niedziela, 19 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Javiery

⸺⸺※⸺⸺

Blada dłoń przemknęła przez resztki włosów, które ostały się na jego głowie po ostatnim, nie do końca przemyślanym wybryku. Dotyk ten był przyjemny, charakterystyczny, przywodzący na myśl dni, gdy wracając z miasta, natrafiał na krótkowłosego kundla o szorstkiej sierści. Pies sąsiadów miewał w zwyczaju opuszczać posesję właścicieli i przesiadywać, najczęściej pod szeroką gruszą, po drugiej stronie ścieżki. Pamiętał, że na początku bardzo się go bał. Trudno mu się dziwić, w końcu pies był duży, okropnie się ślinił, a na dodatek miał wiecznie zaropiałe oczyska.
Później go polubił i nawet zrobiło mu się żal pupila, o którym prawie wszyscy zapomnieli, z domownikami włącznie. Świat jednak był okrutny i mimo próśb Desideriusa, nikt psem nie chciał się dokładniej zająć, to też dalej chorował, z dnia na dzień wyglądając coraz marniej. Nie pamiętał dokładnie dnia, kiedy rozpoznał, że kundel jest już ślepy, a mimo to znał trasę tak dobrze, by i tak zawsze odnaleźć się w swoim udeptanym już miejscu pod gruszą. Poznawał również kroki różnych ludzi. Nie szczekał tylko wtedy, gdy Desiderius podążał ścieżką samotnie. Wystarczyło jednak, tylko by Esther dołączyła się do niego, by ten kłapnął pyskiem, wydając z siebie ogłuszające szczeknięcia, jedno za drugim i tak do momentu, gdy nieregularne kroki kobiety nie zdecydowały się ucichąć wraz z nią nabierającej odpowiedniej już odległości.
Blada dłoń wróciła dokładnie tą samą drogą, by zatrzymać się przed oczami Coeha. Przyjrzał się jasnej skórze i wykwitających na niej bliznach. Wielu kwiatom przeszłości, które, choć początkowo piękne, pstrokate i wyraźne, z czasem traciły na wyrazistości, gubiąc się gdzieś w odcieniu jego dłoni. Stając się równie nijakimi, wręcz rozmytymi, a mimo to wciąż brudząc, jak dotąd nieskazitelny obraz ręki mężczyzny. Kilkukrotnie zgiął palce lewej dłoni, wciąż wpatrując się w wewnętrzną jej stronę, a gdy w końcu odwrócił rękę, jedyne co dało się lepiej zauważyć na szorstkiej powierzchni, błyszczało się delikatnie w promieniach wdzierającego się przez okno słońca.
Zmarszczył wyraźnie brwi, przypatrując się metalowej obręczy, która nie wiedzieć czemu spoczywała na jego serdecznym palcu, przypominając o wszystkim, o czym miał przecież zapomnieć i zostawić za sobą. Obiecał to bowiem, już nie tylko samemu sobie, ale i całej reszcie, która rozmywała się w piasku czasu przelewającym się równym rytmem przez odwróconą niedawno klepsydrę. Pierścień wcale do nie pasował. Do całego jego wizerunku, nieco zaniedbanego, dramatycznego zielarza z trudną, jednak romantyczną historią, która obdzierała go z przybieranych szat każdego dnia. Pozwalająca jedynie na niezdarne otulanie się resztkami godności i poczuciem rozgoryczenia, które...
Puk, puk.
Oczy Coeha wbite zostały w ścianę, gdyż jedynie tylko na to stać było go po podniesieniu wzroku. Nie zdołał odpowiedzieć, nie rozwarł nawet porządniej warg, gdy ktoś zdecydował się zakłócić jego chwilę ciszy, słabości, do reszty, wparowując bezpardonowo do pokoju. Mężczyzna ściągnął brwi, a malująca się na jego czole bruzda była jedynie dodatkowym czynnikiem uświadamiającym, jak bardzo niezadowolony był z aktualnego obrotu spraw. Bez względu na to, czym charakteryzowała się jego praca. Pozwolił sobie w końcu skierować swój wzrok na szerokie, drewniane drzwi, przez które weszła blondynka. Początkowo złapał się na wrażeniu, że mogła być to Narcissa, jednak wzrost prędko to wykluczył, podobnie twarz, którą w końcu miał dostrzec.
— Witam. Przyszłam po zioła. Ostatnio sporo mi się pokończyło i przydałoby się uzupełnić zapasy — rzuciła, w sposób podobny, co tu weszła. Bez me, bez be, bez kukuryku. Nawet bez „pocałuj mnie w dupę”. — Tutaj masz listę ze wszystkim, czego potrzebuję.
Spojrzał z lekkim obrzydzeniem na kartkę, następnie na kobietę i z powrotem na kartkę, która mimo wszystko wydawała się ciekawszym towarzyszem spędzania wspólnego czasu.
I już cię nie lubię.
Uśmiechnął się delikatnie na myśl, która bezwiednie przemknęła po jego głowie, która swoją drogą po chwili ponownie została pogładzona przez dłoń. Wyjątkowo spodobało mu się uczucie krótkich włosków drapiących wewnętrzną stronę jego ręki. Przyjemne łaskotanie, poprzedzające rozkoszne wręcz swędzenie, które rozchodziło się po całej powierzchni kończyny.
Nie obdarzył jej już niczym więcej, twierdząc, że nie czuje takowej potrzeby. Jedynie podniósł z krzesła swoje ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, które delikatnie się zatoczyło tuż po tym, jak przed oczętami zatańczyły mu mroczki. Ciało jego ostatnimi czasy stało się bardziej rozchwiane od głowy. Nie podobało mu się to, bowiem dotychczas przynajmniej jego fizyczna forma trzymała go jakoś przy ziemi, gdzie teraz odnosił wrażenie, że myślami było mu jakoś bliżej trzymania fasonu.
Przetarł jeszcze oczy, wcisnął palec w wewnętrzny kącik prawego oka, krzywiąc się przy okazji, a ostatecznie spojrzał na kartkę, by czytając kolejne pozycje, łazić od półki do półki, od szuflady do szuflady i wyciągając z nich kolejne zioła. Rozdzielając je na odpowiednie dawki, które czy to wrzucał do woreczków, czy zwyczajnie przewiązywał sznurkami, gdy okazywało się, że były zwykłymi naciami.
Jednak przedostatnia roślina wywołała w nim niezwykłe uczucie zawodu i rozpaczy, które wymusiło u młodego Coeha wyduszenie z siebie cichego, bardzo cichego westchnięcia. Dopakował jeszcze ostatni proszek, by finalnie stanąć przed swoim biurkiem, na którym leżały już wszystkie składniki i odkładając obok siebie kartkę, założyć ręce na piersi.
— Nie mamy jaskółczego ziela na stanie, niestety — zaczął, drapiąc się delikatnie po potylicy, a następnie wracając do swojej ostatniej pozycji, tym razem nie wbijając jednak spojrzenia w kobietę, a dokładnie zawiązany worek, w który już nawet nie pamiętał, co upchnął. — Dostawa ma być za jakieś półtora tygodnia, powinny pojawić się wtedy zarówno ususzone, jak i sadzonki, jeśli bardzo ci na nim zależy.
Jaskółeczka zawsze była dla niego piętą achillesową. Przeklęta nigdy nie chciała się go słuchać i za każdym razem albo usychała, albo gniła od przelania. Coeh miał zwykły uraz do rośliny, wolał ją więc zamawiać, niż za każdym razem przechodzić męczarnię związaną z nieposłuszną roślinką, która ubóstwiała wręcz zachodzić mu za skórę. Mówili zawsze, że ludzie to potwory, tymczasem proszę. Jaskółcze ziele już niejednokrotnie doprowadzało go do skraju załamania nerwowego i chęci podjęcia większej zbrodni, może nawet i na terenach gildii, bez obaw o opinię publiczną.
Może chociaż rozlew krwi dopomógłby temu chabaziowi o istnie sadystycznych zapędach? A może jedynie rozradował go na tyle, by zapragnął jeszcze więcej i więcej masakr, wpędzając tym samym Coeha do kryminału? Wolał się o tym nie przekonywać i zostać w swojej bezpiecznej przystani, gdzie nie rosła ani jedna pierdolona jaskółeczka, a on żył sobie spokojnie, podlewając i odchwaszczając bez... Czy inny krzak.

⸺⸺※⸺⸺
[Javiera?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz