piątek, 10 stycznia 2020

Od Desideriusa cd Kai

⸺⸺※⸺⸺

Miał wiele pragnień. Część z nich była niewykonalna, nie spodziewał się i nie oczekiwał nawet od siebie samego, czy świata, by kiedykolwiek zostały spełnione. Poddał się już dawno, pozwolił, by odeszły w niepamięć, pozostały jedynie niewyraźnymi wspomnieniami, niemożliwym do dosięgnięcia snem. Reszta jednak była w zasięgu jego ręki. Mógł się wyciągnąć, stanąć na palcach i uchwycić te wszystkie momenty, o których tak marzył. Jedno jednak, chociaż majaczyło tak blisko niego, wydawało się nieuchwytne. Nie potrafił powiedzieć, co irytowało go bardziej, jego niemoc, czy może jednak brak samozaparcia do osiągnięcia czegoś więcej.
Nie chciał być więcej obciążeniem dla innych, zwyczajnie przestać sprawiać problemy. Jednak bez względu na swoje próby, widocznie zawierał w sobie pewien pierwiastek całej tej kłopotliwości i potrzeby zwracania uwagi na swoją osobę, byle odnaleźć się jako obiekt zainteresowania, dla kogoś postronnego. Zawsze kończył podobnie, z podkulonym ogonem i potrzebą, by ktoś zdecydował się na potowarzyszenie mu, póki zły nastrój nie przeminie, rozpływając się gdzieś między postaciami.
I teraz spotkał się z tym ponownie.
Zaskoczenie może nawet i strach wybuchnął żywym, zielonym ogniem w oczach kobiety. Poderwała się wraz z żarem, podleciała do niego prędzej, niż mógł ją o to posądzić, pozwalając kręconym, ciemnym włosom wpaść w pełen nieład. Chociaż wciąż, ten był zdecydowanie bardziej uporządkowany od strzępów pozostałych na biednej, nawet jeśli utrzymanej w ładnym kształcie, głowie Desideriusa, wciąż stojącego tam, jak zbity pies, obawiając się szepnąć, choć słówko więcej. Jedynie zerkał na nią smutnym, może również nieco niewyraźnym, wręcz nieobecnym spojrzeniem.
Podążył wzrokiem za nożyczkami, które zostały mu odebrane, jak za jakąś fantastyczną sylwetką, która hipnotyzuje tłumy samym swoim istnieniem, świadomością, że jest, że trwa i można doświadczyć jej obecności.
— Oj, Dezy, Dezy, cóż ty na najjaśniejszą Erishię i jej wszystkie siostry narobił. Żeby takimi ogromnymi, nieporęcznymi nożycami łeb chcieć ogolić, och, błagam cię. Już poręczniej byłoby ci mieczem dwusiecznym, przysięgam. A że trochę cię poniosło, to ogromne niedomówienie. Siadaj.
I ponownie, jak dziecko, jak ktoś, na kim ciążyła ogromna wina, poczłapał w stronę, która została mu wskazana. Nóg jednak nie podnosił, sunął nimi po podłodze, czym jedynie udowodnił samemu sobie, że rzeczywiście, zawsze musi zgrywać ofiarę losu potrzebującą, chociaż odrobiny atencji. Zaczął mocniej zastanawiać się nad tą cechą, gdy próbował przypomnieć sobie, czy kiedyś też taki był. Niepozorny, wręcz niezdarny w całym swoim istnieniu, niosący krzywdę nie innym, lecz samemu sobie. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, bo gdy zdanie nasuwało się na jego język, jakaś sytuacja powoli wdzierała się do umysłu, zapominał o wszystkim, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jakby wszystko, co powinno być istotne, zaginęło, wraz z prawdziwym Desideriusem, który ostał się gdzieś tam, latem osiemdziesiątego czy tam siedemdziesiątego któregoś, z Alexandrem przy boku i szczęściem wpisanym w życiorys. Może nawet i umarł, pozostawiając po sobie jedynie tę marność, niewyraźne widmo tego, co było, a nigdy nie miało już powrócić w swojej oryginalnej formie.
Kobieta stanęła przy nim, ten jednak widząc, że wciąż sprawiałoby jej kłopot porządne obcięcie mężczyzny, gdy jego głowa jest zbyt wysoko, zaczął się garbić, oszczędzając jej niepotrzebnego wspinania się na palce. Oparł łokcie o kolana, westchnął cicho.
— Rozumiem, że tniemy na króciutko? — spytała, widocznie humor jej dopisywał, w przeciwieństwie do Coeha, który prócz nastrojów związanych z nową fryzurą, wciąz zmagał się z moralnym kacem i wirującym gdzieś tam w podświadomości opium. Czuł się źle, naprawdę, źle, nie chciał tego jednak po sobie pokazywać, może też dlatego uśmiechnął się delikatnie po usłyszeniu słów kobiety.
— Może mnie pani zaskoczyć. Jakieś fale, może koki — odparł cicho, wbijając szare spojrzenie w swoje palce, a konkretniej, obdarte skórki przy nieco zbyt długich paznokciach, o które powinien zadbać. Podwijające się tkanki, pod którymi czaił się zaczerwieniony obszar. Dłonie Coeha były ładne, jeśli chodzi o ich kształt, zdecydowanie jednak gorzej wychodziła przy nich ich struktura. Miał suche ręce, zdarzało się, że skóra na jego knykciach pękała, a zazwyczaj wierzch miał na tyle chropowaty, przy nieprzyjemnie się go dotykało. Niektóre maści pomagały, mężczyzna jednak nigdy nie pamiętał które, ani nie mógł się odpowiednio zmobilizować, do regularnego nakładania leku.
— Ale nie gniewasz się na mnie? — spytał w końcu, po chwili ciszy, która zalęgła się między ich dwójką. Obawiał się spojrzeć w górę, zdecydowanie ciekawsze wydawały mu się w tamtym momencie młynki kręcone przez jego kciuki, czy upierdliwy zadziorek, który przydałoby się urwać, albo obgryźć. Wszystko, byle nie zielone oczy, które aktualnie znały go najlepiej.

⸺⸺※⸺⸺
[Kai?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz