłą od ilości specyfików, które już widziała. Z marnej jakości szkła, raczej kruchego. Spokojne jego oczy podążały za nią powoli, bo również powoli leciała. Spadała leniwie, nigdzie się nie spiesząc, chociaż raz łamiąc to, do czego Desiderius powoli przywykał. Rabując go z rutyny. Ratując przed samym sobą.
Coeh nigdy nie sądził, że dźwięk rozbijanego szkła potrafi być tak pięknym. Równie urokliwym, co kształty utworzone na podłodze przez światło przenikające przez tysiące kawałków, nieregularnie rozsypanych na drewnianej podłodze. Przyglądał im się jeszcze długo, pozwalając na to, by echo trzasku rozchodziło się po jego głowie, kojąc nerwy, zagłuszając pisk. Odsuwając tę dziwną kotarę, która zaistniała między nim, a światem.
A gdy mógł nareszcie odetchnąć, spojrzał na zielony proszek. Długo jej szukał. Rośliny. Równie mozolnie szło wyhodowanie jej, nie mówiąc już o przetworzeniu, by nadawała się do czegokolwiek. Zastanowił się jeszcze chwilę, starając się przypomnieć sobie, który właściwie był dzień tygodnia. Nie potrafił tego powiedzieć. Nie był w stanie określić również, ile czasu spędził już sam w tym pokoju.
Uznał to za wystarczający pretekst, by ponownie zwinąć papier w rulonik i pozwolić, by proszek zniknął, wciągnięty przez prowizoryczną rurkę.
A cisza wróciła, ogłuszając go bardziej, niż poprzednio, och, ironio, jakże okropnym hałasem płynącym ze słodkiej nicości.

Spojrzał, nieco zaskoczony, na stojącego nad nim mężczyznę. Chłopca, może lepiej tak to określić. Przyjrzał się mu dokładniej. Złotym oczom, przypominającym swoją barwą świeżo podebrany pszczołom miód. Ciemnym, jednak niekoniecznie czarnym, prędzej granatowym włosom, nieco zawadiacko opadającym mu na czoło. Sprawiały wrażenie, jakby w rzeczywistości prawdziwe miejsce chłopca było gdzieś tam. Hen, hen, daleko, na wolności. Nie pasował mu do tej ciemnej, zamkniętej przestrzeni, wolałby zdecydowanie zobaczyć go na rozległej łące, zieloniutkiej, porośniętej nieregularnie bukietami kwiatów, które wręcz prosiły się o zebranie. Na tle błękitnego nieba wymalowanymi jasno-różowymi chmurami.
Chwilę zajęło mu, zarówno określenie, kim jest młodzieniec, jak i co właściwie do niego mówi. Połączył fakty, przypomniał sobie o opowieściach członków gildii, o kim plotkowali, kto kiedy bywał na językach. Szukał, kto mógł pasować do opisu. Kai dużo klepała, dużo mówiła, kto przybywa, chociaż jeszcze częściej o tym śpiewała. Po budynku informacje i pomówienia roznosiły się prędzej niż po rynku w dzień targów. Szczególnie w porze obiadu, nawet jeśli nie chciało się wiedzieć, kto kogo z kim i gdzie widział w trakcie czego, człowiek po prostu był świadom tego, co dzieje się za potężnymi, drewnianymi drzwiami. Nawet jeśli zamknięte były na dziesięć i pół spusta.
Romulus. Jadownik, piekielnie młody, równe dziesięć lat mniej niż Coeh. Desiderius poczuł się stary, gdy tak wpatrywał się w jego lico, starając się zebrać swoje myśli do kupy. Siedział przy stoliku sam, nie wiedział dokładnie dlaczego, bo przecież jeszcze niedawno przesiadywał w losowych grupkach. Nie miał problemu, by przysiąść się do ludzi, z którymi nie miał dotychczas kontaktu. Teraz? Teraz w głównej mierze przebywał sam.
O ile nie w towarzystwie kurewskiej ciszy.
Zastanawiał się, kiedy właściwie ten stan rzeczy zmienił się tak radykalnie. Dlaczego nagle zaczął unikać ludzi, a ludzie zaczynali unikać jego, chociaż, kto wie, może to po prostu kolejny z jego wymysłów. Wrażliwego chłopca z tendencją do uważania się za pępek świata. Zawsze wymagał od niego zbyt dużo, jakby rzeczywiście, miał znaczyć nieco więcej, niż to ziarnko piasku na pustyni, czy pył osiadający na odnóżach motyla. Dopiero teraz począł dostrzegać, że Aleksander rzeczywiście miał rację, mówiąc mu, by wyjął głowę z dupy i rozglądnął się nieco bardziej, niż sięgał promień końca własnego nosa. Szkoda, że refleksja naszła go tak późno. Chociaż może i lepiej. Dobrze jest żyć przez dwadzieścia siedem długich lat w swoim wyimaginowanym świecie bez krzywdy. Chociaż pobudka z tego nietypowego letargu była zdecydowanie zbyt gwałtowna i nieprzyjemna. Jak kubeł zimnej wody wylanej prosto na łeb. Durny, tak swoją drogą, łeb.
— Tak. Jasne, siadaj — odparł w końcu, gdy w jego mózgu otworzyła się nareszcie jedna z zapadek. Mężczyzna dosiadł się.
Gulasz był tego dnia wyjątkowo smaczny. Coeh nie był szczególnie wybrednym konsumentem. Cieszył się, że ktokolwiek chciał nakarmić jego wychudzoną, szarą mordę. Niejako mu to schlebiało, że komuś jeszcze chce się cokolwiek robić, na tym marnym, ziemskim padole, dla takich chłystków jak on. Pewnie, gdyby nie te małe gesty (zwykłe obowiązki, w końcu ten przeklęty pierdolnik musiał jakoś hulać), już dawno skończyłby jako wygłodniały pustelnik, okazjonalnie żebrzący pod oknami spokojnych domowników.
Wrócił z powrotem na ziemię, przyjrzał się dokładniej nastolatkowi.
Jadownik...
Coeh chciał zainteresować się truciznami samymi w sobie, ta nauka jednak nigdy nie była szczególnie ceniona w jego rodzinie. Zazwyczaj brali się za nią ci, którzy mieli ze sobą problemy, jak jeden z jego dalekich kuzynów, którego, swoją drogą, dawno nie widział na żadnym ze spotkań rodzinnych.
Nie to, że nie chciał. Nie zostawał zapraszany, jako że parał się raczej zakazanymi w domu zielarzy tematami.
— Romulus, prawda? — zagadnął nagle, spoglądając na mężczyznę. Odsunął od siebie talerz, dosłownie delikatnie, bowiem znajdował się zdecydowanie zbyt blisko niego. Mimowolnie czuł się, jakby jego przestrzeń osobista została zagrożona, ot, przez zwykłe naczynie. Część zastawy. Źle z nim było, zdecydowanie. — Desiderius Coeh, miło mi. Korzystając z okazji, chciałbym o coś zapytać. Podobno jesteś jadownikiem. — Zatrzymał się na chwilę. Pauza była jednak rzeczą złudną. Coeh miał dość ciszy, nie chciał więc jej słuchać ani chwili dłużej. — Pragnę spytać, czy istniałaby szansa, byś przekazał mi choć trochę wiedzy w tym fachu. Jestem zielarzem, jednak wciąż czuję, jakby czegoś mi brakowało... Zresztą, łatwiej uleczyć jest coś, o czym ma się pojęcie większe niż „to z pewnością trucizna”.

⸺⸺※⸺⸺
[Romulusie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz