środa, 22 stycznia 2020

Od Blennena C.D.: Desiderius

Bułeczka cynamonowa. Jedna, mała, ciepła bułeczka. Dlaczego miałoby go to w ogóle obchodzić? Dlaczego miałoby go obchodzić co robił Desiderius gdziekolwiek i kiedykolwiek? Dlaczego właściwie go obchodziło?... Otóż odpowiedź nie istniała. Nie potrafił sobie jej przypomnieć ani nie potrafił jej jakkolwiek odnaleźć. Zmiękł. Wcześniej przestraszony, teraz całkowicie przeniesiony do innego świata. Perfumy matki? Nie. Czy aby na pewno chciał pamiętać poszczególne symbole, które prowadziły całkowicie donikąd? 
- Zima, śnieg i czekolada, którą kiedyś dostałem. Jeszcze zanim zacząłem treningi, jeszcze wtedy, gdy pozwalano mi spędzać czas jako dziecko, być nikim i w tym samym czasie ogromnym kimś. Mróz, czerwone policzki, szeroki uśmiech, czekolada rozgrzewająca cały przełyk i jej zapach, para unosząca się z drewnianego kubka, który niegdyś uwielbiałem. Miał wystrugane moje imię i dwoje uszu. Potem mój ojciec się go pozbył, a ja od tamtego czasu nie piłem już rozgrzanej czekolady. – powiedział po chwili cicho, uwalniając szczyptę swojego żalu, bólu i gniewu, który rodził się z czasem dorastania, kierowany jedynie w stronę dorosłych narzucających mu ścieżki, jakimi ma podążać. 
A teraz Desiderius zmusił go do powrotu do dzieciństwa. Ich pałac, zasypany śniegiem. Ścieżki, które latem pokrywa jedynie kamienna wysypka – nie istniały. Drzewa, zawsze zielone, oblepione liśćmi szerokimi i grubymi jak plastry sera, również zniknęły. Jedynie nagie gałęzie bujały się w rytm tańca wiatru. Śnieg prószył za dnia, jak i nocą. Całe dachy dawno pokryte były grubą warstwą pierzyny. W oknach tlił się przyjemny kolor ognia w kominku oraz biła z nich łuna lamp. Matka sączyła czerwone wino grzane z kielicha w swej sukni wieczorowej, delektując się przy okazji książką z poezją. Służący przechadzali się po korytarzach, a z kuchni nawet na dworze czuć było wspaniałe mięsne wypieki, zdobycze z polowania. Myśliwi i wojacy stanowali wtedy w pokoju, który zadymili tytoniem, ale matce to nie przeszkadzało, żony myśliwych chichotały w drugim kącie pokoju, w którym się znajdowała. Sama doskonale potrafiła zaaranżować swój czas, a plotki niekoniecznie należały do jej zainteresowań. W pewnym sensie gardziła długimi jęzorami kokoszek, „toć to nie targ” mawiała, gdy wszystkie damy wyjeżdżały z ich posiadłości. W tym samym zaś czasie, Blennena nikt nie był w stanie zatrzymać, ani powstrzymać od turlaniu się po lodowatym śniegu. Po drodze za bramą sunęły kuligi. Zdyszane, ale szczęśliwe konie, którym piana lała się z pysków, parowały podczas szaleńczego biegu. Dzieci i dorośli siedząc na saniach wszelkiego pokroju śmiali się, chichotali, krzyczeli wtórując przy tym pochodniami. Tamtego wieczoru z kuzynostwem i młodym jeszcze rodzeństwem biegał po białym puchu, lepił bałwany, tworzył domy z lodu i rzucał śnieżkami. Raz nawet jedna z kuzynek wepchnęła go do zaspy i udawała, że nie ma pojęcia kto to zrobił. Blennenowi nie było wtedy do śmiechu, bo śnieg miał wszędzie pod ubraniem. Jego mokre od potu włosy pod czarną czapeczką z puchem lśniły strąkami wystającymi spod niej. Z ogromnymi rumieńcami na twarzy ganiał inne dzieci, a potem to on był goniony. Nie zwracał uwagi na nic. Był taki szczęśliwy, taki… szczerze radosny. W końcu zatrzymali się, gdy słońca nie było już prawie widać. Zza bramy spoglądali na pędzący kulig z zaprzęgniętymi karymi końmi zimnokrwistymi. Miały takie piękne szczoty nad kopytami. Całe parowały, charczały i ruszały chrapami. Za nimi kolejne sanie i saneczki, potem następna para potężnych klaczy, tym razem siwych jabłkowitych i kolejne, tym razem kasztanka z karuską. Jego oczka dziecka powiększały się tylko odbijając blask ognia. A śnieg prószył. I prószył. I wciąż prószył. Wtedy poczuł delikatny uścisk na ramieniu. Służka Serenia, która trzymała tacę z kubkami, ale żaden nie miał na sobie imienia, żaden nie był drewniany – tylko jego, Blennena. Ten był najpiękniejszy, z najcenniejszym dla dziecka napojem, a jak pięknie ulatywała z niego para rozprzestrzeniająca się potem gdzieś w powietrzu, rozrzucona pędząca do nieba, do chmur. Uśmiechnął się wtedy jeszcze szerzej. Potrafił to robić. Co więcej, robił to szczerze, tak szczerze jak tylko taki berbeć potrafi. Nie sparzył ust. Podmuchał swoją porcyjkę, a dopiero potem umoczył sinawe od chłodu usteczka. Oh, cóż to był za smak. Fantastyczny jak poezja, jak woda dla spragnionego, jak najwyśmienitszy posiłek, wspaniały słodycz. Sama finezja. Pił ją wolno, delektował się, rozczulał nad smakiem i biegnącymi końmi. Wszyscy byli równie mocno zapatrzeni. I z nich unosiła się para, z małych upoconych po dniu swawoli ciałek. Kiedy dopił czekoladę odstawił ulubiony kubeczek na tacę Serenii, siwej, wysokiej i szczupłej, zawsze uśmiechniętej, ale niewiele mówiącej służce i poszedł obok niej, gdy wracali do pałacyku. Wciąż omiatał wzrokiem piękne fałdy śniegu, aż dotarli do drzwi. Wielkich wrót z drewna i wieloma klamrami ozdobnymi. Przeszli przez nie, by mógł udać się do łaźni, wziąć ciepłą kąpiel, a następnie zasiąść do wspólnej kolacji. Czar prysnął, gdy przekroczył próg domu. Cała ulotna chwila dnia zniknęła, a dziecięce wizje zaczęły zacierać się z każdym dniem. Wtedy jeszcze nie doceniał piękna owej chwili. Przypomniał sobie o niej właśnie teraz. Uziemiony, ranami przywiązany do łóżka.
- Zatem będę musiał ciężko pracować, gdy wrócę do zdrowia. Ciężej niż zazwyczaj. Morderczo. – warknął na tyle srogo, na ile pozwoliło mu wyschnięte i zmęczone gardło.
Może faktyczni zabrzmiało to jakby miał pretensje do Desideriusa, ale nie taki był jego zamiar. 
- Dlaczego pytasz mnie o takie bzdety? Kto zwraca na to uwagę? To przeszłość. Dzieciństwo, ono nie wróci. Już dawno trzeba było dorosnąć. – dodał po chwili, sam dokładnie nie wiedząc czemu.
Źle, wiedział dlaczego. Poczuł, że jego serce na chwilę zaczęło się roztapiać, a przecież nie mógł na to pozwalać. Wypracował sobie pewien wizerunek. Stworzył odpowiednią dla siebie maskę, którą miał nosić już zawsze. Taki był plan, takie było postanowienie. Nie mógł przecież opuszczać gardy. Tego nigdy się nie robi. Poczuł po chwili nieco mocniejszy ucisk, zapewne ten, o którym miał informować aktualnego opiekuna. Jakim wojem jednak by był, gdyby przejął się taką drobnostką? W aktualnym stanie, zmrużył jednak nieco oczy. Jakby zawarł kompromis z ciałem, nie może drgnąć, ale dla uważnego oka dało oznakę przelotnego bólu. Po chwili odwrócił również nieco głowę z grymasem na twarzy. Nie był to do końca malunek gniewu, może bardziej zgryźliwości, która powstała u niego, gdy przypominał sobie o przeszłości, którą dawno starał się już z owej pamięci wymazać..
[Desideriusie?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz