czwartek, 2 stycznia 2020

Od Victariona cd. Cahira

Świst bata.
Nie było dźwięku, którego by nienawidził bardziej.
Victarion nabrał powietrza do płuc, głęboko, uspokajająco, zacisnął mocniej palce na szczotce, policzył do trzech. Mimowolnie zahaczył wzrokiem o bat w ręce Cahira; czarny, o plecionej rączce, zakończony małą, srebrną gałką, znacznie dłuższy od zwykłej szpicruty.
Uśmiechnął się gorzko, pogardliwie. Nie, tamten był inny.
— Nie wątpię. — Jego głos był suchy, spojrzenie lodowate. — Późniejsze zdarzenia z pewnością były bardziej godne twojej pamięci.
Zadbałem o to.
Rozluźnił dłoń, przejechał gładko i płynnie szczotką po grzbiecie Funta.
Cahir znieruchomiał.
Kara klacz tupnęła niespokojnie, kopyto głucho uderzyło o klepisko.
Victarion zdjął rękawiczki, położył dłoń na ciepłym kłębie Funta, zjechał szczotką na brzuch; ostrożnie, troskliwie, delikatnie. Sierść była miękka i czysta, tylko odrobinę zakurzona — wałach jednak przepadał za szczotkowaniem i to już stanowiło wystarczający powód, aby nie odmawiać mu uwagi.
Poza tym zostało jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia patrolu. Victarion nie lubił się śpieszyć.
Grzbiet, brzuch, popręg, szyja. Miękkie, długie pociągnięcia szczotki. Każdy ruch odsuwał krwawe widma coraz dalej, uciszał rozdzierające głosy, echa krzyku, gasił wspomnienie bólu. Victarion okrążył wałacha, wodząc dłonią wzdłuż jego grzbietu, zaczął go czyścić z drugiej strony. Był już zupełnie spokojny.
Klacz znów szarpnęła gniewnie kopytem, wyrwała je z rąk Cahira, przestąpiła niespokojnie w bok. Z zewnątrz dochodziły przytłumiony szum deszczu, dalekie odgłosy burzy.
— Tancerka, widzę.
— Zajmij się swoim bydlakiem, Calder — warknął Cahir, niecierpliwym i zdecydowanym gestem sięgając znów po ubłoconą nogę klaczy; została mu już ostatnia. Odpędził się z rozdrażnieniem od Funta, który z wyraźnym upodobaniem i błyskiem szczęścia w oku znów pociągnął go za kaptur. — I uwiąż go krócej, do cholery.
Victarion pokręcił głową, obrzucił Cahira długim spojrzeniem, przyjrzał się gniewnie zmarszczonym brwiom, zaciśniętym wargom, wrogo iskrzącym się oczom. W tym świetle wydawały się ciemniejsze, wpadały w oranż.
W końcu poprawił uwiąz, opieszale, jasno pokazując, że robi to tylko dla świętego spokoju.
— A co, postraszyłbyś go batem, jak swoją klacz? — zapytał niedbale, wracając do szczotkowania. — Może byłaby spokojniejsza, gdybyś nie machał jej szpicrutą nad głową.
— Mówisz z własnego doświadczenia? — syknął Cahir. Słowa ulatywały z jego ust wyzywająco, zaciekle, jak pociski, fosforyzując zimną wściekłością.
— Oj, Cahir. — Victarion znów pokręcił głową, niedowierzająco, pobłażliwie. — Bo się pogniewamy.
Cisza.
Przez moment z umiarkowanym zainteresowaniem śledził zaciętość, z jaką Cahir czyści nogi kręcącego się nerwowo konia z błota, jak wytrwale unika jego spojrzenia, z jakim przekonaniem go ignoruje, jak stara się udawać, że jest w tej stajni sam. Obserwował bladą twarz — już niezdrowo bladą — podkrążone, zmęczone oczy, rys uporu malujący się w kącikach ust, po chwili zastanowienia znów przywołując poprzedni obraz, obraz ze wspomnień, powleczony patyną czasu.
Ile Cahir miał wtedy lat…? Osiemnaście, dziewiętnaście? Na pewno nie więcej niż dwadzieścia; jego twarz wciąż zdawała się bardziej chłopięca niż męska, w oczach tliła się zadziorna pewność siebie, z sylwetki biła śmiałość i buta. Każdy gest był wyzwaniem rzucanym światu. Każde słowo jaśniało naiwnym przekonaniem, że ze wszystkim sobie poradzi.
Victarion znał to przekonanie, pamiętał jego smak. Może dlatego wtedy tak go polubił — a przynajmniej poczuł nić sympatii, zwykłą, ludzką przychylność. W Cahirze widział kogoś, kim był zaledwie kilka lat wcześniej. Kogoś, kim stał się, gdy w końcu postanowił zaryzykować, zdać się na los i łut szczęścia.
A potem — potem — potem…
Teraz.
— Mam nadzieję, że przestanie padać — stwierdził lekko.
Cahir nie odpowiedział, niezbyt dyskretnie przewracając oczami.
— Trzecia burza w tym tygodniu.
Milczenie.
Victarion znów podniósł na niego oczy; poważna twarz, rysy stwardniałe w gorzkim wyrazie, ludzkie pogorzelisko. Może nawet mógłby mu współczuć.
— Znalazłeś sobie ciekawą pogodę na przejażdżkę. Co na to twój koń?
Brak reakcji.
Cahir skończył czyścić swoją klacz; odwiązał ją, zacmokał cicho, wyminął Funta od tyłu. Kopyta rytmicznie zastukały, któryś z koni w boksach za nimi parsknął, Funt trącił nosem łokieć Victariona.
Wtedy huknął grom.
Krótki, oślepiający błysk mignął w oknie.
Klacz stuliła uszy, cofnęła się gwałtownie, wpadła na Funta; spłoszyła się, na oślep kopnęła, trafiła wałacha w zad. Funt kwiknął. Panika — spazm — dwa gorączkowe kroki w tył, szarpnięcie za uwiąz. Victarion złapał go tuż przy kantarze, szepnął coś uspokajająco. Wałach szarpnął się po raz kolejny, cicho pochrapując.
Klacz tańczyła, wyrywała się, błysnęła białkami — Cahir pociągnął za wodze, osadził ją mocno w miejscu — koń zadarł głowę do góry — przenikliwe rżenie.
Funt znów zaczął się cofać, rozdął chrapy.
— Uspokój tę bestię, do kurwy nędzy — warknął Victarion, silnym ruchem zmuszając Funta do zatrzymania się w miejscu. Położył dłoń na jego szyi.
— Łatwo. Ci. Powiedzieć.
Klacz wspięła się, chłosnęła ogonem po bokach, targnęła w bok. Cahir, spięty, z zaciśniętymi zębami, znów pociągnął ją do przodu, spróbował opanować.
Wierzgnięcie.
Mocne szarpnięcie.
Koń stanął.
W stajni na chwilę zapadła cisza.
— Zanim następnym razem zabierzesz płochliwego konia na jazdę w burzy, naucz się nad nim panować — mruknął w końcu szorstko Victarion. Zwrócił się do wałacha, znów pogładził jego sierść; ton stał się niemal pieszczotliwy. — No już, krówko. Już dobrze.
Funt sapnął cicho.
— Zanim następnym razem twój koń zacznie zaczepiać inne, naucz się go porządnie przywiązywać — odburknął Cahir, krzepiącym, ale delikatnym gestem poklepując klacz po szyi. Nadal wydawała się wystraszona; jej uszy były niespokojne i ruchliwe, spojrzenie rozbiegane, chrapy rozdęte.
— Ach, tak? Więc to, że twoja klacz rzuca zadem na prawo i lewo to wina mojego konia?
— Mówiłem, żeby jej nie zaczepiał. — Ton Cahira zdawał się chłodny, ale na jego dnie czaiło się coś wyzywającego. — Zdenerwowała się.
— Oczywiście, masz zupełną rację. — Głos Victariona ociekał jadem. — W końcu po przejażdżce w środku burzy była, kurwa, oazą spokoju.
Cahir zacisnął wargi, ale nie odpowiedział. Ruszył korytarzem w stronę dalszych boksów, ostrożnie prowadząc klacz. Po chwili stuknął skobel otwieranego boksu.
Za oknem znów błysnęło, w oddali rozległ się grzmot, ale słabszy, cichszy.
Victarion zabrał kopystkę ze skrzynki, zaczął czyścić kopyta Funta. Wałach był nieswój, nogi podawał niechętnie, nieco się kręcił. Victarion westchnął cicho. Świetnie, zdenerwowany Funt. Zapowiadał się zajebisty patrol.
Z Cahirem minął się drugi raz dopiero w siodlarni.
— Gratuluję — stwierdził, zdejmując siodło Funta i mimochodem, bez zainteresowania zawadzając spojrzeniem o Cahira, który właśnie mył wędzidło. — Jednak cię nie stratowała w drodze do boksu.
Ponure milczenie. Cahir nawet nie podniósł głowy znad wiadra z wodą.
Victarion przystanął jeszcze, krótko, przelotnie, uniósł kącik ust w okrutnym półuśmiechu.
— Jak zwykle masz szczęście, Cahir.
Wyszedł z siodlarni, nie czekając na reakcję.

Cahir? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz